Wywiad z Andrzejem "Kogutem" Sową, bohaterem książki "Ocalony. Ćpunk w Kościele"
Mógł być gwiazdą rocka (z zespołem Maria Nefeli wygrał festiwal w Jarocinie), a prawie zaćpał się na śmierć. Zamieszkał na ulicy, przeszedł parę zapaści, a w końcu sięgnął dna. By się od niego odbić potrzebował pomocy Boga. Andrzej "Kogut" Sowa, bohater książki "Ćpunk w Kościele" opowiada nam swoją historię.
"Pan Bóg jest tak wielki, że może wyrwać człowieka z każdego bagna"
Andrzej "Kogut" Sowa:To proste - byłem i ćpunem, i punkiem. A dlaczego w Kościele? Bo właśnie tutaj dokonało się moje nowe narodzenie.
Żartujesz? Nie czuję się związany z żadnym środowiskiem. Poza tym, już od dawna nie gram, nie tworzę muzyki. Mój zespół rozpadł się w 1992 roku, a jeszcze wcześniej mnie z niego wyrzucono. Tak skończyła się moja kariera (śmiech). Poza tym, Malejonka i Budzego nie obżerały szczury, oni nie ważyli po 50 kg, nie szukała ich policja, wierzyciele, nie stracili rodzin... Owszem, mieli swoje problemy, z którymi się zmagali, a ja miałem poczucie, że na mnie czeka już tylko wielkie nic, bo wszystko się skończyło.
Chcesz po prostu powiedzieć, że jesteś większym hardcorem, bo wylazłeś z większego bagna?
Nie, chcę raczej powiedzieć, że Pan Bóg jest tak wielki, że może wyrwać człowieka z każdego bagna. Gdyby nie On, nie byłoby mnie. Nie chodzi więc o jakieś porównywanie czy próbę nawiązania do czyich przeżyć. Szczerze mówiąc, to mam gdzieś te wszystkie wywiady, zaproszenia do telewizji. Nie lubię Warszawy, parcia na szkło, tego całego zgiełku - wolałbym łazić gdzieś po Andach albo Himalajach, jeszcze tylko gdybym miał na to kasę (śmiech).
Moja żona od dwudziestu lat chodzi i powtarza, że muszę to zrobić! Do tej pory jakoś niespecjalnie to czułem. Przez te dwadzieścia lat próbowałem nabrać dystansu do pewnych spraw, przeżyć rozczarowanie Kościołem, katolikami. Po co? Żeby zobaczyć, co jest najważniejsze i nie pisać o pierdołach.
I czego się przez te dwadzieścia lat dowiedziałeś?
Że mogę tworzyć Kościół w jedności z moją żoną i dziećmi, z którymi się modlę. Nie muszę gwiazdorzyć w wielkich dziełach ewangelizacyjnych. To oczywiście nie oznacza, że nie biorę w tym w ogóle udziału. Jeżdżę na rekolekcje, daję świadectwo, ale to nie jest moim priorytetem. Czytałem niedawno Ewangelię, w której Jezus uzdrawia trędowatego i poleca mu, by złożył ofiarę i pokazał się braciom. Ale zalecił, by nic nikomu nie mówił. I co ten zrobił? Pobiegł i zaczął o wszystkim opowiadać! To zresztą zrozumiałe, bo nie da się nie mówić. Dzielę się historią mojego życia, bo jestem wdzięczny - gdyby nie Pan Bóg, to nie siedziałbym tu dziś z Tobą.
Też takich znam! Psychologia nie potrafi wytłumaczyć, dlaczego jest tak, że dwóch typów ćpa, jeden przestaje, a drugi nie potrafi tego zrobić. Z jakiś powodów tak się dzieje. Nie dokonuję żadnej analizy przypadków.
Twoja książka firmowana jest jako jeden wielki "zniechęcacz" młodzieży do narkotyków.
Nawet nie wiesz, jak walczyłem z tym, żeby tego napisu nie było na okładce! Co ja jestem, jakiś Andrzej Wszechmogący, który napisał książkę, ludzie ją przeczytają i rzucą zioło? Śmiechu warte. Nie jestem cudotwórcą, a książka to nie studium wychodzenia z uzależnienia. To jest zapis mojego doświadczenia, mojego uzależnienia się, dojścia do dna i tego, jak Bóg wyrwał mnie z opresji.
