Paweł Tuchlin, pseudonim Skorpion, to największy seryjny morderca w historii Polski. Zabił co najmniej 9 kobiet i przez 9 lat pozostawał nieuchwytny. Krzysztof Wójcik poświęcił mu swoją najnowszą książkę pt. "Skorpion".
SKARSZEWY, 8 GRUDNIA 1982
Tego dnia siedziałem w Górze i cały dzień kręciłem się po gospodarce. Robota mi nie szła. Nie mogłem znaleźć sobie miejsca. W końcu powiedziałem żonie, że pojadę do sklepu po materiały elektryczne. Za pasek schowałem młotek. Ten sam, którego używałem wcześniej. Coś koło południa wyjechałem z domu. Dojechałem do Skarszew. Poszedłem do elektrycznego, ale nie znalazłem nic ciekawego i w końcu nic nie kupiłem. Włóczyłem się po miasteczku. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Pomyślałem, że może wpadnę do siostry, która mieszka w Kamierowie. To rzut beretem od Skarszew. Niecałe trzy kilometry. Tak zrobiłem. Usiedliśmy do stołu. Szwagier otworzył wino. Miło się gawędziło w rodzinnym gronie. Nie gadaliśmy o niczym ważnym. Ot, rodzinne pierdoły i takie tam ploty. Nikt się nie upił, bo wypiliśmy tylko butelkę na cztery osoby. Niezbyt wiele tego było… Cały czas siedziałem w kuchni z młotkiem za paskiem. Nikt nie zauważył, że go tam mam, choć zdjąłem kurtkę i zostawiłem ją w przedsionku. Mój młotek był zasłonięty swetrem.
Tak miło się gadało, że nawet nie zauważyłem, jak zleciał czas i zrobiło się ciemno. Była chyba dwudziesta. Powiedziałem siostrze, że już będę leciał. Założyłem kurtkę, czapkę i ruszyłem na łowy. Do godziny milicyjnej miałem dwie godziny. Masa czasu. Pogoda była idealna na wędrówkę. Cały dzień padało. Siąpił drobny deszcz. Nie dość, że zrobiło się ciemno, to jeszcze krajobraz skrywała mgła. Wróciłem na pieszo do Skarszew. W pewnej chwili w tej mgle zauważyłem samotną sylwetkę kobiety. Szła od centrum ulicą Kamierowską. Dochodziła do skrzyżowania. Widziałem, że na nic nie zwraca uwagi. Na pewno mnie nie widziała. Miałem do niej niecałe trzydzieści metrów. Doszedłem do skrzyżowania Kamierowskiej z Tczewską. Rozglądałem się we wszystkie strony, czy aby nikt mnie nie widzi. Na szczęście nikogo nie było na ulicach. To pewnie przez tę pogodę. Byliśmy zupełnie sami. Ona i ja. Poszedłem za nią. Kobieta szła ulicą Tczewską. Niczego się nie spodziewała. Byłem coraz bliżej. Ona w ogóle się nie oglądała. Szła spokojnym krokiem. Na następnym skrzyżowaniu skręciła w Kopernika. Już byłem za nią zaledwie kilka metrów. Rozpiąłem rozporek i wyciągnąłem kut..a. Od razu się naprężył. Lewą ręką go ściskałem i robił się twardy jak skała. Teraz byłem tak blisko, że mogłem ją zaczepić. Musiałem to zrobić, bo to mnie jeszcze bardziej podniecało. Zawsze mówiłem, żeby stanęły, bo chcę się kochać. Lubiłem patrzeć, jak reagują, widząc mojego penisa. Ten strach w ich oczach dawał mi radość. To był początek pieszczot. Przerażenie jeszcze bardziej mnie podniecało. Kiedy ją zaczepiłem, ona odwróciła się i zobaczyła moje przyrodzenie. Nic nie powiedziała. Tylko chciała mnie zdzielić torebką. Zamachnęła się, ale zdążyłem się uchylić. Przyspieszyła kroku, ale już była moja. Nie czekałem. Zza paska wyciągnąłem młotek i zdzieliłem ją w głowę. To nie był jeden raz. Nie liczyłem ciosów. Ręka sama mi latała… Jak maszyna. Zawsze waliłem w głowę do chwili, aż ofiara będzie obezwładniona. Do chwili, aż osunie się na ziemię i nie będzie się ruszać.
