Al Tafar, prowincja Niniwa, Irak
Wojna próbowała nas zabić wiosną. Gdy trawa zazieleniła równiny Niniwy i zrobiło się cieplej, patrolowaliśmy niskie wzgórza rozciągające się za miastami i miasteczkami. Przemierzaliśmy je niczym pionierzy, brnąc na ślepo w wysokich trawach i wydeptując ścieżki w ich smaganym wiatrem gąszczu. Kiedy spaliśmy, wojna modliła się, ocierając o ziemię tysiącem swych żeber. Kiedy wyczerpani parliśmy przed siebie, jej białe, rozwarte oczy wyzierały z ciemności. Kiedy my jedliśmy, ona pościła, karmiąc się własnym głodem. Wojna kochała się, wydawała na świat potomstwo i rozprzestrzeniała się poprzez ogień.
Potem wojna próbowała nas zabić latem, gdy upał ogołocił równiny z wszelkich barw. Słońce napierało na naszą skórę, a wojna posłała swój lud, by pośpieszył ku cieniom rzucanym przez białe budynki. Sprawiła, że wszystko wokół przybrało odcień bieli, jakbyśmy patrzyli przez woal. Wojna próbowała nas zabić każdego dnia, lecz póki co nie zdołała tego dokonać. Nie dlatego, że bezpieczeństwo było nam pisane. Przetrwanie wcale nie było naszym przeznaczeniem. W istocie nic nie było nam przeznaczone. Wojna zagarniała wszystko, co tylko mogła pochwycić. Była cierpliwa. Nie dbała o cele ani o granice, nie obchodziło jej, czy kocha cię wielu, czy nikt. Tamtego lata wojna przyszła do mnie we śnie i objawiła mi swój jedyny cel: trwać. Trwać i nic poza tym. Byłem pewien, że dopnie swego.
Zanim nastał wrzesień, wojna zabiła tysiące. Ich ciała leżały w nieregularnych odstępach na podziurawionych uliczkach. Zalegały ukryte w alejkach. Na wzgórzach poza miastami można się było natknąć na doły wypełnione stosami spuchniętych zwłok, których pozieleniałe i obrzmiałe twarze nosiły teraz znamiona alergii na życie. Wojna ze wszystkich sił starała się zabić każdego z nas: mężczyznę, kobietę, dziecko. Ale żołnierzy, takich jak ja i Murph, udało się jej zabić mniej niż tysiąc. Kiedy zaczęła się pora roku, która tam uchodziła za jesień, ta liczba nadal była dla nas istotna. Murph i ja byliśmy co do tego zgodni. Żaden z nas nie chciał być tym tysięcznym zabitym. Jeśli zginiemy później, trudno. Ale niech tamta liczba będzie kamieniem milowym dla kogoś innego.
Kiedy nadszedł wrzesień, nie zauważyliśmy niemal żadnej zmiany. Teraz jednak wiem, że wszystko, co odtąd miało się liczyć w moim życiu, zaczęło się właśnie wtedy. Być może światło oblewało miasto Al Tafar odrobinę wolniej niż dotąd. Spłynęło poniżej cienkich linii dachów ku krętym, pogrążonym w mroku promenadom. Padło na domy, białe i jasnobrązowe, zbudowane z glinianej cegły i zwieńczone dachami z blachy falistej bądź betonu. Niebo było bezkresne i pogrzebane pod chmurami. Od stoków odległych wzgórz, które patrolowaliśmy przez cały miniony rok, wiał chłodny wiatr. Ominął minarety wznoszące się nad cytadelą, po czym jego podmuch skierował się w dół, przemknął przez alejki z zielonymi, łopoczącymi markizami, a następnie opuścił Al Tafar i omiótł okalające miasto puste pola, by w końcu rozbić się o rozsiane tu zabudowania, najeżone lufami naszych karabinów. Nasz pluton przemieszczał się po swoim stanowisku na dachu budynku jak szare smugi w świetle przedświtu. Lato chyliło się ku końcowi; wydaje mi się, że to
była niedziela. Czekaliśmy.
Od czterech dni czołgaliśmy się po tym usłanym piaskiem dachu. Prześlizgiwaliśmy się po kobiercu z mosiężnych łusek – pozostałości po walkach, jakie toczyły się tu w ciągu minionych dni. Zwijaliśmy się w kłębek, przybierając absurdalne pozy i kuląc się za pobielonymi wapnem ścianami naszego stanowiska. Amfetamina i strach nie pozwalały nam zasnąć.
