To trudna publikacja, oszczercza i oskarżająca, ale z drugiej strony zmuszająca do myślenia o amerykańskiej kulturze i sposobie traktowania innych ludzi, innych kultur. Przeczytamy tutaj zarówno o powodach, dla których inni, „ludzie z kultury, której nie znamy i nie rozumiemy, i nad którą dotąd zbytnio się nie zastanawialiśmy” nienawidzą Amerykanów i wszystkiego, co się łączy z kultem wolności czy wręcz rozwiązłości. Nie chodzi tutaj tylko o zazdrość o swobodę i rozdmuchaną do przesady demokrację, ale może przede wszystkim o to, że Ameryka jest postrzegana jako kraj ludzi bogatych. To ci ludzie uważają się, z niewiadomych powodów, za ofiary amerykańskiej władzy i polityki. USA uważa się za świat, a to oznacza, że jej interesy powinny być w centrum uwagi, natomiast ci, którzy występują przeciwko interesom czy kulturze amerykańskiej, tak naprawdę występują przeciwko dobrobytowi i bezpieczeństwu … świata.
Jednak nie jest to litania pod wezwaniem USA. Stany równie często „dostają po łapach” za różnego rodzaju nadużycia. Autorzy z pietyzmem i dziwnego rodzaju rozkoszą zauważyli, że USA często interweniuje w różnych krajach, zwłaszcza Ameryki Łacińskiej, jednak akcje pod szyldem „obrony demokracji” czy też „praw człowieka” tak naprawdę miały na celu zabezpieczenie lokalnych rynków dla potrzeb amerykańskich. Każdą historię można przełożyć na modłę amerykańską, czyli western. Każda rezolucja, mająca na celu ochronę ekologiczną naszej planety, nie będzie podpisana przez Amerykę, jeśli się okaże, że ze względu na podpisane ograniczenia konsument w Kalifornii miałby płacić więcej za energię elektryczną.
Co nam oferują Stany Zjednoczone? Hiperimperializm, standaryzację a la McDonald’s, żebyśmy w każdym zakątku świata mogli dostać tyle samo i w znanej nam postaci oraz gloryfikowanie przemocy bez rozważenia jej ludzkich kosztów. Z drugiej strony muzyka pop czy hollywoodzkie produkcje budzą tyle samo emocji pozytywnych (czyli wielkiej miłości), jak i negatywnych. Tyle, że nikt nie powie, że nienawidzi Madonny, Denzela Washingtona czy Julii Roberts, bo nienawidzi Ameryki jako takiej i z założenia. Autorzy próbują rozwikłać tę zagadkę, ale nie do końca im się to udaje. Dlaczego? To bardzo proste. Przeciętny „oglądacz” telewizji wie, ile razy USA interweniowały zbrojnie w różnego rodzaju konfliktach, wie, że USA udziela pomocy Izraelowi, który w kręgach arabskich jest uznawany za zbrojną kolonię amerykańską, wie, że USA popiera reżimy (np. algierski czy egipski). Zna też amerykańskich aktorów, piosenkarzy, reżyserów, filmy, muzykę...
Kochamy ją i nienawidzimy. Mnie przeraziło jedno: amerykańskie próby opatentowania nasion roślin, uprawianych w odległych zakątkach świata (zakończone, niestety, wynikiem pozytywnym), jak i próby opatentowania… komórek ludzkich, które zostały odkryte we krwi jednego z plemion. W krótkim czasie może to doprowadzić do tego, że aby żyć będziemy musieli pytać o zgodę amerykańskie urzędy patentowe. Pozycja obowiązkowa zwłaszcza dla polskich polityków, zachłyśniętych wizją polsko-amerykańskiego snu. Ten sen się nie wyśni, bo jesteśmy tylko kolejnym ogniwem w łańcuchu współpracowników USA. Lektura raczej ku przestrodze.