Nie ma sposobu, aby żyć na tym świecie, nie pozostawiając niczego po sobie. Nie istnieje człowiek nieuwikłany w sieć ściśle wytyczonych ścieżek, którymi mogą być na przykład pokwitowania użycia karty kredytowej, terminarze umówionych spotkań, obietnice złożone innym ludziom. Inne ślady, jak odciski palców, są niewidzialne – o ile się nie wie, jak ich szukać. A nawet w wypadku, gdy brak wszelkich innych tropów, zawsze jest jeszcze zapach. Każdy z nas stanowi centrum niewidzialnej chmury, która przemieszcza się razem z nim, gdy idzie sprawdzić e-mail, wychodzi pobiegać, kiedy na zmianę z kimś używa tego samego samochodu.
Biegnę w ślad za Gretą, która u podnóża góry, w miejscu, gdzie zaczynają się gęste chaszcze, nagle przyspiesza. Nogi mam utytłane aż po same kolana mazistym błotem; mojemu tropowcowi nie przeszkadza ono w najmniejszym stopniu. Ten straszliwy teren, gdzie orientuję się z najwyższym trudem, ma jedną zaletę: trop się w nim trzyma.
Miał mi towarzyszyć policjant z okręgowego posterunku w mieście Carroll, stan New Hampshire, ale został w tyle. Wystarczyło mu jeden raz rzucić okiem na ten gąszcz, w który Greta wgryzła się jak buldożer.
– Nigdy w życiu – orzekł. – Nie ma mowy, żeby przeszło tędy czteroletnie dziecko.
– Greta jest innego zdania – odpowiadam policjantowi.
W moim fachu nie można sobie pozwolić na brak zaufania do partnera. Pięćdziesiąt procent powierzchni psiego nosa to zmysł węchu – u człowieka, czyli u mnie też, jest to tylko dwa mizerne centymetry kwadratowe. Jeśli zatem Greta upiera się, że mała Holly Gardiner, która wymknęła się z przedszkolnego placu zabaw, zawędrowała aż tutaj i puściła się na przełaj w kierunku szczytu Podstępnej Góry, to jeśli chcę ją znaleźć, nie mam innego wyjścia, jak tylko ruszyć tą samą drogą.
– Szukaj – wydaję polecenie. Greta obiega teren, węsząc wściekle, łapie woń i puszcza się biegiem. Pędzę za nią; nagle krzywię się z bólu, kiedy jakaś zaczepiona gałązka smaga mnie po twarzy, rozcinając skórę nad lewym okiem. Przedzieramy się przez plątaninę krzewów zdziczałej winorośli. Po drugiej stronie jest wąska ścieżynka, prowadząca na polanę.
Dziewczynka siedzi na mokrej ziemi, ciasno oplatając rączkami kolana. Trzęsie się jak osika. Jak zwykle w pierwszej chwili jej twarz ma rysy Sophie, a ja muszę się siłą powstrzymywać, żeby nie porwać małej w ramiona; wiem, że to by ją na śmierć wystraszyło. Greta przypada do niej wielkim susem i zaczyna podskakiwać w miejscu; w ten sposób daje mi znak, że znalazła, że do tej właśnie osoby należy zapach czapeczki na misiu, którą dałam jej do nawęszenia w przedszkolu, dziesięć kilometrów stąd. Dziewczynka unosi na nas oczy, mruga, powoli przebijając się przez twardą skorupę strachu.
– Ty jesteś Holly, zgadłam? – Kucam obok niej, ściągając z ramion rozgrzaną ciepłem ciała kurtkę, którą otulam jej sterczące łopatki. – Ja mam na imię Delia. – Na gwizdnięcie moja suka podbiega do nas. – A to jest Greta.
Greta merda z całych sił, jej ogon, a wraz z nim całe ciało, chodzi jak wskazówka metronomu. Dziewczynka wyciąga rączkę, klepie psią szyję, a ja obrzucam ją szybkim, uważnym spojrzeniem.
– Skaleczyłaś się gdzieś?
Mała kręci głową, zauważa u mnie krwawiące rozcięcie nad okiem.
– A pani tak.
W tej samej chwili na polanę wpada policjant z miasta Caroll, zdyszany po forsownym biegu.
– Niech mnie cholera – sapie. – Znalazła ją pani.
Zawsze znajduję. Nie siedzę jednak w tym fachu dlatego, że mam wyniki. Nie jestem uzależniona od adrenaliny i nie przepadam za szczęśliwymi zakończeniami. Robię to, co robię, bo w głębi serca to ja jestem tą zabłąkaną dziewczynką.
Przyglądam się z daleka spotkaniu pani Gardiner z odnalezioną córeczką, widzę, jak Holly znika w matczynych ramionach, jak na obie spływa to uczucie olbrzymiej ulgi, spajając mocno niczym szew. I nawet gdyby ta kobieta była innej rasy albo wystrojona jak Cyganka, to i tak wyłowiłabym ją z tłumu innych: odróżnia się tym, że wygląda jak rozwinięty motek, z którego ubyła połowa włóczki.
Nie potrafię sobie wyobrazić niczego gorszego niż to, że mogłabym stracić moją Sophie. Kiedy kobieta jest w ciąży, myśli tylko i wyłącznie o tym, żeby mieć swoje ciało z powrotem na własność. Lecz kiedy dziecko już się urodzi, przychodzi olśnienie: największa część jej osoby jest od tej pory odrębnym bytem, na który czyhają wszelkie możliwe niebezpieczeństwa, który pewnego dnia może po prostu zniknąć – i tak przez resztę życia matka zawsze stara się zatrzymać dziecko przy sobie, najbliżej jak tylko się da. To jest właśnie najdziwniejsze w macierzyństwie: dopóki się nie ma dzieci, nie wie się nawet, jak bardzo chciało się je mieć.
Wiem dobrze, że silna więź, która łączy mnie z córką, ma po części charakter kompensacyjny. Moja matka umarła, kiedy miałam trzy lata. Kiedy byłam w wieku Sophie, słyszałam nieraz, jak mój tato wyjaśnia innym ludziom, że jego żona zginęła w wypadku – i za nic nie mogłam zrozumieć, o co mu chodziło. Skoro zginęła, to dlaczego jej nie szuka? Przecież wie, gdzie jest – w wypadku. Pojęłam to dopiero wtedy, gdy życie mnie nauczyło, że rzeczy bezwartościowe się nie gubią, że nikomu nie brakuje czegoś, na czym mu nie zależało; ja jednak byłam za mała i nie zdążyłam zgromadzić wspomnień o mamie. Przez długi czas powracał do mnie tylko jej zapach, mieszanka wanilii i jabłek, aromat, który stawiał ją przede mną nie dalej niż na wyciągnięcie ręki. A potem nawet to się ulotniło, rozpłynęło. Bez takiej wskazówki nawet Greta nie znalazłaby nikogo.
(…)
Mój ojciec ma już prawie sześćdziesiąt lat, a trzyma się świetnie, w ogóle nie wygląda na swój wiek. Ma szpakowate włosy i wysportowaną sylwetkę. Pań, które z ochotą rzuciłyby się w ramiona takiego mężczyzny jak Andrew Hopkins, nigdy nie brakowało, ale ojciec rzadko kiedy umawiał się z kobietami i nie ożenił się ponownie. Zwykł mawiać, że dla chłopaka najważniejsze w życiu jest to, żeby spotkał tę jedną jedyną, najcudowniejszą dziewczynę, on zaś miał to szczęście, że złożono mu ją prosto w ręce na oddziale położniczym.