Uniosłem tułów do góry i oparłem się o niski murek, starając się zlustrować wzrokiem tych kilka akrów świata, za które byliśmy odpowiedzialni. Przysadziste domy po drugiej stronie pola obserwowane przez mój celownik optyczny drgały w noktowizyjnej zieleni marnej jakości. Na otwartej przestrzeni, jaka dzieliła nasze pozycje od reszty miasta, zalegały porozrzucane ciała poległych podczas ostatnich czterech dni walk. Leżały w pyle, połamane, potrzaskane, powyginane; ich białe luźne szaty ściemniały od krwi. Kilka ze zwłok leżących pośród krzaków jałowca oraz pojedynczych kęp trawy nadal się tliło, przez co w świeżym, rześkim powietrzu poranka dawało się wyczuć uderzającą do głowy mieszankę zapachu sadzy, oleju do konserwacji broni i płonącego ludzkiego ciała.
Odwróciłem się i z powrotem skryłem za murkiem, po czym zapaliłem papierosa, osłoniwszy ognik zwiniętą dłonią. Zaciągałem się długimi haustami i wydmuchiwałem dym na powierzchnię dachu, gdzie jego chmura najpierw rozchodziła się na boki, by następnie unieść się do góry i zniknąć. Słupek popiołu wiszący na końcu papierosa stawał się coraz dłuższy i wydało mi się, że zanim wreszcie spadł na ziemię, minęło bardzo dużo czasu.
Brzask rozlewał wokół migotliwe półświatło. Reszta naszego zgromadzonego na dachu plutonu zaczęła się poruszać, trącając się przy tym wzajemnie. Sterling, który ulokował się ze swoim karabinem na szczycie murka, przez cały czas naszego wyczekiwania przysypiał i raptownie się budził. Od czasu do czasu podrywał głowę i odwracał się, by sprawdzić, czy przypadkiem ktoś go na tym nie przyłapał. W rozjaśniającym się mroku zauważyłem, że posłał mi szeroki, niedbały uśmiech, a potem podniósł zgięty palec i wtarł sobie w oczy sos tabasco, żeby nie zasnąć. Następnie odwrócił się w kierunku naszego sektora; jego mięśnie wyraźnie napinały się i drgały pod bojowym ekwipunkiem.
Dobiegający z prawej strony oddech Murpha działał na mnie uspokajająco i dodawał mi otuchy. Przywykłem do niego i do tego, jak Murph przerywał jego rytm wprawnymi splunięciami do kałuży cierpkiego, ciemnego płynu, która zawsze rozlewała się między nami. Uśmiechnął się do mnie. „Chcesz sobie possać, Bart?” Skinąłem głową. Murph podał mi pochodzącą z racji żywnościowych puszkę kodiaka, a ja upchałem sobie jego porcję pod dolną wargę, dusząc jednocześnie papierosa. Wilgotny tytoń szczypał i sprawił, że oczy zaszły mi łzami. Splunąłem do kałuży między mną a Murphem. Rozbudziłem się. Z szarówki wczesnego poranka wyłoniło się miasto w całej swej okazałości. W kilku oknach budynków, które stały za usłanym martwymi ciałami polem, wisiały białe flagi. Ciemne wnęki okien obramowane poszczerbionym szkłem tworzyły osobliwy koronkowy ornament. Pobielone wapnem ściany domów, w których osadzone były okna, w słońcu wydawały się jeszcze jaśniejsze. Rzadka mgła znad Tygrysu rozproszyła się, ukazując ślady życia, jakie jeszcze
pozostało w mieście; białe rozejmowe płachty oraz zawieszone poniżej zielone markizy trzepotały, poruszane lekką bryzą, która ciągnęła znad wzgórz ku północy.
Sterling postukał palcem w tarczę swojego zegarka. Zdawaliśmy sobie sprawę, że już wkrótce z minaretów popłynie zawodzenie muezinów, którzy swą upiorną kompozycją minorowych dźwięków wezwą wiernych do modlitwy. To był sygnał, a my dobrze wiedzieliśmy, co on oznacza: że godziny oczekiwania upłynęły i że zbliżyliśmy się do naszego celu – tak samo mglistego i obcego, jak nieróżniące się od siebie poranki oraz zmierzchy, z których przemijaniem nadchodził.
– Gotować się, chłopaki! – zabrzmiał energiczny szept porucznika.
