Zastraszanie i znęcanie się nad jeńcami. Brutalna prawda o amerykańskich żołnierzach w Iraku
Thomas E. Ricks napisał gruntowną i przygnębiającą opowieść o wojnie w Iraku. Nie zawahał się wskazać osób odpowiedzialnych za wojenne "Fiasko".
"Fiasko. Amerykańska awantura wojenna w Iraku 2003-2005" to książka, która wykracza poza doniesienia prasowe i manipulacje, prezentując nam pierwszy prawdziwy obraz sytuacji w terenie, widziany oczyma obecnych w Iraku ludzi - od dowódców, przez funkcjonariuszy wywiadu i lekarzy wojskowych, po zwykłych żołnierzy. Dzięki naocznym świadectwom zaprzeczającym oficjalnym danym i sprawozdaniom roztacza przed nami wstrząsającą panoramę kłamstw, głupoty, myślenia życzeniowego, braku planowania i totalnej niemocy intelektualnej osób stojących za inwazją. Otrzymujemy nowe, niezwykłe spojrzenie na los realizujących koszmarne zadania szeregowych. Możemy dostrzec prawdziwy charakter walk w Iraku.
Tytułowe "Fiasko" to mocne sformułowanie. Może niekoniecznie oczekiwalibyśmy go po doświadczonym reporterze zajmującym się sprawami wojskowymi pokroju Thomasa E. Ricksa, przyzwyczajonym raczej do wyważonego stylu codziennego dziennikarstwa prasowego. Ta tragiczna historia jest podzielona na dwie części. Pierwsza (prezentująca przygotowania do wojny oraz inwazję z 2003 r.) przytacza informacje znane z pozycji takich jak Cobra II czy Plan ataku, choć Ricks sięgnął po liczne źródła wojskowe, aby przedstawić klasę oficerów, która podchodziła do wojny o wiele bardziej sceptycznie, niż się to zazwyczaj pokazuje. Natomiast sercem książki jest część druga. Jej narracja rozpoczyna się w sierpniu 2003 r., kiedy to, jak napisał autor, wojna tak naprawdę się rozpoczęła - od zamachu na jordańską ambasadę i wybuchu powstania.
Najpoważniejszy zarzut kieruje pod adresem amerykańskich sił zbrojnych, które nie przewidziały rebelii (a gdy już wybuchła, nawet nie potrafiły tego przyznać) i próbowały zwalczać ją konwencjonalnymi metodami, gasiły więc pożar benzyną. Przedstawiony przez niego obraz wojny jest wyjątkowo obciążający, bo w krytyce wtóruje mu wielu wojskowych (większość nie skrywa się przy tym za anonimowością), a swoją argumentację poparł tysiącami stron dokumentów, dzięki czemu przekonująco dowodzi, że wojna została źle zaplanowana i była toczona mężnie, lecz na oślep.
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Napoleon V, prezentujemy fragment książki "Fiasko. Amerykańska awantura wojenna w Iraku 2003-2005":
ROZDZIAŁ 12
PRZEMOC WOBEC IRAKIJCZYKÓW
Od lata do zimy 2003 r.
Pułkownik Joe Anderson, energiczny dowódca brygady w stacjonującej w Mosulu 101. Dywizji Powietrznodesantowej, pewnego wieczora, pod koniec 2003 r., usłyszał od swojego oficera wywiadowczego, że żołnierze z dywizyjnego aresztu zameldowali, iż jeden z irackich zatrzymanych ma złamaną szczękę. Tego rodzaju incydenty nie były niczym niezwykłym i w pierwszej fazie amerykańskiej operacji dochodziło do nich dziesiątkami w całym Iraku. A jednak w głowie Andersona odezwał się dzwonek alarmowy. "Byłem podejrzliwy”, opowiadał później. Gdy człowiek się przewraca, czasami łamie nos lub rozcina brodę, natomiast kości szczęki są łamane w wyniku ciosów. "Powiedzieli, że się przewrócił".
