Trwa ładowanie...
fragment
15 kwietnia 2010, 10:15

Żywa przynęta

Żywa przynętaŹródło: Inne
d282ye3
d282ye3

Kiedy Magozzi i Grace pili wino pod magnolią, Marty Pullman ze znacznie większym zaangażowaniem opróżniał butelkę szkockiej. Siedział na łóżku w pokoju, który należał do Hannah długo przedtem, zanim została jego żoną. Z biegiem lat z pokoju ukochanej córki przeobraził się w pomieszczenie, które właściwie nie służyło żadnemu konkretnemu celowi. Stało tam nieużywane biurko oraz łóżko, w którym nikt nie sypiał. Była tam też garderoba z pustymi wieszakami, które stukały o siebie, kiedy otwierało się drzwi. Ale i tak czuło się tutaj obecność Hannah. W innych miejscach zresztą też. Na całym świecie nie było dość gumki, żeby ją wymazać z pamięci.

Pociągnął tęgo ze szklaneczki i wyjrzał przez okno, za którym panowały ciemności. Była to dopiero jego druga noc w tym domu, a pomimo to wydawało mu się, że od chwili kiedy siedział we własnej wannie z lufą w ustach, minęły całe lata.
Nie dał się zwieść, kiedy Lily spytała go, czy z nią zostanie. W przypadku każdej innej kobiety z pięćdziesięciokilkuletnim stażem małżeńskim prośba o dotrzymanie towarzystwa po tym, jak zamordowano jej męża, byłaby czymś zupełnie zrozumiałym. Rozpacz rośnie i wypełnia cały, nagle opustoszały dom, a Marty lepiej niż ktokolwiek wiedział, że jedyną rzeczą, gorszą od śmierci, jaka może się przytrafić, jest pozostanie przy życiu. Ale Lily nie dlatego potrzebowała jego obecności. Teraz, kiedy śmierć Moreya ostatecznie wyciągnęła go z izolacji, zamierzała mieć na niego oko. Obydwoje o tym wiedzieli. Jakimś sposobem ta starsza kobieta wiedziała, co zamierzał zrobić. Niemal zawsze tak było.
Skulił się, kiedy ciszę ponownie przeszyło wycie odkurzacza. Przez ostatnie cztery godziny Lily gotowała i sprzątała, przygotowując się do stypy następnego dnia. On próbował jej pomóc, żeby szybciej skończyła i mogła położyć się do łóżka. W pewnym momencie nad odkurzaczem o mało co nie doszło do rękoczynów.
- Miej serce, Martinie - powiedziała i dopiero wówczas do niego dotarło, że przecież chodzi o to, żeby tej roboty nigdy nie skończyć. Marty miał swoją butelkę, a Lily odkurzacz i niechaj Bóg ma w opiece każdego, kto próbowałby odebrać im tych strażników zdrowia psychicznego.
Złapał butelkę i poszedł do kuchni po dwie czyste szklanki, przyniósł je do salonu, po drodze trącając nogą kabel, aby wtyczka odkurzacza wyskoczyła z gniazdka.
- Na miłość boską, Lily, usiądź i odpocznij. Jest już prawie jedenasta.

