''Wojny kobiet'' - najważniejsza jest wiara
Ewa Ornacka i Paweł Pytlakowski, autorzy znanych już książek o kulisach działalności polskiej mafii, tym razem postanowili opowiedzieć historię pewnej wojny: wojny, w której na pierwszy plan wysuwają się jej bohaterki. Kobiety, które kiedyś miały normalne życie: rodzina, praca, spotkania z przyjaciółmi - do chwili, gdy cała Polska zaczęła mówić o ich mężach, braciach czy synach.
Ci trafili na pierwsze strony gazet, bo albo zaginęli bez śladu, albo stali się wrogami publicznymi. Wspólną cechą wszystkich portretów jest to, że żadna z bohaterek nigdy nie zwątpiła w niewinność swoich bliskich, nie załamała się, nie pozwoliła zaszczuć czy dać się zepchnąć na margines.
Strach ich nie złamał
Ewa Ornacka i Piotr Pytlakowski , autorzy znanych już książek o kulisach działalności polskiej mafii, tym razem postanowili opowiedzieć historię pewnej wojny: wojny, w której na pierwszy plan wysuwają się jej bohaterki. Kobiety, które kiedyś miały normalne życie: rodzina, praca, spotkania z przyjaciółmi - do chwili, gdy cała Polska zaczęła mówić o ich mężach, braciach czy synach. Ci trafili na pierwsze strony gazet, bo albo zaginęli bez śladu, albo stali się wrogami publicznymi. Wspólną cechą wszystkich portretów jest to, że żadna z bohaterek nigdy nie zwątpiła w niewinność swoich bliskich, nie załamała się, nie pozwoliła zaszczuć czy zepchnąć na margines.
Żadna z nich nie miała także poczucia, że robi coś wyjątkowego - w przywoływanych historiach i rozmowach opowiadały dziennikarzom, że "każda kobieta, gdy odbiera się jej poczucie bezpieczeństwa i krzywdzi osobę, którą kocha najbardziej - zapomina o strachu. Porządkuje wtedy swój wywrócony do góry nogami świat i - dopiero gdy to zrobi - pomyśli czasem, że mogła być ostrożniejsza".
Na kolejnych stronach galerii prezentujemy fragmenty niektórych historii opisanych w książce pt. ''Wojny kobiet'' wydanej nakładem Domu Wydawniczego REBIS.
Monika, żona policjanta
Monika Dobrowolska poznała Roberto Manciniego, starszego od niej o 10 lat policjanta, gdy po ukończeniu liceum wraz z rodzicami wyjechała do Włoch. Stracili dla siebie głowę, pobrali się, urodziła im się córka - ale nie żyli długo i szczęśliwie. Monika Dobrowolska Mancini została wdową w kwietniu 2014 roku, niespełna miesiąc przed swoimi 43. urodzinami. We Włoszech jej twarz kojarzy się jednoznacznie: ze sprzeciwem wobec państwa zblatowanego i współpracującego z kamorrą.
Roberto Mancini rozpoczął śledztwo dotyczące utylizacji odpadów we wczesnych latach 90. W złożonym swoim szefom raporcie przedstawił owoce długiego i żmudnego śledztwa: ziemia w Kampanii, Lacjum i Lombardii nie nadaje się do uprawy, istnieje groźba katastrofy ekologicznej, ludzie z tamtych regionów częściej niż inni cierpią na choroby nerek, niewydolność oddechową, raka płuc, krwi i węzłów chłonnych.
Śledztwo go zabiło
Wszystko to przez nielegalny proceder spalania i zakopywania skrajnie niebezpiecznych dla ludzkiego życia substancji. Raport trafił do szuflady i zostałby w niej, gdyby nie publikacja w 2006 roku głośnej książki Roberto Saviano pt. ''Gomorra. Podróż po imperium kamorry'' . W tym czasie Roberto Mancini był już bardzo chory. Śledztwo, które zignorowali jego przełożeni, kosztowało go życie i zdrowie: zachorował na nowotwór wywołany przez promieniowanie jonizujące. Gdy wnioskował do rządu o odszkodowanie za utracone zdrowie, wniosek odrzucono. Włoskie media zawrzały, a petycję w tej sprawie podpisało prawie 100 tysięcy osób.