Co więcej, informacja na temat tego incydentu pojawiła się tuż po najgorszym miesiącu 101. Dywizji w Iraku. W listopadzie straciła aż dwudziestu pięciu żołnierzy i Anderson wiedział, że jego ludzie pałają chęcią odwetu. "Chłopaki się wkurzali, widząc, jak ich kumple wylatują w powietrze", powiedział. Rozumiał te emocje, ale nie dopuszczał dawania im upustu poprzez niemoralne lub nielegalne czyny. Nakazał nieformalne rozeznanie, które szybko przerodziło się w oficjalne śledztwo. 19 grudnia rada śledczych doszła do wniosku, że kontuzja powstała, gdyż Irakijczyk został uderzony albo popchnięty i się przewrócił. W obu przypadkach krzywda była "wynikiem zamierzonych działań sił koalicji".
Bezpośrednio zaangażowany w sprawę żołnierz otrzymał naganę, ale należy to uznać za naprawdę łagodną karę. Śledztwo odkryło masę innych problemów. "Zatrzymani byli systematycznie i intencjonalnie źle traktowani", napisał jeden ze śledczych.
"Widziałem jak szef rzuca ich na ziemię, dociska kolanem kark i przyszpila ich do ziemi. Używał megafonu i krzyczał do nich po arabsku, i bardzo głośno puszczał im muzykę heavy-metalową; tak się bali, że nie potrafili utrzymać moczu. Był wobec zatrzymanych bardzo agresywny i brutalny", oświadczył jeden ze świadków. Więźniów zmuszano też do odbywania ćwiczeń tak długo, aż nogi odmawiały im posłuszeństwa, a następnie oblewano ich lodowatą wodą. Niektórzy musieli nosić na głowach worki z napisem "IED”, co sygnalizowało żołnierzom (jak się miało okazać, w większości przypadków mylnie), że zostali złapani podczas próby zamachu na amerykańskie oddziały.
Co jednak najważniejsze, śledczy raportowali, że aresztem brygady kierowali nieprzygotowani do tego ludzie z batalionu wywiadowczego. Owszem, potrafili przesłuchiwać więźniów, ale nie wiedzieli jak ich pilnować i jak ich przetrzymywać. Anderson oraz jego przełożony, Petraeus, zareagowali bardzo szybko. Kontrola nad aresztem "niemal natychmiast" została odebrana batalionowi wywiadu wojskowego i przekazana jednostce ŻW, która wiedziała jak zajmować się osadzonymi, powiedział Anderson. Latryny przeniesiono bliżej cel, by zminimalizować szanse, że zmierzający do nich w eskorcie więźniowie będą "się potykać". Wzniesiono ogrodzenia, żeby zatrzymani mogli wychodzić poza budynek, zainstalowano mocne reflektory szerokostrumieniowe. Ponadto w całej dywizji rozgłoszono, że nadużycia wobec więźniów nie będą tolerowane. "Ton jest bardzo ważny. Ludzie mówią, że to wojna dowódców drużyn, ale w mocy generałów leży właśnie nadawanie tonu", powiedział znacznie później Petraeus. Oprócz tego, chcąc wprowadzić dodatkowy poziom kontroli, generał skontaktował się z Czerwonym Krzyżem oraz lokalnymi przywódcami religijnymi, politycznymi oraz społecznymi i zaprosił ich do częstego odwiedzania aresztów 101. Dywizji, do rozmów z więźniami oraz zgłaszania wszelkich napotkanych problemów.
W następnych dwóch miesiącach wykryto tylko jeden potencjalny przypadek nadużycia i to raczej niejednoznaczny, zauważył Anderson. W jego opinii szybka reakcja na incydent ze złamaną szczęką była typowa dla stylu postępowania 101. Dywizji. "Nieustannie sami ocenialiśmy nasze działania - czy robiliśmy wszystko jak należy, czy ścigaliśmy właściwych ludzi, czy osiągaliśmy zamierzone efekty? Podejście do więźniów było tylko jednym z elementów", powiedział Anderson.
