Czytelnicy, których lektura Braci z Vestland pozostawiła w poczuciu niedosytu – bo za sprawą obszernego pierwszego tomu trylogii Jana Guillou Złoty wiek poznali losy tylko dwóch z trójki braci Lauritzenów, których drogi rozeszły się po ukończeniu studiów inżynierskich w Dreźnie – musieli czekać prawie cały rok, by się dowiedzieć, co przez tych kilkanaście lat działo się ze Sverrem.
Czemu najmłodszy z braci Lauritzenów nie wrócił do domu, by odwdzięczyć się ojczyźnie (a dokładnie rzecz biorąc, lokalnej organizacji dobroczynnej) za sfinansowanie kosztownej edukacji, na którą owdowiała matka nigdy w życiu nie byłaby sobie w stanie pozwolić? Dlaczego uciekł chyłkiem z Drezna, nie zdobywszy się nawet na to, by wcześniej usprawiedliwić się przed najstarszym Lauritzem, poczuwającym się do odpowiedzialności za niego i Oscara? Treść pożegnalnego listu musiała być jasna i dla Lauritza, i dla czytelników z wielką ciekawością śledzących losy braci: to miłość nie pozwoliła Sverremu na powrót do Norwegii. Miłość… ale taka, jakiej wówczas praktycznie nigdzie nie akceptowano, a w większości środowisk nawet nie tolerowano; miłość, za którą tu i ówdzie można było zostać wtrąconym do więzienia, a prawie wszędzie wyklętym przez kościół, odrzuconym przez najbliższych, wytykanym palcami przez obcych. Miłość mężczyzny do mężczyzny…
Dandys rozpoczyna się w tym samym momencie, w którym w Braciach z Vestland nastąpiło rozstanie młodych Lauritzenów. Być może właśnie teraz Lauritz czyta list Sverrego – on zaś wraz z ukochanym Albiem zdąża do domu tego ostatniego w Wiltshire, roztrząsając po drodze koncepcje rozmaitych udoskonaleń technicznych, jakimi mogliby wesprzeć brytyjskie kolejnictwo. Wychowany w ubogiej wiosce Sverre zdaje sobie sprawę, że jego partner pochodzi z rodziny znacznie zamożniejszej, ale to, co zobaczy po przybyciu na miejsce, wielokrotnie przerasta jego oczekiwania: Manningham House i jego mieszkańcy to istna kwintesencja tradycji brytyjskiej arystokracji! (Może poza jedną osobą, której niekonwencjonalne zapatrywania ujawnią się z biegiem czasu). Gminne pochodzenie Sverrego wydaje się jednak bez znaczenia – przecież to przyjaciel i przyszły wspólnik jedynego dziedzica tej wielkiej posiadłości, człowiek wykształcony, obyty w świecie, do tego artysta malujący tak piękne portrety… Zapewne ktoś się domyśla, że natura
związku łączącego tych młodych ludzi wykracza poza zwykłą męską przyjaźń, ale jeśli nawet, o tym w się towarzystwie nie mówi, tym bardziej w obecnych okolicznościach, gdy dopiero co – odsiedziawszy wpierw zasądzoną karę za „szczególnie nieprzyzwoite czyny” – podziwiany przez całą Anglię pisarz zmarł opuszczony, schorowany i okryty niesławą. Od Albiego oczekuje się, że „w swoim czasie” postąpi tak, jak postąpił arystokratyczny ukochany Oscara Wilde’a – stanie na ślubnym kobiercu z jakąś młodą damą z właściwej sfery i zapewni swojej gałęzi rodu kolejnego dziedzica, ratując w ten sposób majątek od przejęcia przez dalszych (nielubianych – jak się okaże, nie bez powodu…) krewnych. A Sverre – czemużby nie miał w takim razie dla pozoru poślubić ładnej i inteligentnej panny, jeśliby ona nie miała nic przeciwko temu? Albo chociaż się z nią zaręczyć? Ale na razie obaj młodzi inżynierowie spędzają razem beztroskie dni, najwięcej czasu poświęcając brylowaniu w środowisku londyńskiej bohemy, które „uranistów” nie
potępia; jakże inaczej biegnie ich życie, niż mozolna wspinaczka w górę Lauritza, którego dzieło podziwiają wspólnie podczas krótkiej podróży w rodzinne strony Sverrego. I tak mija dobrych parę lat… a potem wybucha wojna, która dla Alberta i Sverrego okaże się czasem wcale nie łatwiejszym, niż dla Lauritza, Ingeborg i ich dzieci…