Żył z rakiem jedenaście lat: rano robił chemię, a po południu szedł do pracy. W rozmowie z Pytlakowskim i Ornacką Monika Dobrowolska Mancini opowiada o tym, jak zmienia się oblicze włoskiej mafii, jak wygląda jej codzienna walka nie tylko o pamięć męża, ale też o to, o co walczył Roberto: sprzeciw państwa i obywateli wobec ekomafii.
Lucyna, oskarżycielka mafii
Kolejną bohaterką książki jest Lucyna Biej. Gdyby nie absolutne zaufanie, którym darzyła męża, kobieta mogłaby ulec podejrzeniom, że mąż opuścił ją i rodzinę, znikł. Tymczasem ona wiedziała, że zdarzyło się coś złego, a Staszek nigdy nie byłby zdolny do zrobienia rzeczy, które mu zarzucano. Sama mówi, że w tej historii więcej jest miłości niż walki.Od samego początku stanowili dobraną parę. Dobrze im się powodziło, mieli dwóch synów - Lucyna szyła suknie ślubne, ale to nie one dawały im największy zastrzyk gotówki, a sprowadzane z Litwy przez męża papierosy bez akcyzy.
Jak często bywa w podobnych historiach, w domu nie rozmawiało się o interesach. Lucyna trochę się bała, ale mąż ją uspokajał. Oboje mylili się, gdy myśleli, że zagrożeniem dla interesów Staszka jest policja. Lucyna Biej i Henryka Ornowska po raz ostatni widziały swoich mężów 30 maja 2003 roku. Panowie wybrali się wspólnie w interesach do Piły. Trafili na Mazury, telefony przestały odpowiadać, żony zaczęły się martwić. Szybko postanowiły, że zaczną szukać swoich mężczyzn. W poszukiwaniach dotarły do "Kulawego", działacza samorządowego z okolic Kisielic, który na swoich usługach miał ludzi znanych z okrucieństwa i całkowitego oddania szefowi.
Każdego dnia są w naszych myślach
Lucyna przyznaje, że dopiero śledztwo uświadomiło jej, jakie interesy i z kim robił mąż. Tamtego feralnego dnia miał odebrać z kolegą prawie 100 tysięcy euro od "Kulawego" za przemycony towar. Do dziś Lucyna nie może sobie wybaczyć, że przez całe lata małżeństwa nie pytała o nic i stała z boku: "Gdybym krzyczała, straszyła policją i groziła odejściem, może Staszek i Jurek wciąż by żyli".
I dodaje: "Każda rozprawa to osiemset sześćdziesiąt kilometrów w dwie strony. Wcześniej, gdy rozprawy toczyły się kilka razy w tygodniu, pokonywałyśmy ponad dwa i pół tysiąca kilometrów tygodniowo. Na własny koszt, bo przecież oskarżycielom posiłkowym nie przysługuje zwrot kosztów podróży. Gdyby nasi mężowie byli łajdakami, dawno ułożyłybyśmy sobie życie i nie zawracały sobie głowy tymi wyjazdami. Ale oni nie byli łajdakami. Każdego dnia są w naszych myślach. Ale te dręczące myśli o tym, jak umierali. Każda z nas tysiące razy zadaje sobie te same pytania: Co wtedy czuli? Jak było naprawdę? Czy jeden patrzył na śmierć drugiego? Kto pierwszy umierał? I jak długo?".
Danuta, siostra Krzysztofa
Historię porwania jej brata zna cała Polska. Danuta Olewnik to siostra porwanego w 2001 roku Krzysztofa Olewnika, syna właściciela zakładów mięsnych. Dziś firmą zarządzają córki Włodzimierza: Anna i Danuta właśnie. To rodzinna firma, zarządzanie tradycyjne, ostrożne inwestycje. Najgorszy kryzys, moment, który zagroził stabilności firmy, minął, choć dramat rodziny nigdy się nie skończył: trwa nieprzerwanie od pamiętnej nocy z 26 na 27 października 2001 roku, kiedy uprowadzono dla okupu 25-letniego Krzysztofa.
