Agnieszka Osiecka: za łapczywa byłam na powodzenie, żeby zrezygnować z nowych ”ofiar”
Rozkochiwała w sobie mężczyzn bez pamięci i bez skrupułów. Spotykała się z paroma na raz. Igrała z ich uczuciami, zwodziła okrutnie. Kolejny tom dzienników Agnieszki Osieckiej odsłania wielką intymność. W latach 1954–1955 poznaje jednego z najważniejszych mężczyzn swojego życia i debiutuje w STS-ie. Przeczytaj fragment książki.
2 V 54, niedziela
Co ja wyprawiam, co ja wyprawiam!!!!
Ale zacznijmy ”ab ovo” (chyba nareszcie dostatecznie przejrzałam siebie, żeby móc to ”wyprawianie” zrozumieć i... przekląć).
Mam w sobie dwie istoty, które siebie wzajemnie nienawidzą; nienawidzą się tym bardziej, że nienawiść ta i z jednej, i z drugiej strony jest bezsilna. Jedna strona to uczucie, a druga to, nazwijmy ją tak, próżność.
Zaczęło się już dawno, właściwie jeszcze ”przed Jerzym”. Nie kochałam wtedy i nie byłam kochana, ale bardzo pragnęłam miłości. Z chwilą jednak, gdy wydawało mi się, że już, już ją znalazłam (Mały Jurek, Boguś R.), nie mogłam wyrzec się dalszego ”łypania okiem” na prawo i lewo: byłam złakniona powodzenia. Ewa nazywała to chęcią trzymania dwóch (czy więcej) srok za ogon, a tata mówił, że ”mam serce jak Brama Floriańska”. To nie było s e r c e. Ale na razie mniejsza z tym.
Trzeba mi było człowieka, który zaspokoiłby jedno i drugie – uczucie i ową ”próżność”. Słowem, człowieka, który pochłonąłby mnie ”bez reszty”. Tym człowiekiem był Jerzy: kochałam go, a jednocześnie imponował mi tak bardzo (dopiero w tej chwili zdaję sobie sprawę z jakości tego imponowania), że nie tylko nie odczuwałam potrzeby dodatkowych ”hołdów”, ale związek z Jerzym i pysznienie się nim wydawały mi się najwyższym szczytem marzeń.
Później nigdy już tak nie było.
Przez długi okres czasu [!] najbliższym mi człowiekiem był Stach. Nie kochałam go, ale było mi z nim dobrze; zresztą naprawdę był moim przyjacielem. Ale mnie to nie wystarczało. Ba! – żeby tylko o to chodziło: ja po prostu wstydziłam się tego. Wciąż stwarzałam pozory, że mój stosunek ze Stachem właściwie nie istnieje, że to bagatela. Wstydziłam się go. Najrozmaitszymi sposobami dawałam otoczeniu do zrozumienia, że właściwie ”jestem wolna”, i otwierałam furtkę najrozmaitszym ”adoratorom”. Stach najpierw nic nie rozumiał, robił sceny, był zazdrosny. Potem przejrzał mnie, nabrał odrobinę pogardy, ale nie przestał cierpieć, szczególnie wściekły na własną bezsilność. Wreszcie zahartował się, nabrał zagranej, a z biegiem czasu coraz prawdziwszej obojętności i zaczął mawiać, że dałam mu ”szkołę życia”.
Czułam się wobec Stacha nie w porządku. Ba, czułam się po prostu świnią i nie raz o tym pisałam. Ale przywiązanie nie pozwalało mi zerwać z nim (wiedziałam, że to egoizm), a za łapczywa byłam na powodzenie, żeby zrezygnować z łapania wciąż nowych ”ofiar”. Na czym polegał mój stosunek do tych chłopców (i polega)? Właściwie na ”zwodzeniu”: krztynka nadziei (i nic albo prawie nic więcej), od czasu do czasu jakiś potańc, teatr czy wizyta w domu, koleżeńskie lub przyjacielskie stosunki. Za mało tego było, żeby to traktować jako zdradę (tym bardziej że Stach znał charakter tych znajomości), ale za wiele, aby zamykać oczy.
Wreszcie, po wielu ”powrotach”, zerwałam z nim ostatecznie nie dlatego, że wreszcie zwyciężyło sumienie, ale dlatego po prostu, że przywiązanie i to trochę uczucia, jakie dla niego miałam, zupełnie wygasło.
Byłam wolna, zupełnie wolna. Nareszcie miałam prawo ”szaleć”. Ale była to wiosna ubiegłego roku – zaczęła się czarująca przyjaźń z Januszem, która prędko pogłębiała się i przeradzała w uczucie z najprawdziwszego zdarzenia. Rozwojowi tego uczucia przeszkadzały dwie rzeczy: moja wieczna skłonność do łowienia wciąż nowych ofiar, no i ból po niedawno utraconej przyjaźni Marka i gwałtowna potrzeba jej odzyskania przeradzająca się w chwilach egzaltacji ”na ten temat” w coś w rodzaju miłości.