Narkomania to odwrotny proces, proste. Nie potrzebuję książki do tego, żeby od dwudziestu lat robić profilaktyczne zajęcia dla młodzieży. Są ludzie, którzy jarają zioło i jest im po tym tak super, że nawet gdyby przyszedł do nich Jezus, Dalajlama albo nie wiem, kto jeszcze, to nie przestaną. Są na etapie fascynacji, nic ich nie przekona. Nie wszystkim da się pomóc poprzez działania profilaktyczne. Dla mnie ważne jest to, że czasem ktoś przyjdzie i powie, że już nie zajara.
Są tacy?
Ostatnio była u mnie dziewczyna, która oddała mi swoją marychę! Przyszła z lufką, powiedziała, że specjalnie kupiła, bo ma zajęcia profilaktyczne, a po nich - ot tak, przewrotnie - chciała się ujarać. Ale zmieniła plany, czyli coś jej to dało. Inny gość pisze mi, że jarał marychę, brał ecstasy, ale musi się ukrywać, bo ma jakiś wielki dług wśród znajomków. Napisał, że tamtego dnia zrozumiał, co chciałem powiedzieć przez swoje świadectwo. Jeśli jest choć jedna osoba, której to pomogło, to warto było.
Nie patrzę na to, jak na wszystkie nieszczęścia świata. Po prostu, mam takie trudne doświadczenia. Chyba bardziej niż to wszystko, co wymieniłaś, bolało mnie to, że mój ojciec nie miał ze mną relacji. Kiedy miałem 35 lat, a on powiedział mi, że mnie kocha, płakałem jak małe dziecko. Dopiero wtedy zrozumiałem, jak bardzo można skrzywdzić dziecko, jeśli nie ma się z nim normalnych relacji. Dlatego potrzebowałem tak wiele czasu, aby napisać książkę. Wcześniej nie mogłem tego zrobić, bo nie byłem pojednany z moim ojcem, a to była rana, która wymagała uzdrowienia. Nie mówię, że to wszystko było łatwe, ale nie patrzę na siebie jako na wielkiego nieszczęśnika. W końcu przeżyłem dziewięć zapaści, a rozmawiam tu z Tobą! Ostatnio byłem u dentysty, który nie chciał mi uwierzyć, że wszystkie zęby są moje, w dodatku zdrowe. Bo skoro tyle lat ćpałem, to nie powinno mi już nic zostać, prócz czarnych skrawków.
W Twoim wielkim cierpieniu, samotności były takie chwile, kiedy pytałeś, gdzie w tym wszystkim jest Bóg?
Nie (długa cisza). To jest takie przerażenie, strach, ciemność ogarniająca człowieka, że nie zadajesz sobie pytań, gdzie jest Bóg. Ja nie miałem takich momentów. Modlić zacząłem się, kiedy przy okazji zabaw w okultyzm poczułem realną obecność demona. Przypomniała mi się modlitwa "Ojcze Nasz", którą odmawiałem w kółko. Dopiero po latach dowiedziałem się, że jest Egzorcyzm św. Franciszka, który właśnie na tym polega. O Bogu, jako osobowej istocie, pomyślałbym chyba na szarym końcu, po stu tysiącach innych spraw.
Straszne rzeczy... Miałem do siebie żal, że wpakowałem się w takie gówno. Widziałem ludzi uzależnionych od heroiny, a mimo to, wlazłem w to. Miałem wielkie poczucie winy, żal do siebie, rodziców, znajomych. Kiedy miałem głody narkotykowe, matka pytała mnie, jak może pomóc. Mówiłem, żeby załatwiła mi barbiturany od lekarza, a ona szła i to robiła. A ja nie dość, że nałykałem się tych prochów, to jeszcze resztę wymieniłem na heroinę. Matka jednak była przekonana, że mi pomaga... Kiedy leżałem w domu, zasrany i zarzygany, matka przynosiła kasę i pytała, czy tyle wystarczy. Wiedziała, że kiedy przywalę działę, to mi przejdzie. W swoim poczuciu beznadziei potrafiła mi dawać pieniądze na ćpanie, więc miałem o to do niej żal.
Czułeś żal i wyrzuty sumienia, ale nie robiłeś nic, żeby z tego wyjść?