Choć media kreowały najróżniejsze scenariusze, szybko znudziły się sprawą. Ale dla Danuty walka się nie skończyła. W wystąpieniu przed krajową komisją sprawiedliwości wykazała liczne błędy, jakie popełniła policja. I choć przez różnorodne spekulacje firma znalazła się na cenzurowanym, Danuta nie załamała się. Dziś z dumą przyznaje, że przypadek jej brata spowodował zmianę procedur dotyczących postępowania w śledztwach o porwania dla okupu. O tym, że czas wcale nie leczy ran, Danuta opowiada równie rzeczowo, jak przed sejmową komisją.
Państwo polskie nie istnieje?
Otwarcie opowiada o szczególnej więzi, jaka łączyła ją z bratem, i o tym, jak jego porwanie zaważyło na życiu całej rodziny, dla której cel był tylko jeden: uratować Krzysztofa. Do dziś wszyscy wierzą, że któregoś dnia "wstanie z martwych i będzie". Zapytana o brzemię, z którym żyje na co dzień, mówi: "Ja nie chcę, aby ono znikło. To byłoby tak, jakbym straciła Krzysztofa. Ja sobie tego w ogóle nie wyobrażam. Ja z tym brzemieniem żyję, żyje z nim moja rodzina i moje dzieci, które doskonale znają Krzysia, choć nigdy go nie poznały".
Słynnego zdania wygłoszonego w Sejmie o tym, że państwo polskie nie istnieje, skoro nie potrafiło uratować jej brata, do dziś nie zmienia.Od Trybunału w Strasburgu chce jednego: "Nie muszą mi nic dawać. Chcę, żeby uznali wszyscy, że to Polska zawiniła, jako kraj".
Marlena, córka generała
Kiedy Mieczysław Kluk, nadinspektor policji, został oskarżony o pobieranie łapówek od baronów mafii paliwowych, Marlena Kluk zaczynała pracę jako aplikant sędziowski. Nigdy nie uwierzyła w zarzuty stawiane ojcu, nie pozwoliła też nikomu szargać jego dobrego imienia. Była nieustępliwa do tego stopnia, że wystąpiła przeciwko człowiekowi, który ją obraził, między innymi zarzucając celowe utrudnienia w śledztwie ojca. Jako osoba zaufania publicznego nie mogła na to pozwolić.
Przypadek bez precedensu w polskim sądownictwie: nigdy wcześniej ani później żaden polski sędzia nie wystąpił na drogę sądową przeciwko innemu sędziemu. Zarzucono wtedy Marlenie Kluk, że właśnie rujnuje sobie karierę, z drugiej strony padały głosy o jej niezachwianej wierze w niewinność ojca i niezwykłej odwadze. Marlena Kluk nie mogłaby opowiedzieć o swojej walce i dalej funkcjonować w środowisku zawodowym, dlatego jej historię przytacza ojciec, Mieczysław Kluk.
Opowiada o tym, że córka stała za nim murem od początku: nie tylko dlatego, że był jej ojcem, ale także dlatego, że znała materiały związane z przedstawionymi zarzutami. O tym, jak poważnie traktuje swój zawód i jak rzeczowo podeszła do sprawy ojca, świadczy jedna z pierwszych przesyłek, jakie Mieczysław Kluk otrzymał od córki podczas pobytu w areszcie.
Niekompetencja wymiaru sprawiedliwości
Kluk wspomina: "Córka, nie zważając na skutki wynikające z jej zawodowej pozycji, kierowała pisma, skargi i petycje do wielu instytucji. Pokazywała niekompetencję prokuratury oraz innych organów. Nawiązała kontakt z Helsińską Fundacją Praw Człowieka, uzyskała jej ogromne wsparcie i spowodowała zaangażowanie w moją sprawę [...], ale nigdy nie zastępowała mi obrońców w sprawie. Bardzo uważnie słuchała, oceniała fakty, rzucała pomysł rozwiązania, znowu dyskutowaliśmy, a następnie był etap realizacji, ale to już należało do mnie i obrońców".
