Ale ludzie mają to do siebie, że wymyślają skomplikowane wyjaśnienia całkiem prostych zjawisk
Ta sprawa zawsze miała różne odcienie, pomyślałem. Od cieni rzucanych przez tego chudego, bladego jak wampir, ciemnoniebieskookiego wyrostka, przez upiorne cienie lamp jarzeniowych na wieczornej parkowej alei, po cienie rzucane przez wróżki w locie koszącym zmierzające ku zakolom rzek nad którymi rosną stare i mądre dęby. "Dzięki bogom za żołędzie" przeleciało mi przez myśl jak taka ekologiczna wróżka dryfująca na starej, zniszczonej miotle na tle rozgwieżdżonego nieba.
W tym miejscu powinienem zapalić ohydnie śmierdzącego papierosa, który utwardza facetów jak cement szybkoschnący, wydmuchać kółko i krzyżyk, i znów kółko, i znów krzyżyk, i... wygrać w końcu tę partię. Co też uczyniłem.
Łypnąłem białymi gałkami zmęczonych oczu, które ze zmęczenia nawet dymu nie czują, i z pewnością siebie graniczącą z cudem sięgnąłem w tej typowo angielskiej, papierosowej mgle po szklankę, e... musztardówkę, nie, znowu źle... butelkę (ot, właściwe słowo na właściwym miejscu) śmierdzącej zdechłymi myszami polnymi, wybornej, gatunkowej whisky. Bez lodu i bez wody, żeby nie rozrzedzać tego charakterystycznego odoru, i żeby nie psuć smaku wtrętami rdzy rurowej, przeterminowanego chloru i niezbyt dobrze skomponowanej mieszanki pestycydów. Czyli tego, co stanowi podstawowy składnik dobrej, swojskiej kranówy, zachwalanej przez nasz ukochany Sanepid.
Artemis F., przetuptało przez moją głowę, jak szybka myśl Stirlitza. F. Simetra - myśl powędrowała z powrotem. Ileż jeszcze razy będzie tak łazić w te i we wte po mojej umęczonej głowie i przypominać mi o tupocie białych mew?! Tu chciałem zakląć szpetnie po francusku, jak pewien Jaśnie Pan, niestety język ten nie jest mi znany na choćby podstawowym poziomie. Chyba, że zwroty "że... coś tam", miszelę czy reno rzeczywiście świadczą o jakiejś znajomości języka niejakiego J kropka P kropka Sartre'a.
W takich właśnie, na pozór drobnych sprawach językowych, przejawiają się często niedostatki fabuły, braki warsztatowe pisarza, nieumiejętności recenzenta i wszelakie słabości, w wyjątkowo wredny sposób psujące świetną opowieść.
Zakaszlałem paskudnie, dym wdzierał się w moje ciało już na poziomie pojedynczych komórek. Widziałem jak przenika, w towarzystwie mysich promili, błonę komórkową, omija wszystkie naturalne przeszkody i zmierza do jądra komórek. A niech to! Ostatkiem sił zagarniętych gołymi, spracowanymi dłońmi wieloletniego działacza ruszyłem do okna.
Trzask, szast i na końcu ulubiony prast. Rześkie, pełne świeżych spalin powietrze wdarło się w moje płuca, które spojrzały ze zdziwieniem, próbując w świeżości powietrza wyłowić pojedyncze cząstki tlenu, ukryte za ciężko błyszczącymi molekułami ołowiu. "Nie było w nich litości." W tych oczach nie było nie tylko litości, ale nawet śladu litości. Oczach Artemisa F.
W tych oczach był cały ten świat, co to jest go zawsze za mało, a właściwie chęć posiadania dóbr tego świata, których zawsze ma się za mało. A z dóbr tego świata, to najlepiej złota, ze szczególnym uwzględnieniem czarodziejskiego złota wróżek, tego żółtawego kruszcu, którego kuzyni i dalecy krewni byli i są przetapiani na obrączki, monety, sztabki, ozdoby i inne próżności.
