Amen – zaśpiewał ksiądz, po czym mahoniowa trumna ciotki Konstancji zapadła się na parcianych pasach w głąb dołu miękko, niczym zanurzający się okręt podwodny.
Wszystko wyglądało jak trzeba. Stary cmentarzyk, pozieleniałe kamienne nagrobki spowite mgłą, bezlistne gałęzie drzew, krakanie wron i grupka krewnych obleczona w czerń. Nastrój psuło jedynie pobzykiwanie muzyki ze słuchawek na uszach mojej kuzynki i pełne nienawiści spojrzenia pozostałych żałobników. Wyglądali, jakby mieli ogromną ochotę pomóc mi rzucić się w dół zaraz za trumną, a potem szybciutko zasypać grób i odtańczyć na nim kaczuczę.
Na pogrzebach starych ludzi rzadko dochodzi do scen rozpaczy. Ciotka żyła bardzo długo. Do końca pozostała sprawna i los oszczędził jej żenujących objawów demencji starczej. Nie ma rozpaczy, bo śmierć kogoś w jej wieku nie wywołuje raczej szoku. Tyle, że ciotka wydawała się niezniszczalna. Do ostatnich dni prowadziła ożywione życie towarzyskie. Jeszcze parę lat temu podróżowała po świecie, a pewnej lutowej nocy zgasła nagle cicho i spokojnie w czasie snu, jakby Bóg wyłączył jej zasilanie.
Każdy by tak chciał.
Kiedy pytałem lekarza pogotowia o przyczynę zgonu, burknął tylko: „Dziewięćdziesiąt dwa lata, a czego się pan spodziewał?!”. Od tego momentu zaczynało się moje życie. Opuściłem bractwo bezdomnych. Koniec tułaczki. Koniec upychania całego życia na czterech metrach kwadratowych pokoju w mieszkaniu rodziców. W wieku dwudziestu ośmiu lat stawałem się człowiekiem mającym dach nad głową. Dzięki ciotce. Wcale nie byłem jej najbliższym krewnym, tylko że mnie lubiła, a tamtych nie. I dlatego przepisała na mnie swoje mieszkanie wraz z wyposażeniem i jeszcze opłaciła notariusza.
To z tego powodu po zakończeniu pogrzebu wszyscy bez słowa rozeszli się grupkami w swoją stronę i nikt na mnie nawet nie spojrzał.
Ukradłem im mieszkanie ciotki.
To, jak wiele się zmieniło, zrozumiałem, dopiero kiedy zamknąłem za sobą drzwi na zasuwę i odłożyłem pęk kluczy na komodę. Moje klucze. Na mojej komodzie.
I po raz pierwszy w życiu moje własne drzwi.
Mieszkanie, w którym byłem tysiące razy, wyglądało obco i dziwnie. Dom otaczał mnie zapachem ciotki, jej przyzwyczajeniami i dziwactwami. Nie przepadam za antykami. Nie wierzę w skarb kryjący się w posagowych kufrach na strychu. Kicham, przeglądając stare papiery.
Nie mam serca do porcelanowych durnostojek. A teraz miałem wśród nich żyć.
Pierwszym makabrycznym odkryciem było łóżko. Łóżko z rozgrzebaną pościelą, w którym umarła. Nie byłbym w stanie się w nim położyć. Wyrzuciłem pościel, ale to niewiele zmieniło. Wiedziałem, że wyrzucę również i łóżko. W lodówce na talerzyku spoczywała nadgryziona kromka chleba z twarożkiem. Porcelanowe zęby ciotki zostawiły na kanapce ślad w kształcie półksiężyca.
Stół. Okrągły stolik, przy którym spotykała się razem ze swoimi czterema przyjaciółkami. Siadywały z herbatą, ciasteczkami i konfiturami, a potem po osuszeniu kolejnej butelki „Nalewki Babuni” zapalały świece, łączyły dłonie i wywoływały duchy. Okrągły blat dawno temu wyrzeźbiono i inkrustowano w przedziwne znaki. Pośrodku przeplatające się wielokąty ozdobione dziwnymi symbolami, a wokół nich pierścień zawierający ozdobne litery alfabetu. Tysiące razy po tym blacie ślizgał się specjalny talerzyk prowadzony przez połączone dłonie pięciu staruszek, które chciały rozmawiać ze zmarłymi. A teraz same wymarły. Ciotka była najstarsza z nich, ale odeszła ostatnia. Koniec.
Nie będzie więcej sabatów.
Teraz będą tu stały tace z kanapkami, butelki, czasem mój laptop. Figurynki wylądują w kartonach i powędrują do piwnicy. Tak samo jak większość rozpadających się podręczników okultyzmu, ksiąg wiedzy tajemnej, amuletów i szklanych kul. Płomyki świec nie będą już bez powodu odchylać się od pionu, za wydętymi nieistniejącym przeciągiem frankami nie zamajaczy widmo Mickiewicza. Koniec.
Teraz ja tu mieszkam.
A jednak bałem się tej pierwszej nocy spędzonej na kupionym w supermarkecie nadmuchiwanym materacu. W mieszkaniu panowały niezwykła cisza i ciemność. Gdzieś znikły odgłosy miasta: wizg syren, szum opon, zgrzyt tramwajów. Były tylko cisza i uroczyste tykanie wielkiego zegara. A także skrzypienie desek starego parkietu pod wpływem zmian temperatury, trzask, z jakim otwierały się wypaczone drzwi szafek, zgrzyt, z jakim wysuwały się i zasuwały szuflady.
Wiedziałem, że tak się dzieje ze starymi meblami. Wibracje. Zmiany temperatury. Słabe zamki.
A mimo to ledwo dotrwałem do świtu.
Cały wolny czas w ciągu następnych kilku dni wypełniło mi oswajanie domu. Co rano zamykałem pootwierane drzwiczki i szuflady, chowałem rzeczy, które dziwnym trafem wypadły przez noc na podłogę. Wynosiłem wory starych ubrań, pudła nieprawdopodobnych zapyziałych gratów i utensyliów kuchennych, zaschniętych kosmetyków. Mimo wcześniejszych zapowiedzi nie tknąłem jednak figurek ani kart do tarota, ani opasłych woluminów wiedzy tajemnej.
Jakoś nie śmiałem.
To się zaczęło trzeciej nocy, kiedy myślałem, że już się oswoiłem z mieszkaniem. Sądziłem, że to tylko koszmar. Najpierw było dziwaczne uczucie, jakbym zapadł się przez materac mojego nowego tapczanu i runął gdzieś w świetlistą przepaść. Widziałem wokół siebie przelewające się świetliste kształty, migały w nich pyski dziwacznych i przerażających istot, kłapały na mnie szczęki, wyciągały się szpony. A potem nagle stałem nagi w ogromnej sali kolumnowej, pod łukowym sklepieniem, wszystko lśniło czernią jak polerowany bazalt. Wokół krążyły półprzejrzyste widma, falując niczym strzępy delikatnego muślinu. A gdzieś nade mną z sufitu grzmiący głos zadawał mi pytania.