Zaniósł do TV pirackie kasety. "Przez tydzień wszyscy oglądali Rocky'ego"
- Ostatnie miesiące Sky Orunia to pierwsze lata Polsatu i na wielu płaszczyznach Sky Orunia wygrywała. Być może była to ostatnia prawdziwie wolna telewizja w Polsce – bez zależności, nacisków i z pomysłami, których inne telewizje nie rozumiały - mówi w rozmowie z WP Grzegorz Bryszewski, autor książki o legendarnej pirackiej stacji TV.
Sky Orunia zaczynała w 1989 r. jako piracka telewizja znana mieszkańcom gdańskiej dzielnicy, a stała się fenomenem na skalę kraju. Naprawiający telewizory Zbigniew Klewiado zapoczątkował niemalże ruch społeczny, który napędzał do działania i sprawiał radość widzom, gdy komercyjne stacje dopiero raczkowały. O historii i kulisach Sky Orunia rozmawiamy z Grzegorzem Bryszewskim, autorem książki "Wróżka, biskup i kasety wideo" (wyd. Marpress, premiera 14.11).
Jakub Zagalski, Wirtualna Polska: Jakie ma pan pierwsze skojarzenie z hasłem "Sky Orunia"?
Grzegorz Bryszewski: W 1992 albo 1993 r. dowiedziałem się pocztą pantoflową o istnieniu tej telewizji. Zdobyłem prostą, tanią antenę, postawiłem ją na parapecie, skierowałem w stronę ul. Nowiny w Gdańsku, gdzie znajdowała się siedziba i przez kolejne miesiące oglądałem namiętnie Sky Orunia. W tamtym czasie to była piracka telewizja, gdzie puszczano filmy z VHS-ów, czasem pojawiały się jakieś materiały kręcone na Oruni. Były nawet takie historie, że kamerzyści wchodzili do prywatnych mieszkań i nagrywali czyjąś "osiemnastkę", imieniny, pozdrowienia od sąsiada, lokalne mecze.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Audiobooki, od których się nie oderwiecie. Masa superprodukcji
I nigdy nie było wiadomo, na co się trafi?
Nie było żadnego programu. Oni puszczali, co chcieli i kiedy chcieli. Obejrzałem tam mnóstwo amerykańskich filmów typu "Amerykański ninja", "Uniwersalny żołnierz", co było świetne, ale i frustrujące. Czasami w trakcie seansu przewijali kasetę, film się urywał albo na tej samej kasecie były jakieś przypadkowe teledyski.
Pan też dorzucił swoje trzy grosze do "ramówki" Sky Orunia.
W 1993 r. braliśmy z kolegą Jackiem Kowieskim filmy z wypożyczalni kaset i później przegrywaliśmy je w domu. I którejś jesieni wzięliśmy te VHS-y i zanieśliśmy do siedziby Sky Orunia. Przyjęli nas tam bardzo sympatycznie, ale z pewną podejrzliwością. Wzięli jednak kasety i zrobili tydzień z "Rockym". Codziennie wieczorem puszczali kolejną część ze Stallone'em. Przyznam szczerze, że czułem się wtedy jak lokalny bohater, bo Orunia, okoliczne dzielnice – wszyscy oglądali te "nasze" filmy. O 19:50 podwórka były pełne dzieciaków, a o 19:59 robiło się kompletnie pusto, bo wszyscy biegli na film. W autobusie słyszałem, że ludzie rozmawiali o "Rockym" w Sky Orunia. Czułem się dumny i to było coś niesamowitego, że zwykły chłopak może sprawić taką frajdę ludziom.
Trwa ładowanie wpisu: facebook
Mieliście świadomość, że to było nielegalne? Ktoś się tym przejmował?
To było nielegalne, ale z punktu widzenia prawa autorskiego nie było konkretnych paragrafów, żeby kogoś ukarać za takie przegrywanie kaset. Wtedy piractwo było masowym i często też tolerowanym zjawiskiem. Ustawa o prawie autorskim to był dopiero 1994 r. Dobrze pamiętam początek lat 90., kiedy radiowe stacje nadawały na swoich falach programy komputerowe, które można było sobie zgrywać na kasety. Emitowano całe albumy muzyczne i później słuchałem kasety z głosem spikera: "Proszę państwa, teraz druga strona płyty, osiem utworów takich i takich". To były takie czasy i nie pamiętam, żeby ktokolwiek został za to ukarany.
Jak wyglądały początki Sky Orunia?
Pierwsza siedziba znajdowała się w takim budynku gospodarczym. Niektórzy mówili mi, że wcześniej był tam chlewik czy szopa. W 1991 czy 1992 r. mieszkańcy w ramach czynu społecznego, jak sami to nazywali, urządzili tam prowizoryczne studio. Od tamtego czasu Sky Orunia zaczęła przypominać "normalną" telewizję z własnymi programami, ramówką, pojawili się pierwsi dziennikarze. I już nie była stacją oglądaną wyłącznie przez mieszkańców gdańskiej Oruni.
Na tyłach budynku, na wzgórzu zamontowano nadajnik z iglicy energetycznej i w zależności od pogody, sygnał docierał nawet do takich miejscowości jak Nowy Dwór Gdański, Tczew, Gdynia, Kartuzy. Później, kiedy Sky Orunia stała się legalna, była dostępna także w kilkunastu miastach dzięki telewizji kablowej. Wtedy orientacyjny zasięg obejmował całe Pomorze. Ale zdarzało się, że wybrane programy nagrane na VHS docierały do ludzi z całej Polski.
Sky Orunia - Dyskoteka w Balladynie, 1995 r.
Co stanowiło o wyjątkowości tej pirackiej stacji?
