Theo trochę gryzło sumienie, gdy włączał z powrotem telefon komórkowy. Zwłaszcza kiedy zdał sobie sprawę, że wyłączył go na ponad dwie godziny. Z ulgą zauważył, że nie ma żadnych wiadomości. Zamierzał go wyłączyć tylko na kilka minut, żeby nikt nie zadzwonił, gdy będą stroić instrumenty - ci młodzi, zwłaszcza Kris, gitarzysta, strasznie się z tego powodu wściekali. Ale potem zaczęło się dziać i zupełnie zapomniał o telefonie.
Johnny przeszedł nad rozrzuconymi na dywanie w salonie futerałami od gitar, które przypomniały porzucone kokony i uchylił drzwi, żeby przyłączyć się do Theo. W czasie próby wzgórze zakryła mgła. Ogrodzone patio wyglądało jak wyspa wśród zimnego, zamglonego morza.
„Jezu, San Francisco w marcu.” Powinien był wziąć kurtkę. „Równie dobrze mogłaby to być Minnesota.”
- Ej, masz dymka? - zagadnął Johnny’ego.
Perkusista skrzywił się i poklepał po kieszeni w koszuli, a potem po kieszeniach spodni. Był niski, ale miał długie, silne ręce. Z tym brzuszkiem, potarganą, choć rzednącą czupryną i włoskami, który zawsze wyłaziły mu przez kołnierzyki koszulek, przypominał Theo wzruszające szympansy z filmów dokumentalnych tej słynnej Angielki.
Kiedy w końcu znalazł paczkę, wytrzasnął jednego papierosa dla Theo, a potem jednego dla siebie i zapalił.
- Stary, nigdy nie masz swoich.
- Bo nigdy ich nie kupuję. Palę tylko, kiedy gram.
Johnny pokręcił głową.
- To takie typowe, Vilmos, zawsze idziesz na łatwiznę. Ja jestem uzależniony, a ty palisz tylko, kiedy masz ochotę, na przykład w moim towarzystwie. I pewnie to ja dostanę raka.
- Pewnie tak.
Theo zastanawiał się, czy nie zadzwonić do domu, ale za parę minut i tak będzie wychodził. Z drugiej strony Cat nieustannie mu teraz przypominała „jestem w ciąży i chcę wiedzieć, gdzie jesteś”… Znowu ogarnęły go wyrzuty sumienia i nie potrafił zdecydować, co robić. Gapił się na telefon zakłopotany, jakby to był wytwór zaginionej cywilizacji.
- Twoja stara zostawiła ci wiadomość?
Johnny jako jedyny w zespole był rówieśnikiem Theo, ale mówił tak, jakby był jeszcze starszy i bez zażenowania używał przestarzałych słów typu „morowy” albo „byczy”. Theo słyszał nawet raz, jak powiedział „w dechę”, ale Johnny przysięgał, że tylko żartował. Był też jedynym, który rozumiał tak archaiczny zwyczaj jak dzwonienie do domu. Kris, Dano i Morgan byli raptem po dwudziestce i tylko dawali znać swoim dziewczynom, kiedy wpadną po próbie, żeby je przelecieć.
- Nie. I tak muszę już lecieć.
Johnny pstryknął papieros za barierkę na ulicę - polecił jak maleńka, spadająca gwiazda.
- Najpierw przesłuchaj podkładu do „Uczty”, bo inaczej Kris będzie się strasznie pultał.
Jego uśmiech prawie ginął w gęstej brodzie. Zaczął zdejmować plaster, którym owijał kłykcie przed grą, bo potwornie mocno uderzał kostkami o krawędzie bębnów. Theo wolałby mieć blizny niż różowe, wydepilowane paski na owłosionych dłoniach, ale Johnny od miesięcy nie był na żadnej randce i najwyraźniej preferował życie w pojedynkę, więc nie przejmował się takimi drobiazgami.