”Skutki tych przyczyn” nie kazały na siebie czekać: ”flirt” z Leszkiem Kubickim, Leszek S. i Gotfryd Gremlowski w Zakopanym [!], wreszcie, już grubo później, w Torzymiu, wciąż narastające myśli o Marku, tym liczniejsze, im bardziej obojętne i krótkie były jego listy (w tym tkwię cała ja).
Był przecież okres – październik, listopad ubiegłego roku – kiedy miłość dla Jaśka zwyciężyła wszystko inne. Ale się skończył – i to nieprawda, że skończył się dlatego, że Janusz nie zachował się tak, jakbyśmy tego później pragnęli, ”w sprawie indeksów”, ani nie dlatego, że miał za małe ambicje intelektualne. Bzdura! To były tylko sposoby, w jakie starałam się usprawiedliwić siebie w oczach jego i swoich: jako przyczyny prawdopodobne (choć nieprawdziwe!) nadawały się do wmówienia.
Tymczasem chłopaki potraciły na moim punkcie głowy. Moje ”powodzenie” jest zagadką dla mnie i dla moich najbliższych. Alina i Stach wyrażali się o nim w podobny sposób: mówili, że znają dziewczęta o wiele ładniejsze, a przede wszystkim zgrabniejsze, bardziej interesujące, no i ”lepiej ubrane” niż ja, a które nie mają ani w połowie takiego powodzenia jak ja. To jest fakt, ale to niczego nie wyjaśnia! Mój stosunek do tego ”zjawiska” bywał najrozmaitszy. Skoro tylko się zaczęło, wprawiło mnie w zdumienie (nie miałam podstaw się tego spodziewać), a potem w zachwyt. To zresztą nic dziwnego: nie ma kobiety, której by to nie schlebiało.
Ale później, najgorzej ostatnio, przekształciło się to w jakiś niesamowity ciężar, który targam ze sobą, ale którego nie mam siły się pozbyć. Im większa jest moja obojętność dla ”nich wszystkich” i im bardziej mnie męczą, tym więcej ich się koło mnie kręci. I tym ”energiczniej”. Ale ”próżność” nie pozwala mi dać im ostatecznego ”kosza”. Zresztą, mimo że w tej chwili wyrażam się o nich jako o ”moim utrapieniu”, to przecież większość z nich to są naprawdę sympatyczni chłopcy, no i moi dobrzy koledzy.
Trwało to wszystko ”jako tako”, aż wreszcie pogmatwało się i wybuchło. Januszowi było ze mną coraz ciężej; ja, w miarę jak się ”wściekał”, bywałam coraz częściej rozdrażniona. Robiłam mu przykrości (obiecywałam przyjeżdżać i nie przyjeżdżałam; w domu kręciło się pełno chłopców). Do tego doszła ”sprawa Marka”. 8 marca wyznał mi miłość. Przedtem już doszło do ożywienia stosunków między nami i cieszyłam się na to, że może odrodzi się stara przyjaźń. Wyznanie wywołało we mnie całą gromadę sprzecznych uczuć. Górowała jakaś dzika, opętańcza radość ze zwycięstwa (trochę mimowolnego). Odpowiedziałam prawie wyznaniem.
W pierwszej połowie 1955 r. zaczęła wreszcie publikować teksty w prasie kulturalnej, zorganizowała z przyjaciółmi teatrzyk, a potem DSS, w końcu też wzięła się do przekładania poezji rosyjskiej. Latem spotkała Witolda Dąbrowskiego – jednego z najważniejszych mężczyzn w jej życiu.
Od tego czasu stosunki zaczęły być nieznośne. Gdybym chciała przebywać ze wszystkimi, którzy chcieli ze mną przebywać, nie starczyłoby godzin w dobie. Ja sama czułam się dobrze, jedynie będąc z Jaśkiem. Dla Marka traciłam powoli prawie całą sympatię. Odczuwałam chwilami niemalże złość na niego za to, że odpowiadał na moją przyjaźń albo obojętnością, albo miłością, ale nigdy tym, czego pragnęłam. Było mi strasznie ciężko, ale nie potrafiłam się od tego ciężaru uwolnić.
W sobotę była, jak już kiedyś pisałam, zabawa wydziałowa. Z rozmaitych względów powinnam bawić się z Markiem. Ale czułam taką potrzebę bycia z Jaśkiem i On był taki cudny, że nie mogłam się temu oprzeć. Spędziliśmy cudowną noc. A w poniedziałek miałam do Niego przyjechać i nie przyjechałam. Potem czułam się podła. Zebrałam całą siłę woli i zerwałam z Jankiem. To nie było to, co kiedyś ze Stachem: ja Jaśka kocham. Kocham go gorąco, namiętnie, ale kocham go tak, jak kochać umiem – a to nie jest dobra miłość. Zmusiłam się do tego, aby się tej miłości wyrzec. I udawało mi się to.
