Afryka bez tajemnic
Afryka dla przeciętnego Europejczyka czy Amerykanina to synonim AIDS, ludobójstwa, głodu, wojen domowych, biedy i zacofania. Kontynent nazywany "czarnym lądem" i "trzecim światem" wzbudza współczucie i politowanie. "Łatwo jest użalać się nad Afryką, jeszcze łatwiej ją czcić, a najłatwiej nad nią dominować" - pisze Dariusz Rosiak, reporter, który nie godzi się na stereotypowe postrzeganie tej części świata.
Nie tylko głód i AIDS
Autor reportaży zebranych w książkę "Żar. Oddech Afryki" podkreśla, że klęska głodu nie jest problemem całego kontynentu, a malaria i ebola są o wiele większym zagrożeniem dla Afrykanów niż AIDS. Rosiak podróżując po trzynastu afrykańskich państwach, m.in. Somalii, Rwandy czy Kenii, przekonał się, że wiedza ludzi Zachodu na temat tego regionu jest bardzo szczątkowa i zdominowana przez stereotypy. Autor nie stara się przy tym gloryfikować Afryki: w jego historiach nie brakuje opisów łapówkarstwa, złodziejstwa, głodu czy śmierci. Jednak robi wszystko, by kreślony obraz był sprawiedliwy, szczery i wolny od uprzedzeń.
''Żydzi Afryki''
Stałym elementem krajobrazu w Dakarze, stolicy Senegalu, jest masa handlarzy, którzy z uporem maniaka starają się sprzedać wszystko, co tylko możliwe. "Podaż przekracza tu popyt po tysiąckroć", więc większość z nich po prostu siedzi i rozmawia ze sobą. "W tym handlu chodzi więc nie o to, by sprzedać, ale o to, by być obok siebie" - zauważa Rosiak.
Senegalczycy są nazywani przez sąsiadów "Żydami Afryki". Dlatego też postawa taksówkarza, który każdego dnia podbijał stawkę za przewóz w to samo miejsce (bo "benzyna zdrożała o pięćdziesiąt procent") zupełnie nie dziwiła polskiego reportera. Za każdym razem kierowca i tak ustępował i godził się na kwotę zaproponowaną przez pasażera. I chociaż obiecywał, że nie będzie już próbował tego numeru na świadomym turyście, to nazajutrz cały ten cyrk zaczynał się od nowa.
''Przyjazny rasizm''
W 2010 roku przed podróżą do Zimbabwe autor był ostrzegany przez znajomych, żeby nie jechał tam jako dziennikarz. "Nie dostaniesz akredytacji" i "skończysz jako deportowany albo w areszcie" - słyszał na każdym kroku. Pojechał więc jako turysta i ku jego zdziwieniu, Zimbabwe zupełnie nie odzwierciedlało wizji kreślonej przez znajomych. "Przyjaźnie nastawiony urzędnik imigracyjny wbija mi wizę za trzydzieści dolarów, nie zadaje żadnych pytań, życzy miłego pobytu."
Harare, stolica Zimbabwe jawi się jako energiczne, tętniące życiem miasto pełne hoteli, sklepów, zadbanych parków i skwerów. W Harare nie ma slumsów ani znanych z RPA gett (town ships) dla czarnych, które powstawały w czasach apartheidu. Lokalny dziennikarz tłumaczył reporterowi z Polski, że rdzenni obywatele Zimbabwe nie mieli takich problemów jak czarni z RPA. Zamiast apartheidu funkcjonował "przyjazny rasizm", który polegał na tym, że "czarny czasem dostał w mordę od białego, czasem musiał drałować kilka kilometrów, żeby przypadkiem nie przejść po terenie należącego do białego, co było zakazane, ale to były wyjątki. Nie odczuwaliśmy takiej pogardy ze strony białych jak w RPA" - tłumaczył z uśmiechem lokalny dziennikarz.
Kraina trzynastu miesięcy
"W Etiopii rok zaczyna się 11 września, bo ich kalendarz ma trzynaście miesięcy - trzynaście miesięcy słońca, jak mówią pracownicy biura podróży." To prawda, przy czym w dzień jest tam piekielnie gorąca, a w nocy potwornie zimno, zaś trzynasty miesiąc ma dokładnie pięć dni. Ta kalendarzowa aberracja służy do zilustrowania różnic, jakie dzielą Etiopczyków od reszty mieszkańców kontynentu. "My nie jesteśmy Afrykanami" - brzmi tytuł reportażu poświęcony Etiopii.