Jednocześnie dodaje, że to Marlena tonowała treść pisanych przez niego dokumentów: gdyby było inaczej, jego mowa końcowa w procesie z pewnością nie zostałaby uznana przez sędziego Strączyńskiego za wyśmienitą. Marlena Kluk nie wytoczyła procesu Maciejowi Strączyńskiemu. Wciąż pracuje w Sądzie Rejonowym w Częstochowie.
Teresa, matka gangstera
Teresa cieszyła się, że Roman to inteligentne, bystre dziecko. Wystarczył moment nieuwagi i zamiast widzieć syna pochłoniętego lekturami, sama czytała o nim w gazetach, o tym, że ma pseudonim. Nie były to dobre informacje. Teresa wypowiada się o synu chłodno, ale nikt nie ma wątpliwości, że kocha go nad życie.
Wie, że syn o coś walczy i chce walczyć razem z nim: dlatego co drugi dzień godzinami czeka w poczekalni prokuratury z nadzieją, że prokurator zechce ją wysłuchać. Czasami się udaje i wtedy opowiada prokuratorowi o tym, że jej syn potrzebuje pomocy, że grozi mu śmierć. Oskarżyciel najczęściej bagatelizuje zdanie Teresy - może ma rację, a może nie? Niezależnie od tego, co myśli o życiowych wyborach Romana, podkreśla, że matka, i syn tak samo, są dla siebie niezbywalni. I dodaje: "To jest nierozłącznie związane ze statusem matki. W PPS jest taka teoria niepodważalna, że sprawa jednego jest sprawą wszystkich. Na pewno ta świadomość, że nie można zostawić nie tylko rodziny, ale i współtowarzysza w nieszczęściu, jest bardzo ważna. Ale w tym przypadku chodzi o mojego syna. Nie mam wyjścia".
Krystyna wychodzi z cienia
Zenon Procyk był ambitnym, pełnym energii pracownikiem naukowym, a potem prezesem SM Pojezierze, został też olsztyńskim radnym, a nawet przewodniczącym Rady Miejskiej. Wszystko szło znakomicie, aż nie wpadł na pomysł, by uniezależnić spółdzielnię od Miejskiego Przedsiębiorstwa Energii Cieplnej - monopolisty w dostawie ciepła do budynków.
W końcu doprowadził do sytuacji, że MPEC stracił, bo mieszkańcy zaczęli płacić niższe rachunki.Czy tylko MPEC stał za atakiem na niego - nie wiadomo. Dziennikarze skłaniają się ku tezie, że prezes podpadł jeszcze Lidii Staroń, lokalnej bizneswoman, i pewnemu oficerowi CBŚ, który domagał się remontu lokalu, w którym jego żona prowadziła kwiaciarnię - a Zenon Procyk odmawiał.
Kiedy Procyk trafił do aresztu, Lidia Staroń, już jako poseł PO, triumfowała i rozpoczynała kadencję. Krystyna Procyk żalu do Lidii Staroń nie ma: w końcu walczyła o swoje.Krystyna, do tej pory zawsze w cieniu, też zaczęła walczyć: o to, by uznano niewinność jej męża. Wierzyła mu bezgranicznie, bo mieli do siebie zaufanie. Widziała, jak mąż próbuje przekonać innych do swoich racji, postanowiła go bronić, ale inaczej: prostym językiem, normalnie, krótko wyjaśniać.
Nie miała nic do stracenia
Wbrew radom adwokata, nie przestała się malować i starannie ubierać, nie pozwoliła zrobić z siebie męczennicy. I choć bała się publicznych wystąpień, jedną z pierwszych rzeczy, jaką zrobiła, było zwołanie konferencji prasowej.