Kontakt z przemocą
W kategoriach historycznych incydent ze złamaną szczęką byłby pomniejszym, raczej niewartym zapamiętania wydarzeniem, gdyby nie natychmiastowa i skuteczna reakcja dowódców 101. Dywizji. Doświadczenia innych dywizji z nadużyciami wobec więźniów wyglądały zupełnie inaczej. I nie chodzi o to, by żołnierzom nakazywano okrucieństwo, a o to, że w niektórych jednostkach przejawy brutalności tolerowano w takim stopniu, że jeden z oficerów 82. Dywizji Powietrznodesantowej, kapitan Ian Fishback, wysunie później oskarżenie, iż całe zjawisko było "systematyczne".
Atmosfera oficjalnego bezprawia panująca w kilku amerykańskich jednostkach Armii jest z kilku przyczyn niezwykle ważna. Poniżała wszystkich zainteresowanych. Z militarnego punktu widzenia była zazwyczaj bezproduktywna i przynosiła skutki odwrotne od zamierzonych. No i zszargała wizerunek Stanów Zjednoczonych oraz ich sił zbrojnych. Kiedy policjant gnębi lub torturuje podejrzanego, to bez wątpienia zanika człowieczeństwo tegoż funkcjonariusza, napisał kapitan francuskiej armii Pierre-Henri Simon, który podczas II wojny światowej przebywał w niemieckiej niewoli, a dekadę później krytykował postawę własnego państwa podczas rewolty w Algierii. Lecz gdy to żołnierz się znęca lub torturuje, argumentował, sytuacja jest jeszcze gorsza, ponieważ "w tym momencie zagrożony staje się honor państwa".
Wydaje się, że większość pierwszych przypadków złego traktowania Irakijczyków wynikała z tego, że amerykańscy żołnierze nie zostali odpowiednio wyszkoleni oraz mentalnie przygotowani do czekającego ich zadania. Stanąwszy w obliczu rabunków i nie potrafiąc porozumiewać się w języku ludzi, którym mieli zapewnić ład i porządek, wielu żołnierzy zareagowało nieco "na oślep", używając siły nieefektywnie lub brutalnie. "Często się słyszy amerykańskich żołnierzy tłumaczących, że Irakijczycy rozumieją jedynie język "siły", zauważył major Rezerwy Armii Christopher Varhola, antropolog, który dużo podróżował po całym Iraku. "Jednakże w większości przypadków mówią tak ludzie nie znający arabskiego i mający za sobą niewiele interakcji z Irakijczykami lub nie mający ich wcale".
"Zabierzcie ich na tyły i spuśćcie im solidny wpier...l”
Incydent z udziałem 2. Pułku Kawalerii Pancernej dobrze podsumowuje nieciekawą sytuację panująca w Armii latem 2003 roku. Była ona najznakomitszą machiną wojenną na świecie do prowadzenia konwencjonalnej walki, natomiast nie nadawała się do wojny nieregularnej, na której nagle się znalazła. W tym znaczeniu niektórych wyżywających się na więźniach żołnierzy można uznać za ofiary braku przygotowania wojsk lądowych. Oficer z 2. Pułku Kawalerii Pancernej, pełniący latem 2003 r. służbę we wschodnim Bagdadzie, opowiedział śledczemu, że gdy pewnego razu przyprowadził do bazy złapanych szabrowników, tamtejszy dowódca "powiedział mojemu sierżantowi, że nie chce ich tu widzieć. Następnie powiedział sierżantowi z mojego plutonu: "Zabierzcie ich na tyły i spuśćcie im solidny wpie...ol" - tę relację potwierdzili inni żołnierze. (Dowódca baterii, którego nazwisko usunięto z dokumentów przekazanych Amerykańskiemu Związkowi Praw Obywatelskich [American Civil Liberties Union, ACLU] na podstawie Freedom of Information Act, powiedział śledczym: "Nigdy na poważnie nikomu nie wydałem takiego polecenia (…). Nawet jeżeli tak powiedziałem, to podoficer nie powinien pomyśleć, że naprawdę o to mi chodziło") .