Właściciel największej agencji reklamowej w Etiopii, zapytany o rosnące fale przemocy w sąsiadującej od południa Kenii po wyborach w 2008 roku, tłumaczył, że w jego ojczyźnie nigdy nic takiego nie mogłoby się wydarzyć. "My cenimy życie. W tym kraju właściwie nie ma przemocy. Możesz wyjść na ulicę w środku nocy i nic ci nie grozi." Jego zdaniem taka sytuacja wynika z bojaźni Bożej. "Oni tam w Kenii, Rwandzie czy w Kongu, Boga się nie boją. Oni wierzą w jakieś voodoo, uważają, że Boga można przekupić, a gdy diabeł wstępuje w człowieka, to trzeba go zabić" - tłumaczył bez zająknięcia.
''To nie był afrykański Holokaust''
Wiosną 2009 roku Dariusz Rosiak spotkał się w Kigali, stolicy Rwandy z pewnym księdzem, który bał się ujawniać swojej tożsamości. W jednym z najbezpieczniejszych i najszybciej rozwijających się państw Afryki rządzonym przez ulubieńca Zachodu ( czytaj więcej tutaj ) słowa rwandyjskiego duchownego mogłyby go zaprowadzić do więzienia pod zarzutem szerzenia "negacjonizmu" i "dywizjonizmu". Ksiądz sprzeciwia się bowiem narracji, która zakłada, że ludobójstwo dokonane w 1994 roku przez Hutu na około milionie przedstawicieli plemienia Tutsi było afrykańskim odpowiednikiem Holokaustu.
"Rząd próbuje przekonać świat, że ani przedtem, ani potem nikt w Rwandzie nie cierpiał. Że nie było wojny domowej, w której ofiarami padali niewinni ludzie, ani masakry Hutu po 1994 roku. Że wszyscy albo prawie wszyscy Hutu byli mordercami, a Tutsi wyłącznie ofiarami" - tłumaczył ksiądz. Taką narrację z chęcią przyjmują zachodnie państwa, zwłaszcza Stany Zjednoczone, które są bardzo przychylne prezydentowi Paulowi Kagame. I nie przeszkadza im to, że dzięki referendum z 2000 r., przy 98 proc. poparcia, Kagame może sprawować urząd dożywotnio, na mocy nowego prawa znoszącego kadencyjność prezydentury.
''Trochę ukraść''
Jednym z charakterystycznych elementów wprowadzonych przez Mobutu Sese Seko Kuku Ngbendu wa za Banga ("Wszechpotężny wojownik, który kroczy do podboju do podboju, zostawiając za sobą ogień") do życia codziennego Zairu (dzisiaj Demokratyczna Republika Konga) był tzw. Artykuł 15. Dyktator przedstawił jego treść na zjeździe partyjnym w 1990 roku i odnosił się on do stwierdzenia, że właściwie nie ma nic złego w tym, by "trochę ukraść". Mobutu Sese Seko nie określił znaczenia słowa "trochę", co w praktyce umożliwiało możnowładcom bezprawne zagarnianie wszystkiego, co tylko chcieli.
"W latach dziewięćdziesiątych Artykuł 15 stanowił podstawę bytu biednych i bogatych, ludzi na stanowiskach i tych, którzy o stanowiskach tylko marzyli." Łapówkarstwo w każdej możliwej dziedzinie czy żądanie okupu od kierowców przejeżdżających przez skrzyżowanie stały się codziennością. "Ten darwinowski ekosystem powszechnego rabunku istnieje w DRK do dziś". Co więcej, dziś biały Europejczyk, przyjeżdżając do Gomy, (...) nagle rozumie, że są na świecie miejsca, gdzie wszystkie mechanizmy obrony, które my, biali, żyjący w dostatku ludzie przyjmujemy za oczywiste, okazują się zawodne." Europejski paszport, numer PESEL, REGON, pełne konto, karty kredytowe i ubezpieczenie w Gomie (miasto na Wschodzie kraju) po prostu "nie działają" i nie są żadnym gwarantem bezpieczeństwa.
Swastyki w sercu Afryki
Kiedy Dariusz Rosiak przybył w 2008 roku do Ugandy i zaczął się przechadzać po stolicy kraju, Kampali, bardzo szybko uderzył go widok niezliczonych... swastyk. "Zakręcone krzyże" na sklepach i świątyniach to zasługa żyjących w Kampali kilku tysięcy Azjatów. Warto dodać, że przed dyktaturą Idi Amina (1971-1979), który przepędził przybyszów z Dalekiego Wschodu, było ich w Ugandzie znacznie więcej.
