Rok 1813. Zabór pruski. Poznań. W kamienicy przy Wasserstrasse znalezione zostaje ciało kilkunastoletniej Polki Janiny Pokrywki. Ten wyjątkowo brutalny mord na bardzo młodej dziewczynie nie pasuje do kryminalnego pejzażu miasta. Nie pasuje i przez to prowokuje, zmuszając do badania, dociekania, przewartościowania. Rozpoczyna się śledztwo. Zaczyna się kryminał. Sigmund Jeremias i Anzelm Schoen (konsultant psychiatryczny Kriminalpolizei i lekarz sądowy) prowadzą na własną rękę dochodzenie, które w konsekwencji staje się czymś dużo więcej niż tylko ustalaniem sprawcy. A dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że powołujący ich do życia Sebastian Koperski i Wojciech Stamm (wcześniej też raczej niekojarzeni z tego typu literaturą) piszą powieść, która w zamyśle (i w realizacji) jest czymś więcej niż zwyczajnym kryminałem. To rozrywka na wysokim poziomie, zafundowana przez duet, któremu nie obca jest teoria kryminału, psychoanaliza i ponowoczesna historiozofia. Konsekwencją ich wspólnej pracy staje się
powieść, która choć początkowo wydaje się być zabawą konwencją, szybko do siebie przekonuje.
Niemieckie nazwy placów, ulic, kawiarni. Czerń, biel i sepia. Zamek na okładce, niemieckie mapy i zdjęcia dawnego Poznania wykorzystane w pojawiających się w kilku miejscach książki kolażach. Wszystko to z jednej strony oddać ma klimat tamtych czasów, z drugiej uatrakcyjnić formę rozrywki. Wszystko to ma też chyba pomóc wypromować książkę. Przynajmniej w Poznaniu, gdzie można było na przykład przed świętami Bożego Narodzenia (nieprzypadkowa zbieżność momentu wydania z czasem akcji) rozwiesić plakaty i zachęcić do zakupu Doktora Jeremiasa dumnych klientów komunikacji miejskiej. Ale uwaga! Powieść Koperskiego i Stamma to nie kolejna laurka, ale raczej widokówka z niespodzianką, z dopiskiem na odwrocie. Bomba z opóźnionym zapłonem. Będące tłem dla działań detektywistycznego duetu miasto ze swoją historią, budowlami, ulicami samo staje się tu przedmiotem śledztwa, w którym zdemaskowana zostaje historia i sposób budowania narracji o wielkim mieście z jego wspaniałymi przodkami. Pomysł może nienowy, wnioski,
do których dochodzi tytułowy doktor Jeremias też nie, ale pacjent chyba tak. Można powiedzieć, że Poznań doczekał się swojego psychoanalityka, który posadził go na kozetkę. Gdyby zaś jeszcze użyć metafory chirurgicznej nie jest to wielka przełomowa operacja, ale na pewno ważny dla konkretnego pacjenta zabieg, precyzyjne upuszczające krew cięcie.
W kontekście ogólnego pomysłu autorów można chyba mówić o zabiegu przypominania. Bo jeśli faktycznie uznać powieść duetu Koperski/Stamm za widokówkę, to jest to swoista widokówka-zdrapka, spod której prześwituje wszystko to, co w jakiejś tam mierze nielubiane i często wypierane: ogromny wkład Niemców w budowę pięknego Poznania, wielokulturowość miasta, antysemityzm czy wyzbywanie się polskości i wtapianie w kulturę niemiecką tych, którzy w myśl wspomnianej już pięknej narracji stanowić mieli ówczesną elitę. Do rangi symbolu urasta w powieści wątek zabójstwa żony i jej kochanka przez hrabiego Mielżyńskiego, co we wspomnianym śledztwie przeciw narracji jest właściwie głównym dowodem. Tworzyła się historia, znajdywano kozłów ofiarnych, prowadzący śledztwa deptali hydrze po ogonach (jak Jeremias i Schoen do spółki z Windelbandem), a główni aktorzy, choć bywali na przykład wysoko postawioną siatką pedofilów i tak „nie płacili za spektakl, w którym grali”. To dlatego, że jak każe nam wierzyć Sigmund (nie mógł
mieć inaczej na imię!) Jeremias, jest tylko libido, popęd i oczekiwanie na wojnę, która może, a właściwie musi oczyścić atmosferę. (Umiejscowienie akcji na przełomie lat, czyli w karnawale nie jest tu przypadkowe). W myśl tak czytanej historiozofii reszta jest umowna. Tożsamość, prawo, historia… i miasto, którego krwawe fundamenty z czasem zostają wybielone, nadbudowane i niewidoczne. A jako, że głównym celem staje się pokazanie i przypomnienie tej „drugiej” równie prawdziwej strony, przypomina się trochę „Rewers” z innym czasem i pacjentem. Tym razem jest Poznań i Wielkopolska, a duety Jeremias/Schoen, Koperski/Stamm znów robią w ten sposób jakby więcej niż IPN. Zapewniając przy tym kilka godzin rozrywki, którą inni nazwą lekturą, zwracając uwagę na siłę umiejętnego posługiwania się słowem.