Wtedy to byłem przekonany, że wkrótce umrę. Nie miałem już siły, żeby cokolwiek ze swoim życiem zrobić. Próbowałem, osiem razy byłem na detoksie w szpitalu, dwa razy w specjalistycznym ośrodku... Ile razy sam się odtruwałem, nie jestem w stanie zliczyć. Jednak zawsze to wszystko kończyło się fiaskiem. Jak jesteś prawie trupem, to nie myślisz o tym, że jutro pójdziesz na spacer, tylko zastanawiasz się, kiedy w końcu umrzesz.
Ale co Pan Bóg ma wspólnego z tym, że ksiądz robi coś złego? Teoretycznie, ma on nas prowadzić do Boga, więc teoretycznie nie powinien mieć problemu z alkoholem, kasą czy kobietami. Teoretycznie Kościół powinien być też ubogi. Jeśli chodzi o moje doświadczenie, to ja to dziś nie wiem, czy tamci ludzie postąpili świadomie. Mój przyjaciel był tak zszokowany tym, co mu powiedziałem, że dopiero po pół roku do mnie zadzwonił, mówiąc, że dotarło to do niego i przepraszając mnie. Myślę, że Pan Bóg daje takie doświadczenia, aby oczyszczać sytuacje, abyśmy nie polegali na ludziach. Kiedyś myślałem sobie, że będę teraz jeździł, pomagał ludziom, robił profilaktykę, udzielał wywiadów, jednocześnie zaniedbując swoją rodzinę. Dziś mogę szczerze powiedzieć, że mam to w d*. To Jezus zbawia świat! Ja mogę kochać żonę i dzieciaki, cieszyć się, że mój 16-letni syn mówi do mnie "tatusiu", gada ze mną o fajkach, seksie, dorastaniu, modlitwie, bo mamy taką dobrą relację, cieszyć się z tego, że mogę chodzić z żoną na randki, że
mamy wspólne pasje. To mnie kręci, zbawianie świata zostawiam Jezusowi.
Twoja książka jest strasznie wkurzająca, wiesz dlaczego? Bo jest gość, który na własne życzenie robi sobie krzywdę, pakuje się w wielkie g***o, a potem nagle przychodzi dobry Pan Bóg i tak bez niczego, za uszy go z tego wszystkiego wyciąga. A przecież wcale nie błagałeś o pomoc! Znam ludzi, którzy latami skomlą modlitwy o uzdrowienie, o pomoc, o dziecko i... jedno wielkie nic.
Co, uważasz, że za łatwo mi przyszło?
I chwała Bogu! Zawsze musi iść, jak po grudzie? Zawsze musi być ciężko, a jak już się uda, to i tak w końcu się nie uda, bo coś tam? Zadzwoniła do mnie jakiś czas temu kobieta, która zobaczyła zapowiedź książki. "Andrzej, jestem na ciebie taka zła, że zabiłabym cię". Za co? "Pięć minut i po wszystkim! A ja tu pół życia się modlę i nic!". Wiesz co jej powiedziałem? Żeby się porządnie wnerwiła na Pana Boga. Co ja na to poradzę, że w moim przypadku Bóg potrzebował kilku chwil? To moja wina? Albo zasługa? Ok, można powiedzieć, że jakoś łatwo mi to wszystko przyszło. Nie wiem, czy to jest kwestia zawierzenia Bogu... Ludzie mówią, że tak dużo się modlą, ale Bóg nie wysłuchuje ich próśb, a ja im odpowiadam, że... modlę się niewiele!
A więc to jest sposób!
Staram się czytać ze zrozumieniem Ewangelię, a tam jest jasno powiedziane, że cokolwiek czynimy, mamy to robić na chwałę Bożą! Siedziałem ostatnio w toalecie i naszło mnie pragnienie uwielbiania Boga. Jaka była moja pierwsza myśl? Że przecież tak nie wolno, bo w kiblu nie można się modlić. Ale zaraz pomyślałem - niby dlaczego? Miejsce gorsze od innego? Miejsce niegodne dla oddania czci Bogu? Gdybym chciał pokazać, że wcale nie było tak łatwo, to moja książka miałaby 500 stron! Napisałbym, jakie mam problemy w relacji z żoną, bo nie umiem mówić o trudnych rzeczach. Do dziś mam problemy z Bogiem Ojcem, bo miałem trudne relacje z tatą, więc to wymaga jeszcze uzdrowienia... Mam wrażenie, że napisałem o tych najważniejszych sprawach. Tym, na czym skupiam się w codziennym życiu, jest słuchanie tego, czego Pan Bóg ode mnie oczekuje. Żeby we wszystkim odnajdywać Jego, a nie swoją, wolę. Kiedy ludzie skarżą się, że latami o coś się modlą i nic, to pytam, czy Pan Bóg jest wróżką, która spełnia każde życzenie. Pytasz o
to, co Bóg chce od Twojego życia? Nie, tylko ja bym chciała, ja bym prosiła, ja bym pragnęła. Bóg wie lepiej, co jest dla nas dobre, co nie oznacza, że to dla nas przyjemne. W chorobie też człowiek nie potrafi dostrzec działania Boga.
