Boję się małych miasteczek. Osad, wiosek i tym podobnych ludzkich siedzib. Gdy przez nie przejeżdżam, na skórze czuję nieprzyjemne swędzenie i wiem dlaczego. Dokładnie wiem. To te spojrzenia wszechwiedzących, wyblakłych starczych oczu. To też to okropne poczucie klaustrofobii i poczucia bezwzględnej nudy. W tych miasteczkach nie ma magii, nie ma też widoków na przyszłość. Trzeba żyć jak inni, bo po co się wywyższać?
Chorał to opowieść to o ludzkich życiach małego miasteczka, najpierw przygnębionych odchodzącym ciepłem lata, potem wzbudzonych do powtórnego odrodzenia się poprzez zieleń wiosny. To życie młodej dziewczyny, która spodziewa się dziecka, chłopców, których matka zatopiła się w otchłaniach depresji, a ojciec, nauczyciel, nie umie sobie z tym poradzić, czy też dwójki kawalerów, zamkniętych w płotach niewielkiej farmy. Ich światy są szczelnie zamknięte, ale wzajemnie na siebie zachodzą. Pasują do siebie, bo wtopione zostały w ten sam świat. Świat częściowo przegrany, przynajmniej z naszego punktu widzenia. Bo co można powiedzieć nastolatce, która nie ma żadnych widoków na przyszłość, a teraz jeszcze spodziewa się dziecka. Na dodatek, matka wygoniła ją z domu, nawet nie starając się zrozumieć. Ponieważ ten świat trudno zrozumieć, ale nie można go odrzucić. Bo on istnieje.
Żyje, a tym samym tworzy i naszą teraźniejszość. Świat małego miasteczka, gdzie wszystko jakoś usnęło, mimo że przecież targają nim jego własne dramaty, pasą się na nim ich własne demony. Ma on swoje problemy, często bardziej jątrzące, niż te nasze, swoje radości i zwyczajne dni. Problem z tą książką jest w tym, że to wszystko już było. Sceneria przytłacza filmowymi obrazami, ale jednocześnie umacnia nasze przekonanie, że ten świat taki już jest; powtórzony, przemielony przez miliony słów i myśli.
Zwięzłe zdania, szybko tocząca się historia, brak przydługich opisów, nasycenie dialogami, wszystko to pozwala książkę przeczytać w mgnieniu oka, ale... nie pozostawia po sobie niczego, poza pragnieniem zrobienia czegoś dla siebie samego. By tak nie skończyć? By jednak pozostawić po sobie coś istotnego, nie tylko wspomnienia, które dość szybko bledną w głowach tych, którzy zaczną zapominać.
Dziwne jest to rodzące się na tych stronach poczucie samozadowolenia. Że nam się to nie przytrafiło. Dziękowania Opatrzności, a może i samemu sobie? W Chorale, gdzie naprawdę wszyscy śpiewają jedną, skromną, nie wnoszącą wiele pieśń. Pieśń bez ozdobników, bo i nie są one potrzebne. Pieśń o podniosłym nastroju, pieśń chrześcijańską, bo przecież nie ma miejsca na odmienność.
To jednogłosowy śpiew wielu, różnych postaci, jednak podporządkowanych temu samemu światu. Ograniczonemu, lecz czasem zachwycającemu swą przenikliwością. Jednocześnie rodzi się i jest tutaj... nadzieja, bo ludzie, którzy naprawdę się znają, są w stanie zrzucić okowy zastałych przyzwyczajeń i wyciągnąć pomocną dłoń, chociaż nie wiem jakby to dziwacznie wyglądało.
A nam, zamkniętym w swych ogromnych miastach, bardzo trudno czasem wypowiedzieć choć jedno słowo... i mieć nadzieję.