Z tą było tak samo. Bezładnie poleciała na chodnik. Wiedziałem, że muszę się spieszyć. W domu naprzeciwko paliło się światło i ktoś mógłby wyjść. Jeszcze się rozejrzałem, ale nikt nie szedł ulicą. Złapałem kobietę wpół i przeniosłem na drugą stronę jezdni. Ciężkie jest takie bezwładne ciało. Ciągnąłem ją z dwadzieścia metrów, aż dowlokłem do kamiennego murku. Tam mogłem spokojnie ją położyć. Pobiegłem na ulicę, bo w miejscu, gdzie ją zaatakowałem, została plastikowa siatka. Nie mogła tam leżeć. Jak wróciłem do kobiety, siatkę wrzuciłem za parkan. Wtedy stało się coś dziwnego. Jak znowu złapałem tę babę wpół, żeby przerzucić ją przez murek, to ona jakby chciała wstać. Znowu zdzieliłem ją młotkiem. Kilka razy. Żeby się nie ruszała. Ponownie osunęła się na ziemię. Złapałem ją pod ręce, położyłem na murku i zepchnąłem na drugą stronę ogrodzenia. Zabrałem młotek, jej torebkę i sam też przeskoczyłem. Odsunąłem ją od murku, żeby nie leżała za blisko. Teraz mogłem ją rozebrać. Gdy ściągałem jej spodnie i zrywałem majtki, ona cały czas rzęziła: „Mamo, mamo”. Tak cicho. Jakby do kogoś szeptała. Nie miało to dla mnie żadnego znaczenia, bo wówczas myślałem tylko o jednym. Żeby dobrać się do jej cip... Nic innego nie chodziło mi po głowie. Liczyło się tylko to… Zwłaszcza że dziewczyna była młoda i ładna. Miała jędrne ciało. Mogła mieć pewnie z dwadzieścia lat. Może kilka więcej.
Gdy zrywałem z niej te spodnie i majtki, ruszała rękami i nogami. Tak nie dało się jej rozebrać. Próbowała wstać, ale nie mogła całkowicie się podnieść. W pewnej chwili jednak usiadła. Złapałem za młotek i znowu ją walnąłem. Wtedy już na porządnie padła. Mogłem spokojnie ją rozebrać i zacząć pieścić. Nie przejmowałem się tym, że całe kolana miałem mokre, gdy tak nad nią klęczałem. Musiałem się zaspokoić.
Kiedy już było po wszystkim, przeszukałem jej torebkę. W środku znalazłem portmonetkę. Było w niej trochę banknotów. Zabrałem je i schowałem do kieszeni. Teraz mogłem iść do domu. Otrzepałem się z trawy. Dziewczyna jeszcze żyła. Ciężko oddychała i cicho jęczała. Cały czas wołała: „Mamo”.
Nie zwracałem na to uwagi. Poszedłem na wylotówkę ze Skarszew. Miałem fart. Złapałem okazję. Dojechałem do Więckowych. Stamtąd już miałem blisko. Przez Pogódki spokojnie doszedłem do domu. Nikogo nie spotkałem. Jakoś po dziesiątej wszedłem do chałupy. Renia o nic nie pytała.
KILKA GODZIN ZA ZABÓJCĄ
Głośne charczenie telefonu przerwało ciszę w domu porucznika Stanisława Ćwieka. Dochodziła czwarta rano. To dzwonił zastępca szefa dochodzeniówki komendy wojewódzkiej w Gdańsku, porucznik Stefan Chrzanowski.
– Jest kolejne zabójstwo! Tym razem Skarszewy. Przyjeżdżaj. Jedziemy na miejsce.
O piątej rano ekipa z komendy wojewódzkiej wyjechała nysą do Skarszew. Chrzanowski i Ćwiek, jako nowi zastępcy dochodzeniówki i kryminalnego, mieli nadzorować śledztwo. Formalnie grupa operacyjna mająca schwytać seryjnego zabójcę kobiet jeszcze nie powstała, ale było niemal pewne, że wkrótce zacznie działać. Przez rok od wprowadzenia stanu wojennego Służba Bezpieczeństwa i Milicja skutecznie rozprawiły się z „Solidarnością”, a komunistycznym władzom PRL coraz trudniej będzie ukrywać prawdę o psychopacie. Zwłaszcza że kilka dni wcześniej na biurko Chrzanowskiego trafiła ekspertyza z Komendy Głównej MO w Warszawie. Wynikało z niej jasno, że na Wybrzeżu działał seryjny morderca. Milicjanci wiedzieli o tym długo wcześniej, ale rządzący gdańską milicją generał Jerzy Andrzejewski miał inne priorytety. Ten wieloletni funkcjonariusz bezpieki wolał ścigać reakcjonistów z „Solidarności” niż pospolitych przestępców. Karierę w Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego zaczynał jeszcze przed końcem wojny, w styczniu 1945 roku. Szlify zbierał w jednostkach bezpieki w Tczewie, Sopocie i Kielcach, choć nawet nie miał matury. Zrobił ją w trakcie służby w UBP. Podwładni śmiali się, że to urodzony generał. Przez całą swoją służbę był szefem bądź zastępcą jednostek MO lub UB.