Spodziewał się z jej strony sprzeciwu, jakiejś celnej riposty na temat alkoholu. Ale widocznie nawet niespożyta energia Lily Gilbert mogła się kiedyś wyczerpać. Opadła na kanapę obok niego i bezmyślnie zapatrzyła się w ściszony telewizor. Wciąż miała na sobie przesadnie duży dziecięcy kombinezon, a na siwych włosach niebieską bawełnianą chustkę, którą zawsze zawiązywała do sprzątania. Marty zdziwił się na widok chustki. Zaczął się zastanawiać, czy jako młoda dziewczyna nosiła długie włosy i używała chustki do ich okiełznania, a te raz z nawyku czyniła to, nawet kiedy chustka nie była potrzebna. Próbował wyobrazić sobie Lily z długimi włosami, ale jej pomarszczona drobna twarz, oczy powiększone przez okulary i cztery szkockie w jego żołądku sprawiły, że widział tylko ET, któremu dzieciaki włożyły na głowę perukę.
- Myślę, że dom jest już dostatecznie wysprzątany - oświadczyła, aby rozwiać wszelką wątpliwość, że usiadła, ponieważ zaproponował to Marty.
- Owszem. Dywan prawie wyłysiał. Myślę, że jest dostatecznie czysty - rzekł Marty, nalewając jej odrobinę szkockiej. - Proszę.
Spojrzała na niego z dezaprobatą.
- Nie chcesz pić sam, co?
- Mogę pić sam, nie przeszkadza mi to. Ale ty powinnaś się odprężyć.
- Nie lubię szkockiej.
- Może wolisz coś innego?
Wpatrywała się w szklaneczkę, a potem spróbowała i skrzywiła się.
- To paskudne. Jak możesz pić coś takiego?
- Marty wzruszył ramionami.
- Człowiek się przyzwyczaja.
Lily wzięła jeszcze jeden niepewny łyk.
- Szkocka Moreya jest lepsza. Też paskudna, ale lepsza niż to. To coś taniego, prawda?
Uśmiechnął się słabo.
- Tak.

Lily skinęła głową, wstała i zniknęła w kuchni. Po chwili wróciła z butelką dwudziestopięcioletniej balvenie.
Na widok butelki Marty wytrzeszczył oczy.
- Wielki Boże, Lily! Wiesz, ile to kosztuje?
- I dlatego nie powinniśmy tego wypić? Myślisz, że na eBayu odkupią od nas do połowy opróżnioną butelkę szkockiej?
Marty nie mógł się zdecydować, co było bardziej zdumiewające: fakt, że Lily przyniosła butelkę szkockiej za dwieście dolarów, czy że słyszała o aukcjach internetowych.
W milczeniu sączyli szkocką, patrząc w ściszony telewizor, a ponieważ ta chwila nagle stała się zdumiewająco przyjemna, Marty zaczął odczuwać potrzebę, żeby jej wszystko wyznać, po prostu opowie o wszystkim, zapominając na chwilę o konsekwencjach, a ona niechaj zrobi swoją powinność.
Nagle na ekranie telewizora pojawiła się uśmiechnięta twarz Jacka Gilberta. Zamrugał kilka razy, aby upewnić się, że to nie halucynacja, lecz roześmiana gęba nie zniknęła.
- O, tam jest Jack. Ustaw głośniej, proszę.
Lily sięgnęła po leżącego na stoliku pilota i wyłączyła telewizor.
- Ależ Lily! - Marty chwycił pilota, włączył telewizor i z pewnym rozbawieniem obejrzał reklamę zmontowaną z szybkich scen: Jack na miejscu wypadku pomaga rannemu kierowcy, Jack na budowie rozmawia z robotnikami, Jack w szpitalu czuwa przy chorym. Kiedy na ekranie pojawił się ostatni obrazek, przedstawiający charyzmatycznego Jacka w sądzie, głos zza kadru oświadczył: „Potrzebujesz prawnika, który ci pomoże". „Zadzwoń do Jacka Gilberta, 1-800-555-52-25, czyli 1-800-555-J-A-C-K. Nie pozwól wodzić się za nos".
- Co za pajac... - mruknęła Lily.
- Tak? Mnie się podobało.
- Burknęła w odpowiedzi.
- Dawniej nie uważałaś go za pajaca. Byłaś z niego dumna.
- Kiedyś był moim synem - odparła ostro.