Ty też nie potrafiłeś.
Kiedy dowiedziałem się, że prawie mam marskość wątroby, to kląłem na czym świat stoi. Wrzeszczałem w poczekalni na Boga, dlaczego mi to zrobił, a inni pacjenci patrzyli na mnie, jak na idiotę. Uzdrowiłeś mnie z narkotyków, żebym teraz się dowiedział, że umrę na marskość wątroby i nie zobaczę, jak dorastają moje dzieci?! Doświadczyłem tego, jak cudownie jest być wolnym człowiekiem, mężem i ojcem, żeby za chwilę umrzeć?! Stoczyłem walkę z Panem Bogiem, najpierw na bluzgi (śmiech).
I to jest właśnie dowód na to, że nawrócenie to nie jest taki jednorazowy akt, po którym wszystko jest już cacy, ale nawracać się to możemy kilkadziesiąt razy dziennie.
Kiedy ludzie mówią o mnie "nawrócony", to szybko to prostuję - przecież nie jestem nawrócony. Owszem, Bóg mnie wtedy uzdrowił, wyciągając z narkotyków, ale to jest zasadnicza różnica. Nie czuję się nawrócony, ale do tego dążę, chcę być lepszym człowiekiem, kochać ludzi, być lepszym chrześcijaninem, ale kiedy to będzie? Może nigdy... Mam jednak nadzieję, że kiedyś w raju będzie dane zatańczyć...
No właśnie, a tego nie mogę! Byłem ostatnio z synem na koncercie i szlag mnie trafiał, bo on poszedł w pogo pod scenę, a mnie kręgosłup nie pozwolił (śmiech).
Tak, ale czy będę zbawiony to się jeszcze okaże (śmiech).
Co to znaczyć zaufać Panu Bogu na maksa?
To znaczy oddać mu każdą dziedzinę swojego życia. Mój portfel jest Jego portfelem, moje rachunki to Jego rachunki, moja droga do pracy to Jego droga (a jadąc samochodem najwięcej grzeszę, bo mnie wkurzają inni kierowcy).
Tak właśnie było! Ale dziś już mi z nieba nie spada, bo tego nie potrzebuję. Moje życie pokazuje, że Pan Bóg serio troszczy się o człowieka i jeśli jest coś, co w danym momencie jest mu niezbędne, to On to da. A jeśli czegoś nie daje, nie spełnia modlitw? Cóż, może wcale nie potrzebujemy tego, o co prosimy? Pismo Święte mówi, że jeśli troszczmy się o Królestwo Niebieskie, to wszystko inne zostanie nam dane. Biblię można traktować jak książkę historyczną, a można nią żyć. Ja staram się robić to drugie. Trzeba zapytać samego siebie, czy ja tylko mówię "daj, daj, daj" a jednocześnie... sam nie daję nic od siebie!
Trudno jest gościowi, który przeżył takie spektakularne uzdrowienie, żyć w zwykłej, szarej codzienności, bez duchowych fajerwerków?
A co nazywasz szarą codziennością?
No co Ty! Spotkałem cztery fantastyczne osoby! Mamy piękny, słoneczny dzień. Mogłem leżeć chory z gorączką, ale jestem tutaj (w mieście, którego nota bene, nie znoszę) i jest fantastycznie. Mam wspaniałą żonę, dzieci, mam co włożyć do garnka, mam super przyjaciół - jest fantastycznie! Jaka szara rzeczywistość? Za chwilę jadę do przyjaciół, którzy mają dziewiątkę dzieci i... właśnie dostali dom! Jakiś biznesmen ze Stanów wybudował sobie chałupę 200 metrów kwadratowych, ale jak dowiedział się, że ten facet utrzymuje dziewiątkę dzieci z pensji kolejarza, to mu ten dom zostawił. Gdzie tu szara rzeczywistość?! Nie ma na nią miejsca!
Rozm. Marta Brzezińska-Waleszczyk