*- Lepiej późno niż wcale – rzuca pod nosem pracownik portu, widząc Titanica zacumowanego przy nowojorskim nabrzeżu. Słynna kwestia, padająca z ust Cheecha Marina w drugiej części „Pogromców duchów”, idealnie pasuje za komentarz do styczniowej premiery Egmontu. *
Oto nareszcie po 20 latach dostajemy polskie wydanie klasycznej pozycji, która w drugiej połowie lat 90. okazała się jednym z największych hitów sprzedażowych DC Comics i przyczyniła się do reanimacji słynnej serii. Naturalnie za wszystkim stał kryzys. Niegdyś flagowy tytuł, będący dla wydawnictwa tym, czym „Avengers” dla Marvela, zaczął odnotowywać kolosalne spadki. Nie pomogły ani zastrzyk świeżej superbohaterskiej krwi, ani wypuszczenie kolejnych podserii czy spin-offów. Szukając ratunku z patowej sytuacji Eddie Berganza, redaktor DC Comics, zdołał nakłonić ówczesnego wydawcę Rubena Diaza do powierzenia sterów „Amerykańskiej Ligi Sprawiedliwości” Grantowi Morrisonowi. Jak sam przyznaje we wstępie do polskiego wydania, wybór wcale nie był taki prosty i oczywisty – mimo że szkocki scenarzysta cieszył się zasłużoną renomą, to jego ekscentryczne pomysły wydawały się dość karkołomne w kontekście konserwatywnej opowieści o najsłynniejszych superbohaterach. Jednak ryzyko się opłaciło – Morrison wspomagany przez
nieopierzonego rysownika Howarda Portera i odpowiedzialnego za tusz Johna Della błyskawicznie odzyskał zainteresowanie czytelników. Klucz do sukcesu okazał się zaskakująco banalny – Morrison zreformował Ligę, zasilając jej szeregi wyłącznie najważniejszymi herosami uniwersum. Od tamtej chwili ramię w ramię z Supermanem walczyć mieli Wonder Woman, Batman, Marsjański Łowca Ludzi, Aquaman oraz następcy Flasha (Wally West) i Zielonej Latarni (Kyle Rayner). Wielka Siódemka przeprowadziła się do nowej siedziby zlokalizowanej na Księżycu, skąd nadludzie, niczym olimpijskie bóstwa, obserwowali Ziemię, wypatrując niebezpieczeństw czyhających na jej mieszkańców.
A jak dziś sprawdza się wizja Morrisona i spółki? Na szczęście wszyscy miłośnicy trykotów mogą odetchnąć z ulgą. Mimo że od premiery upłynęły równo dwie dekady, pierwszy tom „JLA: Amerykańskiej Ligi Sprawiedliwości” nadal sprawdza się jako radosna i bezpretensjonalna lektura. Na ponad 250 stronach scenarzysta ze swadą wykorzystuje tradycyjne dla superbohaterskiej konwencji fabularne klisze, łącząc gatunkową erudycję z pulpowym science fiction, biblijną mitologią, przy okazji przemycając charakterystyczny dla swojej twórczości eskapizm. Tym sposobem muskularnym herosom przyszło zmierzyć się z szykującymi Holocaust pobratymcami J'onna J'onzza, zbuntowanymi aniołami, inwazją latających płaszczek rodem z wczesnych filmów Rogera Cormana czy psychodelicznymi snami. Na kartach „JLA” Morrison nie wahał się również przed wprowadzeniem w życie bardziej bezkompromisowych pomysłów, uśmiercając niektórych bohaterów czy, jak w przepadku Kal-Ela, diametralnie zmieniając wygląd i moce postaci.
Co zaskakujące, w dialogach przeważnie nie czuć irytującego patosu, na jaki niestety choruje gros współczesnych opowieści DC spod znaku masek i peleryn. Z kolei obecne w wypowiedziach luz i niewymuszony humor z nawiązką rekompensują czytelnikowi rozczulające, choć niepozbawione uroku, niedorzeczności w rodzaju „integralności żelu nawigacyjnego” czy „pierwszego programowalnego psychowirusa”. Udanej całości dopełniają ekspresyjne, bogate w detale ilustracje Portera, niebojącego się eksperymentowania ani z perspektywą i kadrowaniem, ani typografią, królującą tu zwłaszcza w scenach totalnej rozwałki.
We wspomnianym już wstępie pióra Eddiego Berganzy redaktor tłumacząc fenomen serii, pisze, iż Grant Morrison nie starał się po raz kolejny wynajdywać koła, ale „przymocował cztery nowoczesne opony do solidnego wozu, aby czytelnik mógł odbyć szybką i komfortową jazdę”. I chyba trudniej o lepsze podsumowanie opasłego albumu. Pozostaje jedynie trzymać kciuki, aby Egmont nie poprzestał na pierwszym tomie.