d282ye3

Marty westchnął. Przez szacunek dla Moreya postanowił zawiesić plany, jakie uprzednio miał względem swego podłego życia, i uczynić wszystko, aby pomóc Lily. Hannah na pewno by tego chciała. Jednak nie zamierzał robić tego już zawsze, a to oznaczało, że należało położyć kres bezsensownym rodzinnym waśniom. Jack powinien się zaopiekować rodzoną matką, do ciężkiej cholery.
- Jezu, Lily, jesteś najbardziej upartą kobietą na Ziemi.
- Dlaczego to robisz? Wiesz przecież, że tego nie znoszę.
- Daj spokój, jesteśmy przecież Żydami. Mówienie „Jezus" nic nie znaczy.
- Ale znaczy dla innych. Mógłbyś okazać im odrobinę szacunku. Marty wziął głęboki oddech.
- No dobrze. Przestanę, a ty przestaniesz zmieniać temat Zaczyna nam brakować Gilbertów, Lily. Czy przypadkiem nie nadszedł już czas, abyście z Jackiem zakopali topór wojenny? No dobrze, poślubił dziewczynę, która nie była żydówką - i co z tego? Ty i Morey nie byliście przecież religijni. Dlaczego jakiekolwiek znaczenie ma to, że ona jest luteranką? Lily obrzuciła go długim spojrzeniem, pełnym niedowierzania.
- Twoim zdaniem chodzi właśnie o to?
- A nie?
- Wydajesz opinie o sprawach, o których nie masz pojęcia. O sprawach, o które nawet nie spytałeś, bo jesteś tak bardzo zajętym emerytem.
Marty dotąd zgrzytał zębami, aż odważył się otworzyć usta.
- Nawet nie próbuj tego numeru z poczuciem winy, Lily.
Od dłuższego czasu nie widzieliśmy Jacka, nie chciał rozmawiać o tym z Hannah, kiedy dzwoniła, więc spytałem Moreya, o co poszło. Powiedział, że Jack ożenił się z luteranką i nie będziemy o tym więcej rozmawiali. Koniec kropka. Tydzień później Hannah została zamordowana, toteż trudno czynić mi zarzut z tego, że bliżej nie zainteresowałem się tamtą sprawą.