Pomyślała wtedy, że po prostu nie ma nic do stracenia. Tak samo zrobiła, wybierając się na spotkanie z prokuratorem w Elblągu i nie odmawiając składania zeznań w sądzie. Gdy skończyła przedstawiać sytuację, w jakiej znalazła się ona i jej rodzina, na sali panowała cisza. Prokurator nie zadała jej żadnego pytania.
Dziś odbijają się od dna, wydaje się, że kryzysy tylko ich wzmocniły. Krystyna z dumą opowiada, że mąż znalazł ciekawą pracę, w której zaraża kolegów optymizmem. On sam, o czym Krystyna nie mówi, czerpie optymizm od niej.
Natalia, dziewczyna nietykalnego
Gniew Natalii jest jak tsunami. Kobieta ma prawie trzydzieści lat, jest mamą dwóch dziewczynek. Wychowana w półświatku, wśród biznesmenów spod ciemnej gwiazdy, rzuciła rękawicę człowiekowi, o którym mówiono, że jest nietykalny. U jego boku jeździła najdroższymi samochodami i nosiła się jak księżniczka, ale prokuraturze nie wahała się powierzyć sekretów dotyczących interesów swojego partnera. Mówiono o niej, że zdradziła, choć to ona miała prawo czuć się oszukaną. Artur R. zastąpił jej ojca, którego Natalia nigdy naprawdę nie miała, był jej mentorem i kochankiem.
Przez dwadzieścia lat "Rozi", bo taki pseudonim nosił, robił, co chciał i nikt nie mówił o nim "przestępca". Uznawano go za człowieka sukcesu i mecenasa kultury: wspierał Fundację Teatru Polskiego, Książnicę Pomorską, założył prywatną scenę teatralną, był dyrektorem jednej z największych w kraju firm spedycyjnych, co szybko stało się przykrywką dla przemytu marihuany.
Zaufanie może zgubić
Ale dla Natalii był tylko "biznesmenem", który dbał o nią jak o księżniczkę, spełniał wszystkie jej zachcianki, wśród których był również pałac w Maciejewie. Jednak gdy zaszła w ciążę, wszystko się zmieniło. Para oddaliła się od siebie, Artur stracił zainteresowanie Natalią i dzieckiem, zaczęły się zdrady. Natalii zawalił się świat, więc poszła na siłownię, przestała jeść, a kiedy znów była szczuplutką blondynką, o której względy "Rozi" zaczął ponownie zabiegać, staranowała mu jego ukochanego mercedesa CL i odrzuciła oświadczyny.
Latem, na wakacjach, poznała Eliasza i wszystko się zmieniło, zaczęli się spotykać. Oczywiście mężczyzna nie czekał długo, aż ludzie Artura zgarną go z ulicy i nakażą zerwanie z dziewczyną szefa. Eliasz zaczął się wycofywać, a Natalia miotać. W końcu jednak zaczęła robić użytek z zaufania, jakim obdarzył ją Artur: zapamiętywała wszystko - daty, zdarzenia, kontakty. Odeszła. Obecnie spotykają się w sądzie.
Irena, która nie była Iwoną
Irena Gietka miała 58 lat, kiedy dyscyplinarnie zwolniono ją ze stanowiska urzędniczki w dziale kadr Instytutu Pamięci Narodowej.Powód? Nieprawdziwe oświadczenie lustracyjne. Z jej teczki odnalezionej w archiwum wynikało, że współpracowała ze Służbą Bezpieczeństwa PRL jako kontakt o pseudonimie "Iwona".
Problem w tym, że Irena nigdy nie była informatorką SB. Dlaczego kobieta, która pracowała w IPN, od samego początku nie rzucając się specjalnie w oczy, otrzymując nagrody za dobrą pracę, nagle została oszkalowana jako "informatorka SB"? IPN zwolnił Irenę dyscyplinarnie wyłącznie na podstawie stwierdzenia prokuratora, choć należało poczekać na wyrok sądu lustracyjnego. Gdyby okazało się, że sąd potwierdza kłamstwo lustracyjne, zwolnienie byłoby oczywiste, ale gdyby orzeczono, że Irena nie współpracowała z SB, nikt nie miałby podstaw, by pozbawiać kobietę pracy.
