Nie znam się na Aniołach. Wiem tylko, że mają skrzydła. A i to nie jest prawdą. „To nie są pióra, tylko woda. (…) strumienie wypływające z szóstego kręgu anielskiego kręgosłupa w kierunku kości krzyżowej tworzą połączenie lub, jeśli wolicie, rodzaj pępowiny, którą duch jest związany ze swoją Istotą Chronioną.” Dużo w tej książce Istot Chronionych, Demonów, Archaniołów, Pieśni Dusz i wszelkiego rodzaju magiczno-niebieskiego słownictwa.
Ruth kiedyś nazywała się Margot. Piękne dziecko, uratowane w chwili, gdy wydawało ostatnie tchnienie, była dzieckiem bez matki i ojca; była dzieckiem z sierocińca i dzieckiem z rodzin zastępczych. Potem była młodą kobietą, która zakochała się nie tak, jak należy. Potem była starszą kobietą, która toczyła się w dół świata jak piłka, z której powoli uchodzi powietrze. Stoczyła się w dziwną czasoprzestrzeń. Nadano jej nowe imię, ubrano w białą szatę, z ramion zaczęła jej wyciekać woda, a jakaś nieznajoma powiedziała, że od tej chwili jest swoim Aniołem Stróżem i ma siebie kochać i ma siebie pilnować. Ruth nie wie, jak zginęła i początkowo interesuje ją właściwie tylko to, żeby uchronić samą siebie od śmierci Potem dopiero odkrywa, że pojawiła się w życiu nowej Margot z zupełnie innego powodu.
Dowiedziałam się o Aniołach, że mogą mówić do ludzi, co nie oznacza, iż ludzie muszą ich słuchać; że mogą otaczać ludzi ramionami, śpiewać dla nich, włączać światło, które odstrasza szczury i karaluchy, łagodzić obrażenia, pomóc nosić bagaże, pertraktować z ich demonami. Nie mogą tylko zmienić naprawdę istotnych momentów życia, takich, które po prostu muszą się wydarzyć.Ruth nie może więc dowolnie kierować Margot, nie może z perspektywy swojej pamięci i blizn na rękach, z perspektywy unoszącej się istoty pozaziemskiej mówić, którą nogą rozpoczynać dzień i którędy iść, żeby nie wpaść pod samochód, a gdzie znajdzie zagubioną przez kogoś studolarówkę. Sama podlega pewnemu rytmowi, pewnym stałym punktom – oczyszcza nie tylko życie Margot, ale także swoje własne istnienie.
Myślałam sobie tylko, że coś mi w tej książce nie gra… Czy to znaczy, że życie ludzkie toczy się nieskończoną ilość razy? Że rzeczywistość jest pętlą, że obraca się po kole i zawsze wraca do punktu wyjścia? Że mogłam być sobą już tysiąc razy, że już kiedyś, w odległym dziś zjadłam kawałek czekolady? Czy wciąż i wciąż Margot przydarzają się te same rany, te same strzykawki, te same potłuczone kieliszki i policzki wymierzone w zdenerwowaniu? Czy jesteśmy skazani tylko na pomoc nieudolnego Anioła Stróża, który jest zakochany w naszym mężu? Chyba autorka do końca nie przemyślała całej koncepcji wszechświata, którą można wynieść z jej powieści.
Autorka w tej książce niby cofa się przed jednoznacznym podziałem na dobro i zło – dyrektorka, torturująca dzieci w sierocińcu, naznaczona jest ciężkimi przeżyciami z własnego dzieciństwa, wyrzuca z siebie zadawnioną, niewykrzyczaną złość. Nie usprawiedliwia jej co prawda, potępia jej zachowanie, ale dodaje trochę szarości, miesza barwy. Pozornie. W gruncie rzeczy ta książka jest bardzo czarno-biała, na każdej stronie można postawić grubą kreskę przez środek, po lewej ci źli, po prawej dobrzy, nie ma miejsca na interpretację, nie ma również szansy na to, by ktoś, kto jest po ciemnej stronie mocy zmienił siebie i kolor swojej postaci.
Jednak największą wadą tej książki jest dla mnie język – kolokwializmy, pomieszanie podniosłego religijnego słownictwa z językiem współczesnej młodzieży i to pomieszanie nieudolne i niestrawne. Albo przyprawiające o łzy ze śmiechu („Była cicha jak kaplica podczas podniesienia”). A rytm narracji zaburza nieustanne zwracanie się do czytelnika, podpowiedzi, traktowanie go jak nieuważnego, niesfornego dzieciaka, któremu trzeba mówić już w trakcie czytania, jak ma rozumieć tekst i co z niego wynieść („Uwaga dla tych, którzy już nie pamiętają, których nie było jeszcze wtedy na świecie albo utknęli na bezludnej wyspie”). Całość sprawiała na mnie momentami wrażenie luźnych notatek, szkicu, planu, który w wielkim pośpiechu ktoś przepisał do komputera.
Gdy tylko zaczęłam czytać tę książkę, temat był dla mnie jasny – naprawianie błędów przeszłości, ukazanie bolączek świata, który zepsuli dobremu Bogu źli ludzie i odwiecznie znana prawda, że to, kim się stajemy, ma początek w dzieciństwie. Tym razem za naprawianie świata poprzez kształtowanie swojego wnętrza wzięły się Anioły. Motyw zbyt oczywisty, zbyt mocno eksploatowany już w literaturze. A Carolyn Jess-Cooke nie zaskakuje. Nie śpiewa swojej pieśni anielskim głosem, w którym można się zasłuchać i zapomnieć o pozostawionej na gazie zupie, albo praniu, albo choćby o pójściu spać. Ja zamiast czytać wolałabym umyć okna w średniowiecznym zamku.