Przed nią leżało Carrickwell, kipiące życiem targowe miasteczko, które nazwę wzięło od góry. Na dwie części dzieliła je srebrna nitka rzeki Tullow, a z tego miejsca wysoko na zboczu kobieta mogła dostrzec łagodnie wijącą się główną ulicę, domy, parki, sklepy, szkoły i średniowieczną katedrę przy rynku.
Ćwierć wieku temu Carrickwell, choć położone blisko Dublina, było sennym zaściankiem. Czas i ceny domów w stolicy nadały tempo tutejszemu życiu, choć nie zniszczyły atmosfery spokoju.
Niektórzy powiadają, że to z racji starych magicznych szlaków, które tędy przebiegały. Druidzi, pierwsi chrześcijanie, uchodźcy religijni – wszyscy po kolei przybywali do Carrickwell i osiedlali się w życzliwym cieniu góry Carraig, gdzie znajdowali schronienie, a pragnienie zaspokajali czystą górską wodą.
Na zboczu po lewej znajdowały się ruiny klasztoru cystersów, przyciągające jak miód pszczoły turystów, akwarelistów i uczonych. Pozostały też resztki okrągłej baszty, na którą po sznurowej drabinie uciekali przed najeźdźcami mnisi.
Po drugiej stronie miasta, niedaleko uroczego, choć troszkę nadgryzionego zębem czasu hotelu Willow, widniał mały kamienny krąg, przez archeologów uważany za osadę druidów. W czasie letniego przesilenia Mistyczne Ognie, sklepik handlujący najróżniejszymi magicznymi przedmiotami, począwszy od kryształów i kart do tarota, na anielskich szpilkach i amuletach odpędzających złe sny skończywszy, dzięki druidom zarabiał fortunę.
W okresie Bożego Narodzenia goście podświadomie trzymali się z dala od Mistycznych Ogni i odwiedzali Ziemię Świętą, niewielką chrześcijańską księgarnię, gdzie mogli kupić nagrania chorałów gregoriańskich, modlitewniki, małe pojemniczki z wodą święconą, a także specjalność zakładu – różańce z macicy perłowej.
Właścicielkom obu sklepów, uroczym damom po siedemdziesiątce, z których każda oddana była bez reszty swym przekonaniom, wcale nie przeszkadzały te fluktuacje.
– Koło fortuny obraca się po swojemu – mawiała Zara z Mistycznych Ogni.
– Bóg wie, co jest dla nas najlepsze – zgadzała się Una z Ziemi Świętej. Dzięki tym duchowym nastrojom nad Carrickwell unosiła się aura wielkiego spokoju i to ona przyciągała ludzi do miasteczka.
Bez wątpienia ta właśnie aura w pewien zimny wrześniowy poranek zwabiła Leah Meyer do Domu na górze Carraig.
Mel Redmond rzuciła na podłogę kabiny włoską torbę ze sztucznej skóry, z głośnym trzaskiem opuściła klapę sedesu i usiadła, po czym zaczęła zrywać celofan z opakowania zawierającego cienkie czarne rajstopy. Śpieszyła się, więc ruchy miała niezgrabne. Cholerne opakowanie. Czy teraz już wszystko zabezpieczają przed dziećmi?
Wreszcie udało jej się pokonać celofan i rajstopy rozwinęły się długim, jedwabistym pasmem. W sklepie niedaleko Lorimar Health Insurance zabrakło czarnych i grafitowych rajstop – idiotyczne, naprawdę, skoro sklep znajdował się w samym sercu dublińskich biurowców – więc Mel musiała pobiec do butiku koło banku i wybulić za parę obłędne szesnaście euro. Że też musiała złapać oczko akurat w dniu, kiedy szef firmy zwołał zebranie.
Lata pracy w reklamie wpoiły Mel jedną z najważniejszych zasad kobiety pracującej: jeśli wyglądasz rewelacyjnie, ludzie zauważają ciebie; jeśli wyglądasz niechlujnie, widzą tylko to, co jest niechlujne: rozmazany cień do powiek i popękany lakier na paznokciach. Jeszcze mogą krzyczeć: „O mój Boże, patrzcie na jej nogi!”.
Tak czy owak Hilary, szefowa działu marketingu i reklamy oraz przełożona Mel, pewnie zbladłaby jak kreda pod podkładem Elizabeth Arden, gdyby Mel dopuściła się zbrodni przyjścia na zebranie w podartych rajstopach.
Mel żartowała, że kiedy dorośnie, chciałaby być taka jak Hilary: zawsze zorganizowana (w przeciwieństwie do Mel, która dokładała wszelkich starań, żeby wyglądać na zawsze zorganizowaną) oraz z zapasem tabletek na ból głowy, rajstop i perfum w teczce z prawdziwej włoskiej skóry.
Podróbka Mel zawierała zapasy na wypadek jakiejś katastrofy: pół batonika, tampon z zerwaną folią, jeden paracetamol, kilka pisaków bez zakrętek i małą torebkę rodzynek, tak wysuszonych, że przypominały znalezisko z grobowca Tutanchamona. Podręczniki właściwego karmienia kilkuletnich dzieci zalecały rodzynki jako rewelacyjną przekąskę, ale Mel odkryła, że czekoladowe pastylki o wiele skuteczniej tłumią w zarodku awantury wybuchujące podczas zakupów w supermarkecie.