Pierwsza Sky Orunia była lokalną, całkowicie unikalną inicjatywą. Nigdzie indziej w Polsce nie było takiej telewizji. Wszystko było robione za darmo, nikt na tym nie zarabiał. Pomysł był taki, żeby pokazać ludziom nowoczesny świat, sprawić im frajdę, nagrywać programy, których nie miała telewizja publiczna. To jest charakterystyczne dla początku lat 90. Skończył się komunizm, zaczął kapitalizm, ludzie mieli dużo wolności - można było dużo rzeczy zrobić, bo prawo ich nie zabraniało. Sky Orunia była takim zrywem wolnościowym, a działania ludzi często wykraczały poza telewizję. Zimą dogadali się z właścicielem ciągnika, załatwili 50 sanek i zorganizowali kulig w Parku Oruńskim. Były słynne festyny w parku...
Na Youtube można znaleźć nagrania.
To było coś niesamowitego, bo na największej z tych imprez było 4000 osób. Później już nigdy nie widziałem na Oruni i w okolicach takich tłumów na darmowej imprezie, która nie była połączona z niczym innym. Nawet na spotkania polityczne z "kiełbasą wyborczą" nie przychodziło tyle osób. W książce bronię tezy, że to była rewitalizacja Oruni zanim takie hasło coś mówiło zwykłym ludziom, zanim zaczęły docierać pieniądze z UE, które stosunkowo łatwo można było dostać na takie działania.
Festyn Sky Orunia - 8 sierpnia 1992 r.
Jacy ludzie tworzyli wtedy Sky Orunia?
Często słyszałem, że w tym pierwszym okresie Sky Orunia była magnesem na pasjonatów. Każdy, kto miał jakiś pomysł, kamerę, gdzieś podróżował, chciał coś pokazać innym ludziom - prędzej czy później trafiał na antenę. Później jednak pojawił się inwestor, Grzegorz Stobnicki, który wrócił z USA, otworzył sklep całodobowy na Oruni. Na początku kupił część udziałów, potem przejął całość i miał bardzo ambitny, ale ryzykowny plan, żeby być konkurencją dla TVP Gdańsk. W 1994 r. udało się zdobyć koncesję, zaczęto zatrudniać profesjonalnych dziennikarzy, ludzi z doświadczeniem, po szkole filmowej.
I to wszystko za pieniądze właściciela osiedlowego sklepu?
W latach 90., kiedy powstawały w Polsce pierwsze komercyjne telewizje, były one zwykle częścią większych biznesów. Inwestorzy mogli sobie pozwolić na dokładanie np. przez rok do takiej stacji, a Sky Orunia, która utrzymywała się z reklam i pieniędzy Stobnickiego, takiego finansowego zaplecza nie miała. Zatrudniano specjalistów, którzy zarabiali bardzo przyzwoicie, ale po 2-3 miesiącach pieniędzy zaczęło brakować. Przed upadkiem Sky Orunia w 1996 r. niektórzy pracownicy nie dostawali wypłaty przez 8-9 miesięcy. Ale dla wielu z nich sama praca w telewizji była formą nobilitacji i szansą na zdobycie doświadczenia. I nawet bez pieniędzy tworzyli świetne, nowoczesne programy.
Ostatnie miesiące Sky Orunia to pierwsze lata Polsatu - zbadałem programy obu stacji z tamtych czasów i na wielu płaszczyznach Sky Orunia wygrywała. Być może była to ostatnia prawdziwie wolna telewizja w Polsce – bez zależności, nacisków i z pomysłami, których inne telewizje nie rozumiały.
Telewizja upadła przez amatorszczyznę zarządu?
Nie ma co ukrywać, że Stobnicki nie miał doświadczenia w mediach. Był przedsiębiorcą, potrafił robić biznesy za granicą, miał sklep całodobowy, który przynosił zyski. I to tyle. Słyszałem o próbach zdobycia poparcia politycznego, zaciągnięcia dużych kredytów, co z różnych powodów się nie udało.
Czego, jako dawny widz, a wręcz producent "tygodnia z Rockym", dowiedział się pan o Sky Orunia, pisząc książkę?
Historia Sky Orunia to dla mnie instrukcja obsługi lat 90. Wszystkie wydarzenia związane z tymi latami miały miejsce w historii tej stacji. Mam na myśli chociażby taki entuzjazm i wolność, gdy okazało się, że wiele rzeczy po prostu można zrobić bez zdobywania pozwoleń, długich negocjacji, czasem tylko po ustnej zgodzie urzędnika. W historii stacji można też znaleźć ogólnopolską fascynację ezoteryzmem i taką ogromną chęć, żeby zrobić coś dla innych ludzi "tak po prostu". Jest tam też ogromnie ważny moment zderzenia się pasji i idealizmu z konkretnymi wymogami biznesu, które wtedy były mało zrozumiałe albo nawet budziły niechęć. Stację próbował przecież kupić włoski inwestor, który przyniósł na spotkanie dwa nesesery lotnicze po brzegi wypełnione gotówką. Brzmi sensacyjnie, ale to prawda. W historii Sky Orunia łączą się wszystkie charakterystyczne, ciekawe wydarzenia, które pozwalają zrozumieć Polskę lat 90.
Rozmawiał Jakub Zagalski, dziennikarz Wirtualnej Polski.
Książka Grzegorza Bryszewskiego "Wróżka, biskup i kasety wideo. Telewizja Sky Orunia (1989-1996)" ukaże sią nakładem wyd. Marpress 14.11.
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" rozmawiamy o "Czasie krwawego księżyca" i prawdziwej historii stojącej za filmem Martina Scorsese, sprawdzamy, czy jest się czego bać w "Zagładzie domu Usherów" i czy leniwiec-morderca ze "Slotherhouse" to taki słodziak, na jakiego wygląda. Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.