Irena złożyła pozew o przywrócenie na stanowisko, ale sprawa została zawieszona do wyroku sądu lustracyjnego. Sprawy toczyły się każda swoim rytmem - przez cztery lata. Te cztery lata były dla Ireny Gietki koszmarem.
Dlaczego próbowano zniszczyć jej życie?
Według esbeckich raportów, z "Iwoną" odbyto 14 spotkań konspiracyjnych. Żaden dokument nie potwierdza jednak, że Irena zobowiązała się do współpracy. Gdy pracowała w urzędzie dzielnicowym, dostęp do akt meldunkowych mieli i milicjanci, i esbecy.
Irena zapamiętała jednego z nich, szczególnie napastliwego, grożącego jej, że jeśli nie podejmie współpracy, wyleci z roboty. Po jednej z takich rozmów, poszła do kierownika, a następnie napisała podanie o rozwiązanie umowy o pracę. W połowie lutego 1989 roku odeszła do gorzej płatnej pracy biurowej. W tym czasie w pokoju służbowym żaden esbek nie mógł się z nią spotkać, bo... Ireny Gietki zwyczajnie już w urzędzie meldunkowym nie było.
Sprawa nabrała rumieńców, gdy okazało się, że autor obciążających notatek... nie zna Ireny Gietki. Powód? Czasami SB przepisywało notatki od poprzedników. Pozostali byli funkcjonariusze SB podczas przesłuchań wymawiali się kłopotami z pamięcią. W końcu minęło tyle lat... Oczyszczona z wszelkich zarzutów Irena do tej pory nie wie, o co chodziło prokuratorowi z IPN, który miał wszystkie dokumenty świadczące o jej niewinności.
Monika - miłość ponad wszystko
Monika umarła z mokrymi włosami. Chwilę wcześniej morderca wszedł do jej domu jako przyjaciel. Teraz odsiaduje dożywocie, ale ci, którzy zlecili zabójstwo dziewczyny, pozostają bezkarni. Minęło kilkanaście lat od dnia jej śmierci, kiedy oddała życie za człowieka, którego kochała najmocniej. Monika Hansson wyjechała z Polski do Szwecji i tam ukryła ściganego przez mafię Piotra.
Mężczyzna zawdzięcza Monice zerwanie z przeszłością i chęć uporządkowania życia. Zamieszkali razem w Szwecji, Piotr rozpieszczał Monikę drogimi prezentami, co nie uszło uwadze matki dziewczyny. Kłóciły się: matka Moniki czuła, że chłopak córki nie powiedział jej wszystkiego, radziła dziewczynie, by nie wiązała się z nim: w końcu był od niej starszy, miał żonę i dziecko. Piotr faktycznie działał w gangu, jednym z najgroźniejszych w Polsce, świetnie strzelał, brał udział w napadach, wymuszeniach i przemytach.
Ale Monika sprawiła, że zaczął mieć tego dość.
Zlececniodawców nadal brak
Uciekł do Szwecji, podobnie zresztą zrobił jego kolega Jacek, zwany "Kato". Piotrek i Kato zaprzyjaźnili się, postanowili zostać w Szwecji, gdzie Kato też znalazł sobie partnerkę. Często spotykali się we czwórkę. Monika nie wiedziała, że mężczyzn łączą lewe interesy, ale zaczęła być podejrzliwa, gdy Piotr wyjeżdżał "w interesach".
Dziewczyna nie dawała się zbyć, przekonywała go, by zerwał z półświatkiem. Mężczyzna wiedział, że nie zerwie z przeszłością z dnia na dzień, ale ani się spostrzegł, kiedy partnerka zaraziła go optymizmem - postanowił lojalnie uprzedzić szefów, że kończy z gangsterką. I wtedy do ich mieszkania wpadł Kato, strzelił do obojga, z tym że Monikę zabił, a Piotrowi udało się przeżyć. Wszczęto śledztwo.
Kama Margielska / ksiazki.wp.pl