– Kolejny minus za bycie okropną matką – dworowała sobie Mel w rozmowach z koleżanką z działu marketingu, Vanessą. Często żartowały na temat bycia złą matką, chociaż zabiłyby każdego, kto tak by je nazwał.
Kiedy jesteś pracującą mamą, musisz kpić z tego, czego najbardziej się boisz, powtarzała Mel. Całe jej życie podporządkowane było trosce, żeby dwuipółletnia Carrie i czteroletnia Sara nie cierpiały z tego powodu, że ich mamusia wróciła do pracy. Gdyby to od niej zależało, nikt nigdy by nie powiedział, że Mel Redmond popełnia błędy i niedopatrzenia.
Uwielbiała pracę w Lorimarze, miała jasno sprecyzowane cele i kiedyś przysięgła sobie, że zostanie jednym z szefów reklamy, nim skończy czterdzieści lat.
Dwójka dzieci zmieniła te plany. A może to Mel się zmieniła po urodzeniu dwójki dzieci? Jak w wypadku kury i jajka, nie wiadomo, co było pierwsze.
Skutek był taki, że chociaż skończyła czterdzieści lat, awans na dyrektora odsunął się, zamiast przybliżyć, a ona walczyła, by utrzymać wszystkie piłeczki w powietrzu. Macierzyństwo sprawiło, że piersi jej obwisły, a ambicje zmalały.
„Kiedy dorosnę, chcę zostać kobietą interesu z własnym gabinetem i aktówką” – tak napisała jedenastoletnia Mel w szkolnym wypracowaniu.
„Mądra dziewczynka” – powiedział tata, kiedy wróciła do domu z wyróżnieniem. „Popatrzcie na to” – oznajmił z dumą na następnym wielkim spotkaniu rodzinnym, prezentując zeszyt zapełniony starannym, lekko pochyłym pismem córki. – „Nasza mała Melanie wrodziła się we mnie. Ma dobrze poukładane w tej swojej główce”.
Ojciec Mel poszedłby na uniwersytet, ale rodziny nie było na to stać. Wielką radość sprawiały mu sukcesy córki.
– To ty w ogóle nie chcesz wychodzić za mąż? – zapytała ze zdziwieniem babka. – Bo jeśli wyjdziesz za mąż, możesz mieć ładny dom, dzieci i być bardzo szczęśliwa.
Mel podobały się lekcje historii o dziewczętach, które wyruszały do walki zamiast zajmować się domem, zapytała więc tylko:
– Dlaczego? Ojcu wciąż wydawało się to niezwykle zabawne i regularnie powtarzał, jak to Melanie, już jako dziecko, skupiona była na zrobieniu kariery.
Mel kochała go za to, że był z niej taki dumny, chociaż z czasem znienawidziła tę opowiastkę. Jako dziecko zakładała, że jeśli ktoś jest mądry, może mieć wszystko. Życie zweryfikowało to założenie.
Teraz miała dwa etaty, macierzyństwo i pracę zawodową, a jeśli nawet wszyscy dokoła uważali, że doskonale sobie radzi, ona sama nie mogła oprzeć się wrażeniu, że i w domu, i w pracy popełnia błędy. Stawiała sobie niezwykle wysokie wymagania.
Nad ostatnim elementem tej trójcy, małżeństwem, nie miała czasu pracować. Toczyło się samo, własnym rozpędem.
„Skąd pracująca matka wie, kiedy jej partner ma orgazm? – taki e-mail przysłała jej koleżanka z college’u. – Bo on dzwoni do domu, żeby jej o tym powiedzieć”.
To była najśmieszniejsza rzecz, jaką Mel słyszała od dłuższego czasu, śmieszna w histeryczny i desperacki sposób, jak dziura w tratwie ratunkowej. Ale nie mogła nikomu tego dowcipu powtórzyć, zwłaszcza swojemu mężowi, Adrianowi, na wypadek gdyby miał stwierdzić, że to bardzo prawdziwe.
W ich domu pielęgnowanie miłości było równie ważne jak czas spędzany we dwoje (zero) i długie kąpiele aromaterapeutyczne dla zmniejszenia stresu (też zero).
Mel żywiła rozpaczliwą nadzieję, że jeśli będzie prowadzić spokojny i radosny dom, to nikt nie zauważy tych obszarów, w których brakuje jej miłości i troskliwości.
„Podziel się obowiązkami, miej trochę czasu wyłącznie dla siebie i nie pozwól rodzinie oczekiwać, że będziesz superkobietą” – namawiały artykuły dotyczące napięć i stresów pracujących matek.
Po latach kontaktów z dziennikarzami Mel wiedziała, że autorki tych artykułów należą do jednego z dwóch typów: jeden to olśniewająca młoda kobieta, dla której myśl o dziecku jest dość odległa, drugi to pracująca jako wolny strzelec matka, która pisze przy kuchennym stole, kiedy dzieci są w szkole, i która już dawno uświadomiła sobie, że nie da rady pogodzić tych wszystkich spraw, ale zarabia na utrzymanie, wmawiając ludziom, że to możliwe.
Czas wyłącznie dla siebie? Do diabła, a co to jest? I jak możesz przekazać obowiązki domowe i zakupy dwójce dzieci poniżej pięciu lat oraz mężczyźnie, który na etykietach produktów żywnościowych nie potrafi znaleźć informacji o zawartości sodu albo benzoesanów?