Tymczasem stosunki moje z Markiem i jego przyjacielem Edkiem S. układają się źle. Marka nie stać na to, aby mnie zrozumieć – na to trzeba być Januszem. Dlatego, nie mogąc mi robić scen, prawi mi morały. Przedwczoraj, po filmie, na którym byłam z Markiem i Edkiem, pojechałam w tajemnicy na ASP na zabawę. Wygłupiałam się z ”Pataszonami”, ”szalałam”... Było cudnie. Przyszedł Edek. Nazajutrz wyraził w rozmowie z Markiem ”najwyższe oburzenie”, powiedział nawet: ”Albo ja, albo ona”. Wczoraj po południu poszliśmy z Markiem na Rynek. Jedliśmy lody, tańczyliśmy... Słuchałam jego ”oceny mnie” i byłam przerażona: ależ oni oceniają mnie nie jako swobodną, roześmianą dziewczynę, ale jak jakąś rozwydrzoną kurtyzanę!! Z jednej strony byłam wściekła, z drugiej, ze względu na chorobę Marka i moją przyjaźń dla niego, ”postanowiłam poprawę” (w duchu, w słowach i tak by to nic nie dało). Wyobrażałam to sobie tak: przyjaźń z Markiem w ramach ”wydziałowych”.
A poza tym można przecież czasem ”w konspiracji” pobyć sobie z kimś innym. Wszystko było na ”najlepszej drodze” – właśnie spotkaliśmy Edka i chciałam rozpocząć czas skruchy.
Wtedy zjawił się Jasiek. Cudny i bezczelny. Poprosił mnie do tańca i ”porwał”.
Chciałam do nich wrócić, ale nie wróciłam. Mógł mi w tym pomóc, ale nie chciał. Byliśmy ze sobą gorzko, nieprzytomnie szczęśliwi.
Gnałam potem piechotą do domu (z placu Unii – 117 nie szło, a ja wpadłam w Polną i leciałam przed siebie). Wiał przeraźliwie zimny wiatr. Wszystko we mnie kipiało: ”wyrzuty sumienia” i gromady skrupułów w stosunku do Marka i Edka, wściekłość na ich sposób oceniania mojej postawy, no i, przede wszystkim, ”burza namiętności”, to, czego ”nieodczuwaniem” tak się kiedyś chwaliłam!
Jaś, Jaś, żebyś ty wiedział, jak niedobra jest moja miłość nie tylko dla ciebie, ale i dla mnie! Jak mnie jest bez ciebie strasznie, strasznie, strasznie!! W nocy wyciągam ręce i trafiam na przeraźliwą pustkę.
Jestem bez ciebie sama, taka samotna, że zdaje mi się – mur jakiś odgradza mnie od świata. I sama nie wiem, co jest gorsze – szczęście przebywania z Tobą czy nieszczęście oddalenia.
Jeśli ”w towarzystwie” ktoś się koło mnie ”kręci”, sprawia mi to jeszcze jaką taką przyjemność (”z przyzwyczajenia”), ale z chwilą gdy zostaję ”sam na sam”, np. z Markiem, nudzę się potwornie i wściekam się tak, że mam ochotę wyrzucić go za drzwi. Mówię, że ”jestem zimna” i ”myśl o mnie, co chcesz”, i nie zgadzam się na pocałunki. Zaczynam ”ich wszystkich” nie cierpieć.
”Łapczywe” spojrzenia mężczyzn, które kiedyś przyjmowałam obojętnie, jeżeli nie z zadowoleniem, teraz przyprawiają mnie o wściekłość. Jestem jak nałogowy pijak na widok alkoholu, który odebrał mu szczęście, a którego przecież wyrzec się nie może. (...)
Jakżeż ja tej drugiej, ”nałogowej” siebie nienawidzę i jak ja Ciebie, Jaś, kocham! Kocham Twoje mądre, nadzwyczajne rozumienie mnie, kocham Twój sposób mówienia, Twoją ironię, Twoje oczy, Twoje ciało. Kocham nawet to, że mi nie chcesz ułatwić odejścia, że mnie doprowadzasz do takich oto stanów, że męczysz siebie i mnie, że jednocześnie potrafisz się śmiać, że jesteś taki w tym wszystkim silny (A jednak i to się skończyło).
Fragment pochodzi z książki ”Dzienniki 1954-55”, Agnieszka Osiecka, wydawnictwo Prószyński i S-ka. Premiera 30 stycznia 2018
*O autorce: *Agnieszka Osiecka (1936–1997) – polska poetka, autorka tekstów piosenek, pisarka, reżyser teatralny i telewizyjny, dziennikarka. Od 1954 roku związana była ze Studenckim Teatrem Satyryków (STS), gdzie zadebiutowała jako autorka tekstów piosenek. Prowadziła w Polskim Radiu Radiowe Studio Piosenki, które wydało ponad 500 piosenek i pozwoliło na wypromowanie wielu wielkich gwiazd polskiej estrady. Od 1994 roku była związana z Teatrem Atelier w Sopocie, dla którego napisała swoje ostatnie sztuki i songi. Dorobkiem Agnieszki Osieckiej zajmuje się założona przez córkę poetki Agatę Passent Fundacja Okularnicy.
Agnieszka Osiecka pośmiertnie została odznaczona przez Prezydenta RP Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.