A Theo owszem - i teraz całkiem poważnie się zastanawiał, czy nie czas podciąć dość długie, ciemne włosy. Już fakt, że dobiegał trzydziestki i nadal grał w garażowej kapeli był dość przygnębiający, nie musiał dodatkowo wyglądać jak starzejący się ćpun.
Okazało się, że Theo spędził jeszcze pół godziny przesłuchując nagranie demo „Uczty głupców”, kawałek w stylu procesyjnego gotyku. Kris go skomponował i marudził nad nim jak neurotyczny kucharz przygotowujący wyjątkowo ważną kolację. Miał kilka irytujących uwag na temat wokalu Theo. Domagał się, żeby był bardziej zachrypły i żeby czuło się w nim groźbę, a Theo nie przepadał za takimi melodramatycznymi chwytami.
Przy ostatnim słuchaniu, gdy Kris kiwał krótko ostrzyżoną głową w rytm własnej muzyki z wyrazem twarzy, który łączył przyjemność i cierpienie, Theo doznał nagłego olśnienia: „Kris będzie chciał sam to zaśpiewać, do tego właśnie zmierza. Chociaż jestem sto razy lepszy, w końcu nabierze dość pewności siebie i będzie chciał robić wszystkie wokale. To będzie mój koniec w tej kapeli.”
Nie był pewien, co w związku z tym czuje. Z jednej strony, chociaż podziwiał tych młodych muzyków i pomysły Krisa Rolle’a, ten zespół nie był dla niego ideałem. Po pierwsze nie cierpiał jego nazwy: „Potężne chmury niepokoju”. Brzmiała niezgrabnie. Gorzej, to był żart, parodiujący nazwę słynnej grupy gospel „The Mighty Clouds Of Joy”. Theo głęboko wierzył, że żartobliwe nazwy pasują do żartobliwych zespołów, pomijając Beatlesów. Poza tym irytowała go. Kris, Morgan i Dano byli za młodzi, żeby pamiętać „The Mighty Clouds Of Joy”, więc czemu postanowili parodiować tę nazwę? Pachniało to trochę białymi chłopakami z przedmieścia, którzy nabijają się ze szczerych, religijnych czarnych ludzi, a to nie za bardzo podobało się Theo. Ale gdyby kiedykolwiek o tym wspomniał, rzuciliby mu to rybie spojrzenie, które opanowali do perfekcji - uniwersalna forma obrony przed beznadziejnie sztywnymi rodzicami i nauczycielami, przez co poczułby się jeszcze starzej.
„Kiedy znalazłem się po niewłaściwej stronie?”
Założył starą, skórzaną kurtkę i wyciągnął od Johna jeszcze jednego papierosa na drogę, a właściwie do domu, ponieważ dość trudno palić, kiedy ma się na głowie kask motocyklowy. Rozejrzał się, czując, że o czymś zapomniał. Wokalista nie nosi ze sobą za dużo sprzętu. Mikrofony i sprzęt do nagłośnienia należały do Morgana i Krisa. Theo mógł odejść od „Chmur” tak, jak stał, po prostu. Jeśli w czymś był naprawdę dobry, to w znikaniu, gdy sprawy przybierały nieciekawy obrót.
Gdyby go wyrzucili, czy Johnny też by odszedł? Theo nie bardzo wiedział, czego by chciał. To był trzeci zespół, w którym grał razem z Johnnym Battistini. Zaliczyli jazdę obowiązkową - zespół mającym zrobić wielką karierę, w którym się poznali, a potem straszną grupę nagrywającą covery, w której zimowali, aż wreszcie spotkali Krisa i resztę. Theo nie miałby nic przeciwko przerwie na szukanie nowego zespołu, i Bóg jeden wie, że Catherine ucieszyłaby się, gdyby częściej spędzał wieczory w domu, zwłaszcza, że spodziewali się dziecka, ale stary Johnny B. nie miał w życiu praktycznie niczego poza muzyką. Jeśli nie liczyć pracy w sklepie muzycznym i „Chmur”, John był właściwie facetem, z którego zwykle nabijano się w reklamach, ale dzięki którym ten biznes się kręcił: przyjacielskim nierozgarniętym gościem, który jadał jedzenie na wynos, wypożyczał pornosy i samotnie oglądał zapasy.
