Zjawisko powtarzalności i epigoństwa jest wpisane w egzystencję kultury popularnej. I bardzo słusznie, wszak inżynier Mamoń lubił tylko te piosenki, które już słyszał wcześniej, na ekranach kin powielane są do obrzydzenia te same schematy fabularne, co publika uwielbia, a w literaturze, gdy jakiemuś pisarzowi uda się odnieść sukces komercyjny, wydawcy niczym ogary rzucają się zbywane dotąd maszynopisy w poszukiwaniu czegoś podobnego. Od parunastu lat i polski rynek kulturalny rządzi się tym nieskomplikowanym prawem tasiemca. Gdy Andrzejowi Sapkowskiemu wiedźminów sprzedało się circa milion egzemplarzy, stada mniej lub bardziej zdolnych gryzipórków zaczęły wyczarowywać swoich Geraltów, umieszczonych w krainach fantazyjnych, choć jeszcze kilka lat wcześniej spluwali z pogardą na gatunek i śmiali się w głos z Conana z twarzą gubernatora Kalifornii. Gdy nikomu nieznana Katarzyna Grochala napisała niezbyt skomplikowaną, ale sympatyczną współczesną powieść obyczajową, którą podbiła kobiece serca, natychmiast
nastąpił wysyp serii kilkunastu tytułów, generowanych przez starsze i młodsze damy, w których głównym bohaterkom źle się dzieje, ale w zasadzie jest fajnie. I tak powinno być, co dobre i wzięte musi być naśladowane, a wtórność nie musi być wcale zarzutem powodującym wbicie powieści osikowego kołka w serce.
Niepokój mój natomiast budził fakt, że w języku polskim tworzy pewna dama, w której powieściach rozczytują się z zapałem legiony czytelników od Odry po Władywostok, a nie doczekała się znaczącego następcy. Joanna Chmielewska, bo o niej mowa, pisze już od tak dawna, że właściwie nieelegancko przypominać od kiedy, zaś jej legionu następców nie widać. Być może dlatego, że gdy Chmielewska miała popularność największą, kulturą nie rządził klient i jego skłonność do wydania pieniędzy, a ponury pan odpowiedzialny za przydzielenie papieru wydawcom. Najlepszą i najważniejszą twórczość Chmielewskiej wyróżniają trzy cechy: po pierwsze uprawiany gatunek, czyli kryminał, po drugie że był on i jest współczesny (nawet biorąc pod uwagę anachroniczną już nieco współczesność PRL-u), a po trzecie lekkość, inteligencję i niesamowity humor.
Miałem nadzieję, że mój niepokój zostanie rozwiany, gdy z wielkim zatem zainteresowaniem przeczytałem debiutancką powieść Joanny Szymczyk Ewa i złoty kot. Już od pierwszych stron wiedziałem – autorka chce i łaknie objąć tron po Chmielewskiej. Dobrze, zatem przyjrzyjmy się, jakim sposobem pretendentka dąży do władzy nad tą częścią czytelniczego elektoratu. Po pierwsze – bez żenady wzięła trzy składniki, z których przyrządza powieść: jest bowiem i kryminalnie, i bardzo współcześnie po polsku, i – jak podejrzewam miało być – wesoło. Szymczyk domiksowała jeszcze jeden istotny element, czyli młodą, wielkomiejską kobietę, jak najbardziej z wieku XXI. Ewa Wiśniewska już swoim nazwiskiem mówi czytelnikowi, że to swojska everywoman - młoda, atrakcyjna, ambitna, żywiołowa i przebojowa, płynnie porozumiewa się kilkoma językami, pochodzi z dobrej rodziny i oczywiści cierpi na niedowartościowanie z powodu niemożności znalezienia drugiej połowy, koniecznej do stworzenia udanego związku, a także ma pewne problemy z
niedowartościowaniem w pracy – wszak ogony w tabloidzie nie są dla niej szczytem dziennikarskiej kariery. Jak na mój gust postać okropnie schematyczna, ale cóż, żyjemy w czasach formatowania i urawniłowki, to i bohaterki współczesnych kryminałów też są wzięte z fabrycznej taśmy. A i tak w porównaniu z postaciami drugoplanowymi, które to stanowią w zasadzie gabinet figur woskowych, Ewa Wiśniewska wypada przynajmniej naturalnie.
Kryminalnie jest dość okropnie – dzielna dziennikarka przypadkiem trafia na wstrętną organizację przestępczą, która zajmuje się handlem kobietami. Temat to poważny i, co tu dużo kryć, okropny – autorka daje wyraz swemu obrzydzeniu dla tego procederu i sceny z udręczonymi niewolnicami są zdecydowanie najlepsze i najbardziej prawdziwe, najbardziej wryły mi się w pamięć. Może zatem powołaniem Joanny Szymczyk nie jest proza lekka i dowcipna, a coś zgoła przeciwnego? Bo jeśli o dowcip chodzi... Widać było, że autorka się stara, że narrację ożywia, że dialogi okrasza, że sytuacje stwarza i prowokuje, aby choć w ten sposób... Nie udało się – uśmiechnąłem coś z raz podczas lektury, a wie to każdy, że nie ma nic bardziej żenującego niż smutny klaun.
Łatwo jest oczywiście debiutantowi dokopać, nie to jednak było moim celem. Ewa i złoty kot nie jest powieścią udaną, natomiast jej autorka wykazuje pewne cechy, które rozwijane, mogą zaowocować czymś o wiele lepszym (może mniej pod publiczkę). Potrafi władać piórem i manipulować za jego pomocą czytelnikiem, potrafi trzymać tempo, gdy tylko chce. Jeśli tylko zdecyduje się na to, co tak naprawdę chce przekazać i popracuje nad bohaterami – kto wie, może nie tylko Chmielewska powinna się oglądać za siebie?