Rano wszystkie myśli są czarne. Nie muszę wstawać,
a przez te myśli nie potrafi ę leżeć w łóżku. Kiedyś
lubiłam. Kawa, książka, poczucie luksusu. Zdarzali
się mężczyźni, którzy przynosili mi kawę do
łóżka. Teraz sama ją sobie robię. Zrywam się natychmiast
po obudzeniu, włączam ekspres i komputer,
kawa się robi, a ja sprawdzam maile. Żadna siła
nie zaciągnie mnie z powrotem do łóżka. Kawę piję
w przelocie między komputerem a łazienką. Chociaż
nie. W przelocie oznaczałoby, że robię to szybko,
a to nieprawda. Szybko tylko się zrywam, i na tym
koniec. Dzień zaczynam powoli i nie potrafi ę tego
przyspieszyć. Moja poranna rutyna rozłazi się w tysiące
niepotrzebnych czynności. Wdarły się do niej
po kawałku, usypiając tym moją czujność. Betonowe
koryto, którym kiedyś płynęłam sprawnie w nowy
dzień, zmieniło się niepostrzeżenie w bezkształtne
rozlewisko o mulistych brzegach. Gdy w końcu uda
mi się z niego wygramolić, mam za sobą cztery do
pięciu wypalonych papierosów, trzy fi liżanki kawy
i śniadanie, o którym często zdarza mi się zapomnieć.
Jak zwykle obudziłam się za wcześnie. Właściwie
każda pora byłaby za wczesna, bo nie bardzo wiem,
po co wstawać, jest niedziela, najgorszy dzień tygodnia.
No może poza poniedziałkiem, niech go szlag,
wtedy mam co robić od rana, bo w inne dni chodzę
do pracy po południu, i to nie codziennie. Dziś
nie mam po co wstawać, jeśli nie liczyć psiego obowiązku,
a i tak zrywam się natychmiast. Podobno
zmysł równowagi starzeje się najszybciej, dlatego
lepiej najpierw się przeciągnąć, wstawać po kawałku,
najpierw noga, potem podnieść się na łokciu,
dopiero potem usiąść, żeby zapobiec zawrotom głowy.
Zawracanie głowy. Jednym zrywem wyskakuję
z łóżka, jakby pozostawanie w nim sekundę dłużej
groziło porażeniem albo śmiercią. Czasem próbuję
przytrzymać się siłą, żeby sprawdzić, co się stanie.
Napięcie rośnie, zaraz mnie porazi, muszę wyskoczyć.
Może to przez te czarne myśli, że wszyscy
wszystko mają, tylko mnie ominęło i na starość zostanę
z niczym. Nie mam nawet swojego miejsca na
cmentarzu, są strasznie drogie i nie wiem, czy zdążę
zarobić. Ale dlaczego spada, gdy wstanę, choć nie
zabieram się od razu do zarabiania? Najpierw muszę
wypić kawę, wypalić cztery do pięciu papierosów,
zrobić kupę, pobawić się z psem, zjeść śniadanie,
w końcu wziąć prysznic. Wejście pod prysznic
odwlekam, ile się da, choć myć to się lubię, gorzej
z wycieraniem. A najbardziej nie lubię myć zębów.
Który to już raz mam je umyć? Dwa do trzech razy
dziennie przez 365 dni w roku razy rosnąca coraz
szybciej liczba lat. Ta powtarzalność czynności jest
nie do zniesienia.
Rano marnuję czas. Mam go coraz mniej, a każdy
ranek rozłazi mi się do południa. Potem już tego
nie nadrobię. Czasem mam takie rzuty, że nadrabiam
w nocy. Ale nawet jeśli nadrobię, to nic dobrego
z tego nie wynika. Rano jak zwykle obudzę
się za wcześnie, zerwę z łóżka i przez cały pieprzony
dzień będę niewyspana. Wszystko będzie mi się
rozłazić. Do wieczora dzień na stracenie, chwiejna
wędrówka po linie najmniejszego oporu, bilans
wieczorny ujemny, znów trzeba by nadrobić. Może
rano, jeśli obudzę się wcześnie. Rano oczywiście budzę
się wcześnie, zrywam i oddaję rozlanej rutynie,
zamiast wpasować się w mocne koryto. Tłumaczę
sobie. Wypij kawę, zapal, zrób kupę, weź prysznic,
wyjdź z psem, raz, raz, raz i cały dzień będzie wyglądał
inaczej. Kto rano szybko się oporządzi, ten
całym dniem rządzi. A ja nie, nic mnie nie przekonuje.
Jak pierwsza kawa, to zajrzeć do maili.
Zwykle nic nie przyszło od ostatniego sprawdzania
późnym wieczorem, ludzie śpią w nocy albo się kochają,
ani myślą wysyłać mi maile. A jeśli nawet
coś przyjdzie, to bez znaczenia, spokojnie mogłam
to odebrać później albo olać. Ale nie, muszę sprawdzić.
Czekam na dobrą wiadomość, która nie nadchodzi.
Jaką? Nie myślę o konkretach, dopomaganie
Panu Bogu przez kupienie losu mam już za sobą.
Nie skorzystał z żadnego mojego pomysłu i nie zamierzam
już dawać mu szansy. A i tak czekam na
dobrą wiadomość, która nigdy dotąd nie przyszła.