Lecz jak zdobyć to, co musi się dać w końcu zdobyć. Jak sobie poradzić mając do dyspozycji tylko całą nowoczesną technikę, błyskotliwy umysł, ponadprzeciętną inteligencję i dużo szczęścia najwyższej próby?!
Nie jest łatwo być geniuszem, choć z pewnością łatwiej niż Eugeniuszem. A być geniuszem zbrodni (ma się tę poetycką duszę, no nie) jest jeszcze trudniej, pomyślałem. Kolejna butelka szczurzego napoju zwanego nie wiadomo dlaczego whisky, skierowała swą ponurą zawartość do moich słodkich ust i wyruszyła w niezbyt długą, ot, parogodzinną drogę Aleją Strawienia.
Alkohol, jak powiedział ktoś mądry, to wróg. Wróg człowieka, elfa, goblina, trolla, żołnierza, lekarza, policjanta, prywatnego przedsiębiorcy i innych stworzeń, których wymieniać ze względu na ograniczenia czasowe nie będę. Ale życie bez wrogów, ukochanych, znanych, i wiernych jak czterej pancerni - zawsze tuż przy tobie, traci część swojego uroku!
Artemis F. wrogów nie bał się w ogóle i w szczególe. Zapewne nie znał tego powiedzenia elfów: "Pewność siebie wynika z niewiedzy". Tylko czy ktoś poza elfami znał wcześniej to powiedzenie?! Arty, młodociany geniusz zbrodni, przemyślał wszystko na tyle dokładnie, na ile jego młoda głowa rozumiała w pełni znaczenie słowa "dokładnie". Zaplanował i ustalił... ale nie wziął pod uwagę czegoś, co służy nam wszystkim całkiem bezinteresownie, na codzień i od święta. Czyli tzw. Przypadku.
A przypadek jest obecny wszędzie, tak jak teraz gdy niespodziewanie na dnie butelki zobaczyłem kawałek mysiego ogona. I to był jego błąd, nie ogonka mysiego, ale Artiego oczywiście. Malutki, być może nieznaczący, jak się wydaje, ale jednak błąd - zbytniej pewności siebie. A to właśnie przypadki i błędy decydują o Historii, a nie na pozór doskonałe plany.
Butelki mysiego potu, czyli łyski, skończyły się, w myśl pradawnej zasady: wszystko co dobre to się kończy. Krople walały się, jak to mają w zwyczaju krople, po podłodze, ale w moim stanie nie byłem zdolnym zebrać ich do kupy, dłońmi spracowanymi ani nawet ręcyma. Trudno, moja strata, o ile oczywiście można tu tak jednoznacznie mówić o stracie. Podłoga przecież zyskała i zapach, i kolor, i jakiś tajemniczy błysk, nie mówiąc o aromacie.
„Artemis, Artemis, co z ciebie wyrosło” - przemknęło mi przez myśl?! Na niebie księżyc dogasł złoty szykując miejsce słońcu. Muchy spokojnie spały w nieszczelnych zakamarkach okien, a myszy z radością hasały pod okapami tradycyjnych irlandzkich, a może angielskich lub szkockich (kto je tam wie) gorzelni, gdzie jęczmień nabierał w kontaktach z nimi tych charakterystycznych, tak chwalonych przez prawdziwych koneserów cech. Ale sprawa tych myszy to już przecież zupełnie inna historia.
Zatrzymania czasu, żołędzie i ziemia, wysoka częstotliwość, krasnal kleptoman, magiczne tarcze, księżycomierz, trolle rozrywające na strzępy, przeciwlaserowa szyba refrakcyjna, syndrom sztokholmski, zielono zadrukowany papier. Któż byłby w stanie się w tym połapać, w tym przeklętym magiczno-technologicznym chaosie.
Może samotna głowa Artemisa F., wsparta nie do końca taką magiczną obliczeniową mocą komputerów. Ale czas już był na szczęście na sen, który krążył wokół mnie jak zakochana ćma wokół skwierczącej świecy. Na sen, który delikatnie naciągał mi powieki na oczy, nie zważając na resztki myśli błąkające się po mojej głowie:
"Promieniotwórczość potrafi pętać się w miejscach, gdzie zdaniem naukowców powinna całkiem zaniknąć".