Kris podniósł głowę - po raz kolejny słuchał „Uczty głupców” - gdy Theo podszedł do drzwi.
- Idziesz? - sprawiał wrażenie poirytowanego.
Kris miał szare oczy jak niebo przed burzą. W takich oczach nastolatki pewnie widziały rzeczy, których tak naprawdę wcale tam nie było.
„Nie”, miał ochotę odpowiedzieć Theo. „Nie idę, będę tu siedział aż do nocy, jechał na koksie i podziwiał swój geniusz, tak jak wy, bo nie mam nic lepszego do roboty i nikogo na głowie, gdy wracam do domu.”
- Nie mogę zostać - powiedział. - Moja dziewczyna jest w ciąży, zapomniałeś?
Przez chwilę tak się wczuł w swoje racje, że prawie zapomniał o wyłączonym na dwie godziny telefonie.
Kris przewrócił oczami, lekceważąc cały ten niewyobrażalnie nudny temat, a potem długimi palcami przycisnął kilka guzików na cyfrowym magnetofonie i przewinął taśmę, żeby znowu posłuchać swojej solówki, ciężkiej od efektów. Morgan i Dano kiwnęli raz głową w stronę Theo - pewnie woleli nie tracić energii na machanie mu. John uśmiechnął się do niego znacząco, chociaż w przeciwieństwie do Theo zamierzał zostać i siedzieć z tymi młodszymi o dekadę dzieciakami, popalać z nimi trawę i gadać do pierwszej albo drugiej nad ranem o ich pierwszym, hipotetycznym albumie.
- Wyluzuj, Theo! - zawołał za nim.
Stara yamaha odpaliła za pierwszym kopem. Theo uznał, że to dobry znak.
Światło w sypialni było zgaszone, ale przez żaluzje widać było migotanie telewizora, co znaczyło, że Catherine pewnie jeszcze nie śpi. Chociaż nie próbowała się do niego dodzwonić, przeczuwał, że nie będzie za bardzo zadowolona z jego powrotu po północy. Theo zawahał się, a potem usiadł na schodach ganku i zapalił papierosa od Johnny’ego. Lampy uliczne stały w kałużach światła na chodniku biegnącym wzdłuż ciemnych domów. Western Addition to cicha, robotnicza dzielnica, gdzie ludzie oglądali tylko początek programu Lettermana albo Leno, a potem wyłączali telewizor, bo musieli wcześnie rano wstać. Wiatr zaszeleścił liśćmi leżącymi na ulicy.
„Umieram tutaj”, pomyślał nagle Theo. „To nie miejsce dla mnie.”
Sam się zdziwił. Jeśli nie tu, to gdzie? Czego lepszego mógł szukać? To prawda, że nigdy nie czuł, że naprawdę żyje poza chwilami, gdy śpiewał, zajmował się muzyką. Często miał niepokojące wrażenie, że pracując, rozmawiając, a nawet czasem będąc z Cat, tylko zachowuje pozory. Czuł jednak, że ma już za sobą dziecinne marzenia o zostaniu gwiazdą rocka. Byłby szczęśliwy, gdyby raz na parę tygodni grywał w klubach dla prawdziwej publiczności. Nie, przecież tego chciał, prawda? Domu, dorosłego życia. Na pewno tego chciała Catherine Lillard, a on pragnął jej. Byli razem prawie dwa lata. To niemal wieczność, nie? Praktycznie byli małżeństwem, i to jeszcze przed wynikami testu.