Autor oczywiście zdaje sobie sprawę, że "swastyka w tradycji hinduskiej to oznaka szczęścia. Hitlerowcy przywłaszczyli ją sobie bez pytania Hindusów o zdanie." I chociaż "da się to racjonalnie wytłumaczyć" - pisze autor - "to jednak dziwnie się czuję w afrykańskim mieście pełnym hinduskich swastyk."
Chińczycy i ropa
Chińskim inwestycjom i eksportowi towarów podlega dzisiaj niemal każdy zakątek świata. Również Afryka, gdzie największym odbiorcą takich inwestycji jest Angola. "Chińczycy budują mosty, drogi, rurociągi, ujęcia wody, szpitale, boiska piłkarskie, wszystko." Angolczycy "odwdzięczają się" ropą i niestawianiem zarzutów. W przeciwieństwie do państw Europejskich władz Angoli nie interesuje poziom demokracji czy przestrzeganie praw człowieka w Chinach. Liczy się to, że oba państwa mają wspólny interes i środki do zaspokojenia potrzeb.
"Skąd się wzięli Chińczycy w Afryce? Są tu od bardzo dawna, od XV wieku" - odpowiada autor. Co więcej, przybysze z Dalekiego Wschodu, w przeciwieństwie do Europejczyków, nie chcieli podbijać i plądrować, ale "zyskać szacunek Afrykanów". Chińczykom nie zależało na podległości słabszych państw - wystarczyło im "uznanie potęgi cesarza przez inne nacje".
Kraina biegaczy
Iten (2300 m. n.p.m.), niewielkie miasto położone na zachodzie Kenii, liczy około cztery tysiące mieszkańców, z czego około ośmiuset z nich zajmuje się bieganiem. W tym gronie przeważają amatorzy, marzący o wyjeździe do Europy i zarabianiu tysięcy dolarów. "To dobrze, że Kenijczycy startują w Europie i Stanach Zjednoczonych, bo możemy udowodnić, że w Kenii rodzą się najlepsi biegacze na świecie. Dzięki bieganiu Kenijczycy mogą się bogacić" - mówił lokalny trener.
Rozmówca Rosiaka stwierdził, że "na dzisiejszym rynku lekkoatletycznym nie da się dziś istnieć bez dobrego agenta i menadżera." Człowieka, który nie będzie traktował chłopaka z Kenii jak maszynki do robienia pieniędzy. A tak się niestety często dzieje. Innym problemem kenijskich biegaczy jest nieprzygotowanie do długodystansowych biegów, polegająca na tym, że wielu z nich nie umie się kontrolować. "Co roku zmieniają się nazwiska naszych mistrzów i to nie jest dobre. Młodzi biegacze powinni dać sobie cztery, pięć lat na rozpoczęcie startów w Europie i Stanach. Większość tego nie potrafi."
Drogi bez asfaltu
Dżuba, stolica Sudanu Południowego (niepodległość w 2011 roku) kwitnie nieprzerwanie od 2005 roku. "Jeśli można tak powiedzieć o mieście, w którym większość dróg nie ma asfaltu, a większość ludzi stałej pracy." Zakończenie konfliktu między Północą a Południem, trwającego praktycznie od momentu uzyskania przez Sudan niepodległości w 1956 roku, sprawiło, że w regionie zachodzą pożądane zmiany.
"W centrum miasta sklepy wystawiają swoje tandetne chińskie neony, a odtwarzacze CD i telewizory - relikty przemysłu elektronicznego z lat 80. - ryczą głośno. Wszędzie ktoś coś kupuje albo sprzedaje, gdzieś idzie albo jedzie, targuje się albo liczy zarobione pieniądze." Jeszcze kilka lat temu taki widok w Dżubie był nie do pomyślenia. Bo chociaż po ulicach stolicy nadal snują się "żołnierze w za dużych mundurach, niektórzy z AK-47 na plecach", to jednak są oni jedynie mało znaczącym elementem krajobrazu. Dariusz Rosiak wiedział jednak, że ma "do nich nie podchodzić, nie pytać o drogę, nie żartować - nie znają się na żartach, niektórzy bywają nerwowo."
W tekście wykorzystano fragmenty książki Dariusza Rosiaka "Żar. Oddech Afryki" (wyd. II), wydawnictwo Czarne, Warszawa 2016.