Wziął głęboki oddech i spojrzał na butelkę balvenie. Dwadzieścia dolarów za szklaneczkę, pomyślał. To wstyd marnować takie pieniądze na szybką wycieczkę w niepamięć.
- Wypij - powiedziała Lily. - Lepiej, żebyś umarł na wątrobę niż od dziur w żołądku po płynie do przetykania zlewu, który zazwyczaj pijasz.
Jeśli myślała, że będzie musiała mu to dwa razy powtarzać, była w błędzie. Chwycił butelkę i wypełnił swoją szklaneczkę, marząc o ciemności.
Lily przyglądała mu się badawczo.
- A zatem chcesz wiedzieć, co to za historia z Jackiem?
- Jasne.
Skinęła głową, a potem usiadła głębiej na kanapie. Kiedy tak siedziała, jej stopy nie dotykały podłogi, nogi były wyprostowane i wyglądała jak mała, choć stara dziewczynka.
- Pamiętasz, że każdego dnia Jack przychodził do nas na lunch? To było przed tą idiotyczną reklamą, kiedy mogłam jeszcze opowiadać sąsiadom, że mój syn jest prawnikiem, a nie mu¬siałam się martwić, że zobaczą tego klauna w telewizji. A potem któregoś dnia po prostu zniknął. Dzwoniłam do biura, rozmawiałam z automatyczną sekretarką. Dzwoniłam do domu, odezwała się druga sekretarka. Morey mówił, że się pokłócili.
- O co?
- Kto to wie? Ojcowie i synowie się kłócą. Tak się czasami dzieje. Nieraz trzymali się od siebie z daleka dostatecznie długo, aby zapomnieć te głupoty, których sobie nawzajem naopowiadali, kiedy byli wściekli. Ale tym razem tak się nie stało. Tym razem Jack przysłał nam pocztą zdjęcie. A na tym zdjęciu były małe dziewczynki w białych sukienkach i mali chłopcy w garniturkach, a pośród nich wszystkich ten pajac. Całe to towarzystwo klęczy przed krzyżem, na którym wisi ten biedny, martwy Żyd.
Marty zamrugał i zaczął się zastanawiać, czy ostatni drink przypadkiem nie pomieszał mu w głowie, bo ta opowieść wy¬dawała się zdecydowanie niekompletna.
- O czym ty mówisz? Jakie zdjęcie?
Lily zignorowała jego pytanie.
- A pod zdjęciem widniał napis: Jack Gilbert, pierwsza ko¬munia i nazwa jakiegoś luterańskiego kościoła.
- Co? Jack się ochrzcił?
W milczeniu pociągnęła szkocką.
- To nie ma najmniejszego sensu. Przecież Jack nawet nie wierzył w Boga!
Lily spojrzała na niego, jakby był idiotą.
- Co ty wygadujesz? Przecież to nie ma nic wspólnego z wiarą w Boga. Jack wymierzył nam policzek i odwrócił się od własnej rodziny, przekreślił wszystko, włącznie z tym, kim kiedyś był - i to z powodu jakiejś głupiej kłótni z ojcem. A potem, kilka tygodni później, dostaliśmy zdjęcie ślubne. To samo miejsce, ten sam krzyż, większa dziewczyna i większa biała suknia. Kolejny policzek. Ten tchórz miał czelność prze¬słać fotografię.
Marty przesunął otwartą dłonią po włosach, jakby mogło to pobudzić do myślenia drzemiące szare komórki, żeby to, co przed chwilą usłyszał, nabrało sensu. Jack miał swoje wady, ale Marty nigdy nie postrzegał go jako człowieka, który celo¬wo kogokolwiek chciałby skrzywdzić, a już na pewno nie rodziców. Poza tym to nie miało najmniejszego sensu, że Lily chciała ukarać Jacka za kłótnię z ojcem.
- Nic nie rozumiem.
- Co za niespodzianka. Od roku się nad tym głowię i sama tego nie rozumiem.
- Należało spytać Jacka.
- Mówiłam ci przecież, że Jack nie chciał ze mną rozmawiać. Morey też nie. Wy, mężczyźni, robicie różne głupoty, potem kobiety cierpią z tego powodu i nawet nie wiedzą dlaczego.
Marty patrzył, jak Lily pije ze swojej szklaneczki. Był tak naiwny, że nawet po tylu latach miał nadzieję, że w twarzy tej starszej kobiety dostrzeże jakieś emocje. Wiedział, że na pew¬no w niej drzemały, a jednak nigdy nie zdołał ich dostrzec. Być może gdyby Lily Gilbert zaczęła płakać, już nigdy nie mogłaby przestać.
- No cóż, w takim razie porozmawiam z tym małym skurczybykiem - rzekł.
- To dobrze.
- I przykro mi, że cię zranił.
Lily spojrzała na niego z zadowoleniem.
- No właśnie. A przez cały ten czas to ja postrzegana je¬stem jako ta zła. Nawiasem mówiąc, dzwonił Sol, kiedy zamykałeś szklarnię. Wiesz, że będziesz niósł trumnę?
- Wiem.
Uśmiechnęła się słabo.
- Morey już przed laty wybrał dla siebie trumnę. Bywał w zakładzie pogrzebowym i grał z Solem w pokera. Któregoś dnia przyszedł do domu i rzekł: „Lily, dzisiaj wybrałem dla siebie trumnę. Z elementami z brązu, bardzo ciężka. Ci, którzy będą mnie nieśli, wyciągną przy tym kopyta".
Marty uśmiechnął się, bo czegoś takiego spodziewał się po Moreyu.
- Nie wiedziałem, że grywał w pokera.
- Tylko z Solem, bo jego potrafił ograć. Czasami grywał też z Benem.
- Kto to jest Ben?
- Nikt.
- Nie lubisz go?
- To drań.
- Ale Morey go lubił?
Lily wzruszyła ramionami.
- Znałeś Moreya. Lubił wszystkich, bez względu na to, czy na to zasługiwali, czy nie. Poza tym znali się od bardzo dawna. - To dziwne. Nigdy go nie poznałem.
- Nie byli ze sobą aż tak blisko. Zazwyczaj razem wybierali się na ryby. Kilka razy w roku, może ze trzy razy. No i gry¬wali niekiedy w pokera.
Marty odwrócił się ku niej bardzo powoli.
- Morey łowił ryby?
- Oczywiście, że tak... włącz proszę dźwięk, szybko! - Rzuciła się do przodu, aby jej stopy znów dotknęły ziemi, i wbiła wzrok w ekran.
- Spójrz, zmiana!
Marty spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Lubisz bejsbol?
Sięgnęła po pilota i sama włączyła dźwięk.
- Oczywiście, że lubię bejsbol. To są dżentelmeni. Prawie nigdy wzajemnie się nie przewracają i kiedy zrobią jakiś dobry uczynek, zawsze się uśmiechają.
Patrzył zdziwiony, jak wciągnęła ją gra. Pomyślał, że przez te wszystkie lata, kiedy kochał jej córkę, tak niewiele wiedział o Lily. Większość czasu spędzał z Moreyem, stosując się do odwiecznego obyczaju rozdzielenia płci, który zawsze daje o sobie znać podczas rodzinnych spotkań. Lily była zagadkową kobietą krzątającą się w kuchni. Natomiast Morey był mężczyzną, przyjacielem, ojcem zastępczym, którego tak dobrze poznał i pokochał.