Druga część tej sagi rodzinnej, solidnie osadzonej w realiach końca XIX i 2 pierwszych dekad XX wieku, jest niemal dwukrotnie krótsza od pierwszej – co jednak staje się zrozumiałe, jeśli wiemy, że zawiera ledwie jedną trzecią opowieści o tym, co spotkało braci Lauritzenów na przestrzeni lat 1901-1919. Tło historyczno-obyczajowe nakreślone jest barwnie i z rozmachem, choć – paradoksalnie – fabuła byłaby bardziej wiarygodna, gdyby autor nie zdecydował się w życie swoich fikcyjnych bohaterów wprowadzić aż tylu prawdziwych postaci; zabieg ten, doskonale sprawdzony przez literatów różnych kręgów kulturowych i różnych epok w powieściach historycznych opowiadających o czasach i ludziach, po których niewiele pozostało świadectw na papierze, może być nieco ryzykowny w odniesieniu do niedawnej przeszłości (zwłaszcza, gdy – jak tutaj – w akcję wplątują się osoby, których biografie da się odtworzyć niemalże dzień po dniu na podstawie listów, dzienników, opowieści żyjących potomków). Natomiast na szczególną pochwałę
zasługuje sposób, w jaki Guillou przedstawił główny motyw powieści – związek homoseksualny i jego postrzeganie przez otoczenie. Przy dominującej wśród dzisiejszych prozaików tendencji do „bezpruderyjnego”, to jest nie tylko detalicznego, ale i odpowiednio dosadnego opisywania scen erotycznych, autor wykazał się maksymalną finezją. Czytelnik, pomijając rzadkie przypadki ludzi, którzy w literaturze szukają podniety seksualnej, nie potrzebuje wszak szczegółowych informacji, jak wygląda ta czy owa część ludzkiej anatomii, co z nią można robić w sytuacjach intymnych i jak ją można wulgarnie określić (to jedna z tych okoliczności, gdy nadmiar wiedzy nie wzbogaca, a czasem wręcz zniechęca!) – wystarczy mu wiedzieć, czy jej wykorzystanie stanowiło, jak rzecz się ma w przypadku bohaterów Dandysa, dopełnienie relacji emocjonalnej, czy też służyło jedynie zaspokojeniu naturalnego skądinąd popędu. Guillou spisał się w tym aspekcie rewelacyjnie – niełatwo znaleźć powieść, w której kwestia miłości homoerotycznej ukazana
jest z takim taktem i subtelnością.
Sama technika narracji, w której relacja narratora zewnętrznego (naświetlającego sytuację głównie z punktu widzenia Sverrego, tylko z rzadka Albiego) zdecydowanie przeważa nad dialogami, powinna usatysfakcjonować raczej tych czytelników, którzy lubią mieć wyłożoną kawę na ławę zamiast być zmuszeni do roztrząsania po kawałku wypowiedzi bohaterów w celu rozszyfrowania ich myśli i motywacji.
Technicznie Dandysjest wyraźnie lepiej dopracowany niż Bracia z Vestland, choć trafiło się jeszcze parę literówek i jedna niejasność (gdy mowa o edukacji Albiego, kilkakrotnie pojawia się nazwa „Eaton”. Biorąc pod uwagę pozycję społeczną jego rodziny, należałoby mniemać, że uczęszczał on raczej do sławnego nie tylko w Anglii Eton College. Istnieje wprawdzie i szkoła mająca w nazwie „Eaton”, tyle, że ta powstała w roku 1897, gdyby zatem bohater miał ukończyć właśnie ją, nie zdołałby uzyskać dyplomu inżyniera w roku 1901. Jeśli to omyłka autora względnie celowa zmiana prawdziwej nazwy na fikcyjną – ale po co miałby to robić w stosunku do jednego jedynego miejsca, w dodatku występującego w tekście tylko epizodycznie? – warto byłoby dać stosowny przypis).
Podsumowując, druga część Złotego wieku nie wypada ani znacząco lepiej, ani znacząco gorzej od pierwszej, pozwalając się zaliczyć do lektur może nie rzucających czytelnika na kolana, niemniej jednak napisanych solidnie i bez specjalnego eksperymentowania środkami wyrazu, czytających się płynnie, budzących zainteresowanie losami postaci i na dodatek dostarczających co nieco wiedzy z zakresu tła historycznego.