Murph usiadł i ze spokojem naniósł niewielką kroplę smaru na mechanizm zamka swojego karabinu. Następnie wprowadził nabój do komory i oparł lufę o niski murek. Wbił wzrok w szare narożniki ulic i alejek, które wychodziły na rozpościerające się przed nami pole. Mogłem dokładnie przyjrzeć się jego oczom, których białka przecinały czerwone pajęczynki. Przez minione kilka miesięcy coraz głębiej zapadały się w oczodoły. Zdarzało się, że gdy na niego spoglądałem, byłem w stanie dostrzec jedynie dwa małe cienie, dwa puste otwory. Pozwoliłem, by zamek wprowadził nabój do komory mojej broni i kiwnąłem głową w stronę Murpha.
– Znów się zaczyna – powiedziałem.
Uśmiechnął się kącikiem ust.
– Znów ten sam szajs – odparł.
Do tamtego budynku dotarliśmy w pierwszych godzinach bitwy, kiedy w niebo wbił się ostry odłamek księżyca. Nie paliły się żadne światła. Przebiliśmy się naszym pojazdem przez lichą bramę, którą pomalowano kiedyś na ciemnoczerwono; od tamtej pory zdążyła już jednak zardzewieć do tego stopnia, że trudno było stwierdzić, jaką jej część pokrywa czerwona farba, a jaką rdza. Rampa opadła, a my pośpiesznie wybiegliśmy z pojazdu. Paru żołnierzy z pierwszej drużyny popędziło na tyły budynku, reszta plutonu zajęła pozycje od frontu. Kopniakami wyważyliśmy jednocześnie jedne i drugie drzwi, po czym wpadliśmy do środka. Budynek był pusty. Kiedy przeczesywaliśmy kolejno każde pomieszczenie, latarki z przodu naszych karabinów wycinały w ciemnych wnętrzach wąskie tunele światła; nie były jednak wystarczająco jasne, by zapewnić dobrą widoczność. W ich snopach unosił się wzbijany przez nas kurz. W niektórych izbach leżały wywrócone krzesła; tam, gdzie szyby zostały roztrzaskane przez kule, nad parapetami wisiały barwne
plecione dywaniki. Nie było natomiast ludzi. Kiedy wchodziliśmy do niektórych pomieszczeń, wydawało się nam, że kogoś widzimy; wrzeszczeliśmy wtedy dziko, rozkazując paść na ziemię ludziom, których tam nie było. Spenetrowaliśmy w ten sposób wszystkie wnętrza, aż w końcu dotarliśmy na dach. A kiedy już tam dotarliśmy, spojrzeliśmy z góry na pole. Było płaskie i pokryte pyłem, a za nim leżało ciemne miasto.
Pierwszego dnia o świcie, gdy siedziałem oparty o murek, nasz tłumacz Malik wyszedł na płaski betonowy dach i usiadł obok mnie. Nie zdążyło zrobić się jasno, choć można było odnieść takie wrażenie, ponieważ niebo było białe, zupełnie jak wtedy, gdy zasnują je ciężkie od śniegu chmury. Słyszeliśmy, że w mieście toczą się walki, ale do nas nie zdążyła jeszcze dotrzeć. Jedynie odgłosy rakiet, karabinów maszynowych i pikujących niemal pionowo w dół śmigłowców podpowiadały nam, że jesteśmy na wojnie.
– Mieszkałem kiedyś w tej okolicy – powiedział Malik.
Po angielsku mówił nadzwyczajnie. Jego głos, choć pobrzmiewały w nim krtaniowe głoski, nie był chrapliwy. Często prosiłem Malika, by pomógł mi z moim ubogim arabskim – próbowałem poprawiać wymowę tego czy innego słowa. Shukran. Afwan. Qumbula. Dziękuję. Proszę. Bomba. Malik pomagał, ale za każdym razem kończył stwierdzeniem: „Przyjacielu, ja muszę mówić po angielsku. Muszę ćwiczyć”. Przed wojną uczył się na uniwersytecie: studiował literaturę. Po tym, jak uniwersytet zamknięto, przyszedł do nas. Nosił zasłaniającą twarz chustę, spodnie w kolorze khaki i spłowiałą wizytową koszulę, która sprawiała wrażenie, jakby codziennie ją prasował. Nigdy nie zdejmował maski z twarzy. Gdy pewnego razu ja i Murph zagadnęliśmy go o to, Malik wyprostował palec wskazujący i przejechał nim po frędzlach chusty, które zwieszały się wokół jego szyi. „Zabiją mnie za to, że wam pomagam. Zabiją całą moją rodzinę”.
Murph, który po naszym przybyciu na miejsce pomagał porucznikowi i Sterlingowi rozstawić karabin maszynowy po przeciwległej stronie dachu, teraz pochylił się nisko i podbiegł do nas truchtem. Obserwując go, odniosłem wrażenie, że płaskość pustyni działa mu na nerwy. Że widok rozciągających się w oddali niskich wzgórz w jakiś sposób sprawia, iż nasza obecność na tej zalewowej równinie, porośniętej wyschłą brunatną trawą, staje się dla niego jeszcze bardziej nieznośna.