Przez dziewięć lat trwał na stanowisku szefa MO w Lublinie, a od 1975 roku niepodzielnie rządził w Gdańsku. Jako zaufany człowiek Kiszczaka i Jaruzelskiego szczerze nienawidził solidaruchów. Podwładnym często powtarzał, że załatwiłby to jak w 1945 – pod mur i kula w łeb. Wtedy byłby spokój. Dla Andrzejewskiego sprawa seryjnego mordercy stała się ważna dopiero, gdy dalsze ukrywanie nieporadności MO i prawdy o zabójcy kobiet było już niemożliwe. W Trójmieście i okolicach kobiety bały się wychodzić po zmroku, a w spacyfikowanych przez bezpiekę i wojsko stoczniach i fabrykach plotkowano o szalejącym po nocach psychopacie.
Milicyjna ekipa z Gdańska dojechała do Skarszew koło szóstej rano. Jeszcze było ciemno. Słońce miało wstać dopiero przed ósmą. Technicy rozłożyli akumulatory i lampy. Snopy światła łamały się na wciąż ogarniającej wszystko mgle. Milicjanci ze Skarszew do ich przyjazdu pilnowali leżącej przy murku dziewczyny. Zmarzli, czekając na przyjazd kolegów z Gdańska, którzy mieli przejąć sprawę morderstwa. Już wiedzieli, że zamordowaną jest dwudziestoczteroletnia mieszkanka Skarszew – Bożena Szukalska.
Zabójca zagrał na nosie milicji. Rozebrana do połowy dziewczyna leżała tuż koło lokalnej siedziby PZPR, a wśród rozrzuconych drobiazgów z jej torebki walała się legitymacja ZSMP. Nie działała w związku, ale tak jak inni zapisała się, by w przyszłości mieć większe szanse na mieszkanie.
Kobieta pracowała jako pomocnik tapicera w Zakładach im. Wielkiego Proletariatu w Skarszewach. Tego dnia przyszła do roboty na drugą zmianę i powinna była skończyć o dziesiątej wieczorem, ale robotnicy w fabryce mebli tyrali na akord. Szukalska szybciej skończyła pracę i wyszła z zakładu przed dziewiątą. Codziennie po swojej zmianie przychodziła do brata Bernarda, który mieszkał przy ul. Dworcowej. Pukała w okno, by ten otworzył drzwi. Wpadała na gorącą herbatę i kawałek chleba. Zwykle chwilę pogawędziła i szła do domu, gdzie żyła z rodzicami i młodszym rodzeństwem.
Tego dnia nie przyszła. Brat czekał do dziesiątej wieczorem, a potem położył się spać. Był zdziwiony, że siostra nie odwiedziła go po pracy, ale pomyślał, że pewnie musiała zostać do końca zmiany i od razu poszła do domu. Nie przeczuwał, że stało się coś złego. Szybko zasnął. O czwartej nad ranem obudziło go walenie do drzwi. Zaspany otworzył okno i zobaczył kolegę ze Skarszew – Tadka Landowskiego i swoją siostrę Irenę. Irena płakała. Nie była w stanie nic powiedzieć.
– Co się stało?
– Benek, wstawaj! Bożenę ktoś zgwałcił i zamordował. Leży nieżywa w ogródku u Kamińskich – krzyczał Landowski.
– Co? Ale… Miała być u mnie wieczorem…
– Chodź szybko… Już na miejscu jest milicja. Będą wszystkich przesłuchiwać.
Oficerów z komendy wojewódzkiej w Gdańsku przeszedł dreszcz, gdy zobaczyli ciało dziewczyny. Zabójca zmasakrował jej głowę. Wiedzieli, że muszą się spieszyć z przesłuchaniami. Dziewczyna została zaatakowana późnym wieczorem. Zmarła tuż po północy. Po raz pierwszy zaledwie kilka godzin dzieliło ich od mordercy.
Książka "Skorpion" Krzysztofa Wójcika ukazała się 25 kwietnia 2018 r. nakładem wydawnictwa Muza S.A.
Krzysztof Wójcik to jeden z najlepszych polskich dziennikarzy śledczych. Dwukrotny laureat nagrody Grand Press za publikacje o korupcji w pomorskim wymiarze sprawiedliwości i na wydziale prawa Uniwersytetu Gdańskiego. Dwukrotnie nominowany do nagrody Radia Zet im. Andrzeja Woyciechowskiego, laureat "Złotego Notesu" Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich za całokształt pracy reporterskiej. Autor pierwszej w Polsce biografii jednego z najbogatszych Polaków - "Depresja miliardera. Historia Ryszarda Krauzego" (2015), książki "Mafia na Wybrzeżu" (2016) oraz "Psy Wojen: Od Indochin po Pakistan - polscy najemnicy na frontach świata" (2017).