Zszokowany sierżant wrócił na zewnątrz i przekazał żołnierzom, co usłyszał od oficera. "Poinformowałem moich dowódców drużyn, co Bulldog 6 kazał mi zrobić ze złapanymi szabrownikami. Poinformowałem ich też, że NIE zamierzamy wypełnić tego polecenia", twierdził dalej w pisemnym oświadczeniu sierżant. Uznał, że byłaby to postawa niegodna amerykańskiego żołnierza. Niemniej chciał dać nauczkę rabusiom, dlatego rozkazał, aby zaprowadzono ich do bramy bazy, rozebrano i puszczono wolno nago. Starał się postąpić słusznie, ale i tak złamał zasady traktowania zatrzymanych - później zostanie o to oskarżony.
Brak stosownego przygotowania dał o sobie znać również podczas incydentu z udziałem żołnierzy 1. Dywizji Pancernej. Opracowali oni, chyba w pośpiechu, metodę różnicowania osób zatrzymanych za grabieże: ci, którzy po złapaniu nie odwracali wzroku, byli uznawani za potencjalnych recydywistów, ci, którzy zalewali się łzami ze strachu, najwyraźniej dostali już za swoje. 20 czerwca 2003 r. pewien porucznik polecił swoim żołnierzom, żeby wyprowadzili z ciężarówki złapanego szabrownika. Oficer zamierzał zmusić go do płaczu. "Stałem właśnie przed naszą ciężarówką, gdy zobaczyłem, jak [nazwisko usunięte] rzuca gościa na kolana i przykłada mu pistolet do potylicy", napisał żołnierz w zeznaniu złożonym pod przysięgą. "Następnie się pochylił i coś mu powiedział. Nie usłyszałem co, bo stałem za daleko. Potem zobaczyłem, że wstaje…i strzela. Lufa pistoletu była akurat na takiej wysokości, że pocisk chybił". Opisywany tu oficer zapewniał w swoim oświadczeniu, że wystrzelił, aby odstraszyć zdziczałego psa, ale sześciu żołnierzy zeznało, że nigdzie w okolicy nie widzieli takowego zwierzęcia.
Dwie noce później podobnie zachował się sierżant z tego samego plutonu. Do drugiego incydentu doszło po zatrzymaniu za grabież Irakijczyka z dwoma nastoletnimi synami. Sierżant skontaktował się przez radio ze swoim porucznikiem, który zapytał: "Płaczą już?" Według raportu śledczych Armii, sierżant powiedział więc schwytanemu ojcu, że zamierza zastrzelić jednego z chłopców i zapytał go, którego ma zabić.
"Nie, proszę, zastrzel mnie, nie strzelaj do moich synów", odpowiedział mężczyzna, jak pewnie uczyniłaby większość ojców. Według pisemnego zeznania innego żołnierza, sierżant powtórzył swoje pytanie jeszcze dwukrotnie. Potem wziął jednego chłopca i poszedł z nim za ciężarówkę, gdzie nikt nie mógł ich widzieć, i oddał strzał obok jego głowy. Następnie puścił wszystkich trzech wolno.
Wielu żołnierzy nie mogło pogodzić się z taką postawą. W tym przypadku żołnierz z innej jednostki stwierdził: "Zameldowałem o incydencie mojemu sierżantowi i powiedziałem mu, że nie chcę więcej pracować z tymi facetami".
Strategiczna dezorientacja odnośnie powodów amerykańskiej obecności w Iraku (bo na przykład administracja Busha upierała się, że wojna jest elementem kontrofensywy przeciwko terroryzmowi w stylu al-Kaidy, więc w pewnym sensie odpowiedzią na ataki z 11 września) mogła sprawić, że część żołnierzy traktowała Irakijczyków jak terrorystów. Niektórzy rzeczywiście nimi byli. Ale wielu (z pewnością zdecydowana większość osadzonych w więzieniach ofiar łapanek) to po prosu zwykli ludzie, którzy niekoniecznie popierali amerykańską obecność w swoim kraju, ale też nie zwalczali jej zbrojnie, a przynajmniej zanim nie zostali poniżeni lub umieszczeni za kratkami.