– Hej, Murph – odezwałem się. – Jesteśmy na starych śmieciach Malika.
Murph szybko zanurkował za murek i usiadł.
– Gdzie? – spytał.
Malik wstał i wskazał pasmo zabudowań, wyrastających niczym dziwne organiczne twory, w kształtach których trudno było dopatrzeć się kąta prostego. Znajdowały się po drugiej stronie pola, na początku naszego sektora. Nieco dalej od obrzeży Al Tafaru był sad. Na skraju miasta paliły się stalowe beczki i sterty śmieci, a płomienie bez żadnej wyraźnej przyczyny wystrzeliwały w górę. Murph i ja nie podnieśliśmy się, ale i bez tego mogliśmy dostrzec miejsce, które pokazywał Malik.
– Pani Al-Szarifi sadziła na tym polu swoje hiacynty – rozłożył szeroko ręce i wykonał ramionami zamaszysty ruch, który przypomniał mi uroczystość pożegnania absolwentów. Murph złapał za mankiet wyprasowanej koszuli Malika.
– Ostrożnie, wielkoludzie. Łatwo cię teraz zauważyć.
– To była zwariowana stara wdowa – Malik wsparł ręce na biodrach. Jego oczy szkliły się zmęczeniem. – Kobiety z sąsiedztwa tak bardzo zazdrościły jej tych kwiatów.
Roześmiał się.
– Zarzucały jej, że to dzięki magii jej kwiaty rosną tak dobrze – to powiedziawszy, zrobił pauzę i położył dłonie na murku z wysuszonego błota, o który opieraliśmy się wraz z Murphem.
– Spłonęły zeszłej jesieni podczas walk. W tym roku nie sadziła ich już na nowo – dokończył gorzko.
Spróbowałem wyobrazić sobie życie w tym miejscu, ale nie potrafiłem, choć przecież patrolowaliśmy te same ulice, o których mówił Malik, i pijaliśmy herbatę w małych glinianych chałupkach, a mieszkający w nich starcy i staruszki brali moje ręce w swoje żylaste dłonie.
– No dobra, chłopie – odezwałem się. – Ale jak się nie schylisz, ktoś odstrzeli ci dupę.
– Szkoda, że nie widzieliście tych hiacyntów – powiedział.
I właśnie wtedy się zaczęło. Zdawało się, jakby przejście jednego momentu w kolejny miało swoją własną trajektorię; było to coś ograniczonego i ekspansywnego zarazem, coś na wzór nieskończonej podzielności osi liczbowej. Ze wszystkich ciemnych miejsc rysujących się na rozsianych po polu budynkach wystrzeliły pociski smugowe; kul było jednak o wiele więcej niż tych fosforyzujących smug. Słyszeliśmy, jak rozdzierają powietrze wokół naszych uszu i z trzaskiem uderzają o gliniane cegły i beton. Nie widzieliśmy śmierci Malika, ale zarówno Murph, jak i ja, mieliśmy jego krew na naszych mundurach. Gdy otrzymaliśmy rozkaz wstrzymania ognia, wyjrzeliśmy zza niskiego murka: Malik leżał w piachu, wokół niego było mnóstwo krwi.
– To się nie liczy, co? – zapytał Murph.
– Nie. Nie wydaje mi się.
– Ilu już mamy?
– Dziewięciuset sześćdziesięciu ośmiu? Dziewięciuset siedemdziesięciu? Jak wrócimy, trzeba będzie sprawdzić gazety.
Nie zaskoczyło mnie wówczas okrucieństwo mojej ambiwalencji. Nic nie wydawało mi się wtedy bardziej naturalne od faktu, że ktoś został zabity. Teraz, kiedy siedzę bezpiecznie w ciepłej chacie położonej nad czystym strumieniem w Paśmie Błękitnym i zastanawiam się nad tym, co czułem i jak się zachowywałem jako dwudziestojednoletni chłopak, mogę powiedzieć sobie tylko tyle, że było to konieczne. Potrzebowałem trwać. A żeby trwać, musiałem patrzeć na świat nieskażonym wzrokiem, musiałem koncentrować się na tym, co podstawowe. Zwracamy uwagę tylko na to, co rzadkie, a śmierć nie była dla nas rzadkością. Rzadkością była kula z wypisanym na niej twoim imieniem, ajdik zagrzebany w ziemi specjalnie z myślą o tobie. To były rzeczy, na które mieliśmy baczenie. (…)