Barokowych roz(g)rywek ciąg dalszy
Przyznaję. Przyznaję, że otwierając tę powieść miałam gigantyczne opory. Czułam się jak student postawiony nagle pod tablicą, niespodziewanie wyszarpnięty z książki Szatan z siódmej klasy, który dawno zapomniał, co to znaczy sprawdzanie wiedzy „twarzą w twarz”. Przyzwyczajony do pracy z wyobraźnią, własnych dróg i wyborów, nagle ponownie musi zdać sprawdzian z poziomu własnej wiedzy podstawowej. Bo Neal Stephenson to autor nader wymagający. Ofiarujący nam powieść historyczno–awanturniczą, z lekką nutką sensacyjnego zacięcia i szpiegostwa; rozrywkę, ale w takiej formie, która wymaga od nas sporej dawki intelektu. Powieść opartą na niezbitych faktach historycznych, ale też tak umiejętnie przekształconą, że królestwo temu, który do końca rozgryzie, co tak naprawdę wykluło się wyłącznie w głowie autora. Stephenson, w drugiej części swojego Cyklu barokowego, ponownie przenosi nas w przeszłość. Nader subtelnie, otwierając po prostu drzwi własnego wehikułu czasu, a potem rzucając nas wprost do wody i na...
ziemię. Stajemy więc, otrzepując się z błota u boku Elizy. Kobiety–szpiega, która wraz z dzieckiem nadal wypełnia swoją niebezpieczną misję. Jesteśmy w kołyszącej się na wodzie łupinie obok Jacka, ale nie mamy tyle siły by rozplątać wiążące go w niewoli u Berberów pęta. Wraz z kolejnymi obrazami, słowami i dialogami, przenosimy się po Europie, Afryce i Ameryce; nieważne czy to ziemia, czy woda. Ot przypadkiem napotykając postacie, które obecnie spoglądają na nas z przykurzonych rycin czy monet. Tak żywe, ludzkie... Bo przecież mamy rok 1689. I choć nasza podroż zakończy się w 1692, to trudno będzie uchwycić upływający czas.
Stephenson ma dar ożywiania historii. Oblekania nudnych dat w ludzkie ciała. Historia dla niego nie istnieje bez ludzi. Ale też ludzie, nie mogą trwać bez historii, co jednak nie znaczy, że nie można jej człowieczeństwu nadać odrobiny komizmu, w najmniej oczekiwanych momentach. Bo co komu po żarcie, w którym mówią, kiedy się śmiać? I tak w tym tomie będzie czas na odkrycie tajemnic władców, ale i subtelnych manipulacji handlowych. Jako mistrz tworzenia osobowości, autor daruje nam silnych i intrygujących, skrzętnie skrywających swoje słabości, bohaterów, ale dla urozmaicenia i tych, których najmniej byśmy się spodziewali. Osobowości, które diametralnie zmieniają znaną nam przeszłość. Wciągając narracją, manipulując dialogami, co prawda zdaje się być lepszy w subtelnościach mowy, niż odmalowywaniu pejzaży, ale kto by się czepiał? Czytelnik, opętany intrygą, powoli zapomina o tym, że minęło kilka wieków... Bo przecież znajomi bohaterowie wciąż są na miejscu. Waterhouse wciąż pisuje do Elizy, naukowcy
drzemią w swych fotelach, pozwalając umysłom na odrobinę wytchnienia... gdy Newton i Leibnitz wciąż spierają cię o czas. Jednak tym, co wyróżnia tą część Cyklu barokowego, jest uporządkowanie struktur powieści. Już nie jesteśmy przerzucani z miejsca na miejsce. Dyscyplina narracji od razu daje się zauważyć i trzeba przyznać, pomaga w zaczytaniu się, zapamiętaniu w przeszłości. Dziwnej tęsknocie za tym, co było...
Wciąż dzieło Neala Stephensona to powieść, która znajduje się „blisko otwartego ognia”. Męczy czytelnika, ryzykuje spaleniem... czy wygra? Czy znerwicowany odbiorca, który chciałby się dowiedzieć w końcu dlaczego... nie rzuci książki w ogień, by tylko zaraz wygrzebywać ją z gorących węgli? Bo przecież może jeszcze czas? Czas na tajemnice? W końcu jest go pełno. Choć zamknięty pomiędzy okładkami, daje się rozciągać na wszystko. Jednocześnie może wielu denerwować ta „powolność” narracji, ale czasem warto trochę pozwolić sobie na oderwanie się od codzienności, by ogrzać się przy ogniu, w świecie baroku. Awanturniczym i przygodowym, może mniej naukowym, niż to miało miejsce w pierwszej, trzytomowej części, ale dzięki temu intrygującym jeszcze bardziej. Jak dla mnie, bardziej ognistym, zwięzłym i przejmującym. Łączącym epistolografię z życiem w pełni nieuporządkowanym. Życiem, które zdając się na los, nie wie, co ów mu zgotuje, a nawet nie chce wiedzieć... W końcu: „Jestem tu po to, aby panią zadowolić,
Madame.” Cóż, mercie bardzo, panie Stephenson!