Tyle że nie wiedział o łowieniu ryb, i to go strapiło. Widocznie nie znałem Moreya aż tak dobrze, pomyślał. Myślami wrócił do czasów sprzed roku, zanim jeszcze rozpadło się jego życie. Wraz z Moreyem, Hannah i Lily wybrali się do sklepu z antykami do miasta położonego o osiemdziesiąt kilometrów na północ od Minneapolis. Ceny w sklepie okazały się dwukrotnie wyższe niż w ich rodzinnym mieście. W drodze powrotnej zatrzymali się na stacji benzynowej, żeby zjeść lody i czegoś się napić.
- Marty, chodź tutaj, spójrz. - Morey stał przy lodówce, w której były mleko, ser i inne szybko psujące się produkty. Obok znajdował się zbiornik z wodą. Z dna z głośnym bulgotaniem unosiły się bąbelki. Morey pokręcił głową.
Marty zajrzał do środka i skrzywił się na widok pijawek. Nad zbiornikiem w miseczkach wypełnionych trocinami wiły się najróżniejsze robaki.
- To obrzydliwe. Co się dzieje z tymi robakami? I dlaczego leżą w trocinach?
- Nie wiem. - Morey gestem przywołał sprzedawcę. - Czy to nie wbrew zasadom higieny?
- ...jest pan może inspektorem albo kimś takim?
- Nie, nie jestem inspektorem. Ale to mi się nie podoba. Pijawki tuż obok mleka...
- I robaki - dodał Marty.
- To tylko żywa przynęta - odparł sprzedawca. – Robaki w zbiorniku są żywe, a te wyżej - suszone.
Morey prychnął.
- Przecież te na górze też są żywe. Ruszają się. To obrzydliwe.
- Mamy tutaj wielu wędkarzy.
- Wędkarzy... Uważają się za sportowców. Co to za sport, jeśli nadziewa się bezbronne stworzenie na metalowy hak po to, żeby upolować nieco większe bezbronne stworzenie?
- Ale to tylko robaki.
- Dla pana może tak. Proszę mi powiedzieć, czy widział pan film Spielberga?
- Jasne. Widziałem wszystkie.
- Znakomicie. Widział pan „Listę Schindlera”?
- Hm… Jest pan pewien, że to Spielberga?
- Mniejsza z tym. A widział pan ten o dinozaurach?
- „Park jurajski”? Oczywiście, widziałem go cztery razy.
Następne części były do niczego, ale pierwsza naprawdę mi się podobała.
- Pamięta pan scenę, w której przywiązano kozę, żeby zwabić dinozaura?
- Oczywiście. To było okropne.
- Żałował pan tej kozy?
- Jasne. W pewnym sensie. Ona się bała, wyrywała.
- Była żywą przynętą. Tak jak te robaki.
Sprzedawca spojrzał na Moreya z obojętnym wyrazem twarzy. Morey pogroził mu palcem.
- To naprawdę ważna lekcja. Wie pan, o co chodzi? To, co dla jednego jest robakiem, dla kogoś innego może być kozą. Proszę to zapamiętać.
Ona się myli, pomyślał Marty, wracając do rzeczywistości. Bez względu na to, co mówiła Lily, bez względu na to, co mówili inni, Morey Gilbert nie był wędkarzem.

d282ye3
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d282ye3

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj