Wyznania dziennikarskiej hieny, czyli praca w brukowcu od kuchni
Kłamał, przekupywał, śledził, tropił afery i sam je wymyślał, niszczył ludziom życia. Czy dziś się tego wstydzi?
Wszystkie brudy na stół
Choć tytuł tabloidu nie pada w książce ani razu, nie ma wątpliwości, o jaki brukowiec chodzi. W jej opisie czytamy: "Wulgarna, brudna i cyniczna książka dziennikarza, który przez 7 lat pracował w Fakcie. Autor "Wyznań hieny" sam nazywa swoją opowieść rodzajem spowiedzi i wyznaniem grzechów. Rozliczeniem z "brudną robotą", jaką parał się przez tak długi czas. A trzeba przyznać, że jest to opowieść równie fascynująca, co przerażająca.
Kiełbasa, polityka, prasa
"Mówi się, że ludzie nie powinni widzieć, jak się robi kiełbasę i politykę ze względu na obrzydliwości towarzyszące tym czynnościom" - zauważa już na wstępie Piotr Mieśnik i dodaje, że być może po przeczytaniu jego książki do indeksu tego czytelnicy będą chcieli dołączyć również robienie brukowca. Bo rzeczywiście, czy zdarza nam się, czytając w podobnej prasie o kolejnych aferach z udziałem polityków, oglądając kompromitujące znane osobistości zdjęcia lub poznając dramaty zwykłych ludzi (zwanych w tamtejszej redakcji po prostu "targetami"), poświęcić chwilę na zastanowienie, jak właściwie dziennikarze docierają do podobnych sensacji? Z lektury "Wyznań hieny " dowiemy się, że metoda jest tylko jedna: cel uświęca środki.
Szorty, targety i mordochwyty
W brukowcu tematy dzieli się następująco: na* "szorty"(króciutkie, kilkuzdaniowe notki informacyjne), "kupy"lub *"bable" (nieco większe artykuliki) opatrzone "mordochwytami" (zdjęciami ich bohaterów - wspomnianych "targetów") lub ryjami (jeśli są to zdjęcia znanych polityków lub celebrytów). Na tych ostatnich polują z aparatami fotograficznymi* "paparuchy"*, zdolni pojechać na drugi koniec świata i przekupić każdego, byle ustrzelić wystarczająco mocne i kompromitujące zdjęcie.
Dużo łatwiej jest zdobyć ilustrację do zwykłego artykułu. Do tego właśnie potrzebne są "tagety". Przykład: kiedy pisze się o rosnących cenach prądu, najlepszym "targetem" będzie pani emerytka, trzymająca w rękach plik niezapłaconych rachunków. Kiedy zaś na celownik zostanie wzięty polityk bawiący się za nasze pieniądze, warto dorzucić zdjęcie ubogiej matki otoczonej grupką wygłodniałych dzieci.Wymagania są proste: targety muszą patrzeć (najlepiej smutnym wzrokiem) prosto w obiektyw (to uwiarygadnia historię), a obok ich imienia koniecznie musi się znaleźć informacja o wieku (jeśli dziennikarz zapomni o to spytać, musi zmyślać). Tylko czy Polacy naprawdę tak chętnie przystają na wykorzystywanie ich wizerunku w brukowcach?
Polowanie w szpitalu
Jednym z pierwszych zadań Mieśnika w redakcji było nagromadzenie (u nich określa się to paskudnym wulgaryzmem) targetów chorych na raka.
"(...) kiedy jedziesz zrobić targety do szpitala onkologicznego , to... właśnie tak - musisz złapać takie, które na tego raka już zdychają. Albo od biedy właśnie dowiedziały się, że cholerstwo je trawi, a ze strachu w ich oczach wnioskujesz, że kompletnie nie wiedzą, co teraz".
Podczas gdy dziennikarz zagaduje przerażonych pacjentów na szpitalnym korytarzu, fotograf bez pardonu robi swoim ofiarom zdjęcia. Zdezorientowani ludzie odpowiadają na pytania, żalą się, czasem płaczą, migawka aparatu rozgrzewa się do czerwoności. Niestety, materiału z tego nie będzie. Żaden z chorych nie wyszedł na zdjęciu wystarczająco dobrze...
I choć dziennikarze brukowca sami nawzajem próbują się przekonywać, że bez ich pracy, czasem - owszem - obrzydliwej, nikt nie pochyli się nad problemem tych chorych, to i tak każdy szybko się orientuje, że chodzi tylko i wyłącznie o słupki sprzedaży.Niesmak w ustach to niebawem wszystko, co pozostanie po takiej akcji.
Minister w bikini
W redakcji autor "Wyznania hieny" zajmował się głównie tematyką polityczną. A w świecie obytych z mediami polityków trzeba się jeszcze bardziej nagimnastykować, by zdobyć potrzebne informacje. Na porządku dziennym było więc podawanie się pod dziennikarzy innych, fikcyjnych gazet, przybieranie zmyślonych nazwisk(w takich przypadkach Mieśnik przeważnie przedstawiał się jako Aleksander Pawik - nazwisko zaczerpnął z filmu Pasikowskiego "Miasto prywatne", imię pożyczył od prezydenta Kwaśniewskiego), a także udawanie pracowników innych firm.
Kiedy dostał zadanie wytropić miejsce letniego odpoczynku minister Anny Fotygi, po prostu zadzwonił do jej biura i przedstawił się jako komandor z Biura Ochrony Parlamentu. Nie szkodzi, że taki stopień jest tylko w marynarce, a właściwa nazwa to Biuro Ochrony Rządu. Odebrała sekretarka, więc trochę z nią flirtując, trochę narzekając na upierdliwą pracę, pod pozorem weryfikacji planów urlopowych urzędników udało mu się zdobyć wszelkie potrzebne informacje. Dzięki temu kilka dni później cała Polska mogła podziwiać zdjęcia pani minister w bikini, opalającej się nad basenem w Turcji...
"Za nasze pieniądze!"
A wyjazdy w delegację były zawsze łakomym kąskiem dla każdego dziennikarza. Podczas nich nigdy nie brakowało alkoholu czy "panienek". Przy czym te ostatnie mogły się przydać nie tylko do łóżkowych figli, ale również do... zrealizowania materiału. To właśnie poznanymi na miejscu turystkami z Polski Mieśnik oraz jego fotograf posłużyli się, aby przeniknąć do grupy podglądanych przez siebie pracowników jednego z oddziałów ZUS-u wypoczywających w Tunezji.
Zadanie było oczywiste: pokazać, jak urzędnicy bawią się za nasze pieniądze. To nic, że szybko okazało się, że nie za nasze, tylko swoje, bo z funduszu socjalnego, na który co miesiąc odkładali z pensji (zawsze można napisać, że zamiast zajmować się emerytami, bawią się w najlepsze, prawda?). To nic, że ich hotel trudno było nazwać luksusowym (wszak na zdjęciach wszystko wygląda lepiej, niż w rzeczywistości). Wystarczyło tylko poczekać i "ustrzelić" ich w kompromitujących sytuacjach: pijących alkohol, bawiących się na dyskotekach, w klubie ze striptizem.Materiału udało im się zebrać na kilka wydań. Czytelnicy oczywiście byli oburzeni.
Friling
Co jednak począć, kiedy tematów brak? Od tego jest "friling", czyli ich podkręcanie. Świetnym przykładem może być pamiętna konferencja po aresztowaniu przez CBA doktora Mirosława G. Z ust ówczesnego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry padły wtedy słowa: "Już nikt nigdy przez tego pana życia pozbawiony nie będzie". Mieśnik na tej konferencji był i sporządził po niej bezpłciową notatkę. Jednak czytający ją redaktorzy zwęszyli temat, który rozkręcili do tego stopnia, że notatka szybko zmieniła się w głośny artykuł pod tytułem "Doktor zabijał w rządowym szpitalu".
Jak zapewnia nas były dziennikarz brukowca, właściwie wszystkie tematy w nim się ukazujące były albo wymyślane, albo sztucznie podkręcane:
"Prasa bulwarowa od początku do końca opiera się na zaskakującym koncepcie, nietuzinkowym pomyśle, czyli na frilu właśnie. Czy zdarza się, że tematy są całkowicie zmyślone, wyssane z brudnego dziennikarskiego palucha? Niestety tak.Ale fachowo nie nazywa się to kłamstwem ani oszustwem. W tabloidzie mówimy wtedy o frilu prenatalnym. O nakręcaniu i polerowaniu tematu, którego tak naprawdę nie ma".
Kiepska praca, dobre pieniądze
Komu się jednak wydaje, że praca w brukowcu jest zawsze przyjemna i łatwa (w wywiadach Mieśnik wspomina, iż w najlepszych miesiącach zarabiał po 7 tys. złotych na rękę), ten jest w wielkim błędzie. Taki dziennikarz ma wyjątkowo wielu wrogów, wielu osobom udaje mu się w trakcie trwania kariery podpaść. Ale są też i inne zagrożenia. Nie każdy na przykład lubi być śledzonym. A z pewnością balujący w najlepsze i wlewający w siebie hektolitry alkoholu pracownicy Biura Ochrony Rządu, biorący udział w oficjalnym szkoleniu w górskiej Krynicy. Kiedy w trakcie libacji zorientowali się, że ktoś robi im zdjęcia, bez wahania, choć zamroczeni alkoholem, wyciągnęli broń i przystawili ją do skroni przerażonemu Mieśnikowi z żądaniem oddania aparatu. Na szczęście w porę udało mu się wyciągnąć kartę pamięci z kompromitującymi ich zdjęciami.
Co ciekawe, mimo że autor ryzykował dla niego własne życie, materiał nigdy się nie ukazał. Dlaczego?
Wewnętrzna cenzura
Przeciętny czytelnik tabloidu nigdy się nie dowie, jak wiele afer (mniej lub bardziej sztucznie rozkręconych, lecz wciąż afer) nie zostało opublikowanych. Z różnych powodów. W przypadku grożących bronią pijanych BOR-owców redakcja podjęła ostatecznie decyzję, że ujawnienie prawdy mogłoby do tego stopnia zaognić trudną już relację dziennikarze - ochrona rządzących, że zbliżenie się do któregokolwiek z polityków byłoby niemożliwe.
Światła dziennego nie ujrzały nigdy także materiały o znienawidzonym przez polskich kibicu sędzi piłkarskim Howardzie Webbie czy o innych niż te, które ostatecznie skompromitowały go i pozbawiły immunitetu , grzeszkach senatora P. Autor "Wyznań hieny" opisuje nam je ze szczegółami.
Wstydliwa przeszłość pewnej posłanki
Są jednak takie afery, których publikacja gwarantuje wykup całego nakładu gazety w mgnieniu oka. Całkiem przypadkiem Mieśnikowi udało się w taką wkręcić. Pewnego wieczoru zadzwonili do niego dwaj koledzy - jeden z PiS-u, drugi z SLD - którzy wspólnie (!) zaproponowali dziennikarzowi odkupienie od nich archiwalnego numeru polskiego pisemka dla panów. Swoje wdzięki lata temu zaprezentowała w nim jedna z obecnie bardziej znanych posłanek (z opisu w książce bez trudu można się domyślić, o kogo chodzi). Ponieważ nie udało się do końca potwierdzić, że na zdjęciach ze stuprocentową pewnością widnieje właśnie ona, Mieśnik udał do jej biura z mikrokamerą zamontowaną w ramiączku od plecaka, w celu spytania wprost. Choć kobieta zaprzeczyła, jej reakcja nie pozostawiała najmniejszych złudzeń, że została zdemaskowana.
Kiedy materiał był już gotowy do druku, nagle, w godzinach największej oglądalności, stacja TVN wyemitowała materiał, w którym zapłakana posłanka oskarżała dziennikarza "jednego z tabloidów" o szantażowanie jej rzekomymi nagimi zdjęciami. Sprytne posunięcie...
Ślub Tuska i metoda "na babcię"
Do innych "wielkich akcji" Piotra Mieśnika należała ta, kiedy udało mu się przygotować materiał o - utrzymywanym w największej tajemnicy - ślubie Michała Tuska. Jak dowiedzieć się, kiedy i gdzie ma odbyć się ceremonia? Po przewertowaniu wszystkich artykułów prasowych o prywatnym życiu syna premiera i nieudanej próbie przekupienia części polityków PO, dziennikarz wpadł na genialny pomysł! Podając się za drużbę państwa młodych, zadzwonił do... babci Michała, prosząc, by ta zweryfikowała podane na swoim zaproszeniu informacje, w które to mógł wkraść się błąd. Konkubent schorowanej staruszki bez mrugnięcia okiem życzliwie udzielił mu wszelkich informacji!
W samym zaś kościele zawiodła ochrona BOR-u, która na tyle niedokładnie sprawdzała budynek, że umknął jej uwadze przyczepiony nad ołtarzem aparat fotograficzny.* Tym sposobem redakcja tabloidu jako jedyna w Polsce stała się posiadaczem unikalnych zdjęć z wydarzenia.*
W sumie jednak bezczelność Mieśnika i tak może się wydać niczym w porównaniu z innym paparazzi, który próbował się dostać do kościoła... w przebraniu księdza!
Koniec kariery hieny
Afer, przygód i historii - raz zabawnych, raz wstrętnych - z życia dziennikarskiej hieny, jak autor sam siebie nazywa, znajdziemy w książce Mieśnika znacznie więcej. Dlaczego postanowił więc zakończyć wspaniale rozwijającą się karierę?
Wpływ na jego decyzję miało z jednej strony wypalenie zawodowe, z drugiej - rodzinna tragedia. W wyniku brutalnego pobicia zmarł młodszy brat dziennikarza. Po jego śmierci Piotr najpierw na własną rękę ustalił, kim byli oprawcy, a następnie zaczął informacje te udostępniać mediom. O sprawie zrobiło się głośno, zorganizowano marsz przeciw przemocy ulicami miasta.
I choć nie od razu odszedł z pracy w brukowcu (jak zauważa, udało mu się nawet "doczłapać" do stanowiska wicenaczelnego), to jednak znieczulica kolegów redaktorów na cudze nieszczęście i epatowanie makabrą w pewnym momencie przelały czarę goryczy. Odszedł z gazety, a swoje wspomnienia opisał w książce "Wyznania hieny" , która właśnie ukazała się nakładem wydawnictwa The Facto.
A.L./WP.pl