Theo przeszedł przez skrawek trawnika do chodnika i wrzucił papierosa do kanału, a potem wszedł do domu. Telewizor był włączony, ale w miejscu, gdzie Cat zwykle zwijała się na kanapie, leżał tylko zmięty koc.
- Ej, kochanie? Cat?
W kuchni panowała ciemność ciemno, ale pachniało, jakby Cat gotowała: w powietrzu unosił się dziwny, korzenny zapach, słodkawy i jednocześnie trochę mdlący. Okna były otwarte. Zapowiadała się piękna, marcowa noc, ale powietrze w domku było tak gęste, jakby zbliżała się burza.
- Cat? To ja.
Wzruszył ramionami. Może położyła się spać, tylko zostawiła włączony telewizor. Ruszył korytarzem i zobaczył światło w łazience - nic niezwykłego: Cat nie cierpiała macania ścian w poszukiwaniu włącznika, gdy była na wpół rozbudzona albo ocierania sobie łydek po ciemku o coś, co stało w korytarzu. Prawie nie zwrócił uwagi na zawiniątko na podłodze pod ścianą w łazience. To czerwone smugi w wannie przyciągnęły jego wzrok, jaskrawe na tle porcelany. Pchnął drzwi i otworzył je na oścież.
Potrzebował całych dwóch sekund, nim zrozumiał, co widzi. To były dwie najdłuższe sekundy w jego życiu. Nagły zakręt rzeczywistości, równie dezorientujący co halucynacje. Podłoga za drzwiami też była we krwi, szkarłat bił w oczy we fluorescencyjnym świetle. Szlafrok frotte Cat zwinięty w kulę i rzucony obok toalety też przesiąkł krwią.
- O mój Boże… - jęknął.
Szlafrok zadrżał i obrócił się, ukazując bladą twarz Catherine. Jej cera przypominała białą, papierową maskę z krwawymi odciskami palców na policzkach, jej własnymi odciskami, jak dowiedział się później. Jednak przez chwilę tylko patrzył, z sercem zaciśniętym w straszliwym szoku, a w jego głowie powtarzała się tylko jedna myśl: „morderstwo, morderstwo, morderstwo”.
Miał rację, ale dowiedział się o tym później. Dużo, dużo później.
Cat dostrzegła jego twarz i spróbowała skupić na niej wzrok. Ze spierzchniętych ust wydobył się szept:
- Theo…?
- O mój Boże, mój Boże, co się stało? Żyjesz…?
Jej gardło zacisnęło się tak spazmatycznie, jakby Cat chciała zwymiotować - oczami wyobraźni zobaczył przerażający obraz fontanny krwi tryskającej z jej ust. Chropowaty głos, który się z niej wydobył był tak zgrzytliwy, że w pierwszej chwili Theo nie zrozumiał słów.
- Straciłamjestraciłamjestraciłamje…!
Ukląkł przy niej na mokrej, wymazanej palcami podłodze, śliskiej i lepkiej od szkarłatu - skąd jej się tyle tu wzięło, tej mokrej czerwieni? Próbował pomóc wstać Cat, podczas gdy spanikowany, idiotyczny głos mówił mu „Nie ruszaj jej, jest ofiarą wypadku”, ale nie wiedział, co się stało, co właściwie mogło się stać, czy ktoś się włamał…? I nagle zrozumiał.
- Straciłam je! - jęczała już wyraźniej, gdy w jej szloch stał się niemal bezgłośny. - Jezu, straciłam dziecko!
Przebiegł przez pół domu do telefonu, gdy przypomniał sobie, że ma komórkę w kieszeni. Zadzwonił pod 911, podał im adres i jednocześnie próbował zawinąć wokół Cat ubranej w szlafrok ręczniki, jakby otrzymała jakąś rozległą ranę, którą trzeba opatrzyć.
Kiedy skończył, przytulił ją mocno i czekał, aż usłyszy sanitariuszy przy drzwiach.
- Gdzie byłeś? - Miała zamknięte oczy i drżała. - Gdzie byłeś?