Kiedyś przyjdzie, tak mi wynika z rachunku prawdopodobieństwa.
Co by to mogło być? Nie mam pojęcia,
życie potrafi zaskakiwać. Najbardziej bym
chciała, żeby miało dobry wpływ na moje konto.
Dziś konto jest dla mnie ważniejsze niż ego, które
jakoś sobie radzi, jeśli nie liczyć tych porannych
myśli. Więc po mailach wchodzę na konto, sprawdzam,
czy coś nie przyszło, chociaż wiem, kiedy co
ma przyjść. Coraz rzadziej przychodzi. Szybciej od
zmysłu równowagi starzeje się konto. Był taki czas,
że co miesiąc mogłam liczyć na niezłą kasę. Co tam
liczyć. Miałam pewność, że co miesiąc określonego
dnia spłynie, pozwalając mi nie martwić się
o nic do następnego spłynięcia. Tłuste lata minęły.
Nie mam już etatu w korporacji, ma to oczywiście
swoje dobre strony, na przykład rano nie muszę
się spieszyć, choć bardzo bym chciała. Poranny pośpiech
stwarza złudzenie, że nasza obecność gdzieś
jest cholernie ważna dla świata. Nie mam złudzeń.
Mogę sobie pomarnować czas do woli. Pracy mam
coraz mniej. Nigdy jej nie szukałam, no może raczej
prawie nigdy, sama przychodziła. Dalej przychodzi,
ale coraz rzadziej. Kilka kiepskich zleceń,
i tyle.
Z tym marnowaniem poranków poszłam nawet do
psychoterapeutki. No bo jak to tak? Chciałabym zaczynać
dzień z przytupem, a wszystko się rozłazi.
– A co pani robi rano? – zapytała, więc opowiedziałam
jej to moje snucie się w koszuli po domu,
kawa, komputer, kibel, zabawa z psem, kawa, papieros,
kawa, maile, konto, Facebook, na którym rzadko
coś mnie zatrzyma, komentarze ograniczam do
idiotycznego „lubię to” i znów papieros.
– Zaczyna pani dzień w swoim rytmie, robi przyjemne
rzeczy, zabawa z psem wyzwala pozytywne
emocje – powiedziała.
Wyszło na to, że wszystko jest w porządku. Sto
pięćdziesiąt zeta za wizytę. A dobrze wiem, że nie
jest. Bo jeżeli to jest mój rytm, to ja dziękuję.
Niedawno przyśniłam się sobie w charakterze staruszki.
Byłam prawie taka sama jak ja, tylko bardziej
skurczona i okutana w wełnianą chustę, siedziałam
na przyzbie swojej wiejskiej rezydencji. Moja wiejska
rezydencja to zwykła drewniana chałupa, więc
można siedzieć na przyzbie, choć tak naprawdę to
jest taras. Przeniosłam ją z innego miejsca, te przenosiny
trochę jej zaszkodziły. Tam gdzie stała, nie
było widać, że jest taka stara. Cud, że przeżyła tę
operację. Podarowałam jej nowy dach, nowe okna
i drzwi i wygląda pięknie. Trochę się sypie, ale staram
się tego nie widzieć. Na początku chodziłam
wokół niej jak emeryt wokół trabanta, patrzyłam
z dumą, a każda szpara była rysą na lakierze mojego
serca, aż w końcu pogodziłam się, że ma szpary
i trzeba ją będzie ocieplić. Nazywam ją wiejską rezydencją,
choć widzę, że to zwykła chałupa. Nie jestem
snobką, a przynajmniej nie bardziej niż inni. Rzecz
w tym, że nie znoszę działek i domków letniskowych,
więc nie mogę jeździć na działkę. Moja posiadłość
leży z boku świata, żadnych sąsiadów, grilla ani koszenia
trawnika, więc nie zamierzam jej degradować
do działki. W rezydencji robię prawie to samo
co w domu, tylko mniej i odpada mi psi obowiązek.
Suka może sobie biegać cały dzień swobodnie. Korzysta
z tego niechętnie, siedzi przy mnie z piłką
w pysku i czeka, kiedy pójdziemy na spacer. Więc
chodzimy, ale nie z psiego obowiązku, tylko dla
przyjemności. A wracając do snu. Siedziałam na tej
przyzbie okutana w chustę jak wiejska starowinka.
I po prostu siedziałam. Żadnego obrządku. Zapadnięta
w siebie, nieciekawa kontaktu ze światem. Nie
jestem pewna, czy wykąpałam się rano. Może nawet
nie umyłam zębów?
Jeszcze szybciej od konta starzeje się wola. Codzienne
postanowienia, że od jutra będę zbierać
się sprawniej, nie działają. I to nie tylko o poranku.
Stare sposoby na nakłonienie siebie do wysiłku
okazują się nieskuteczne. Chyba po prostu przestało
mi zależeć, jak tej staruszce na przyzbie. Sen
wglądowy. Pieprzenie o tym, że życie zaczyna się
po czterdziestce, jeśli nawet ma jakiś sens, a ma,
bo sprawdziłam, to na krótko. Po pięćdziesiątce
życie się kończy, przybierając formę przetrwalnikową.
Zanika wola, pozostaje trwanie. Bo niby na
czym miałoby mi zależeć? Mam obsesję niemarnowania
czasu, ale nie chce mi się nic z tym czasem
robić.