Życzenie
Graziano miał sześć lat, kiedy matka powiedziała mu o życzeniu. Siedzieli na pieńku tuż przy parni obłożonej świeżym mchem, a z głębi chłodnego leśnego mroku dobiegał miarowy stukot siekiery ojca. Trifone był kołodziejem, najlepszym na obu stokach góry, a może i w całym Bosco Nero, który rozciągał się aż do wielkiego morza na południu, skąd czasami przybywały kupieckie wozy. Budy kryte ciężkim płótnem nie przyjeżdżały jednak zbyt często, ponieważ niewiele rzeczy w Bosco Nero mogło zainteresować kupców. Garści biednych osad nie starczało nawet na to, by któremuś z wielkich panów z dolin chciało się przysyłać poborców podatkowych. Ludzie trwali tu obok paru kierdeli owiec i stad świń żylastych jak ich właściciele oraz gromady wietrzyc, leśnych bab, gnomów, streg i wilkołaków. Akurat tego tałatajstwa było w Bosco Nero pod dostatkiem.
Wprawdzie Graziano nigdy nie widział żadnego z dziwnych stworów, ale jesienny zmierzch pogłębiał się i tylko ciepła matczyna chusta z niegręplowanej wełny oddzielała chłopca od leśnych bab i upiorów. Mrok rozbrzmiewał gwarem niezrozumiałych szelestów, stuków i pohukiwań, a Graziano ze wszystkich sił pragnął, aby ojciec skończył wreszcie i poprowadził ich niemal niewidoczną już ścieżką w dół, ku wiosce. Nie ośmielał się prosić głośno, gdyż rozumiał, że narzekania wcale nie ponaglą ojca. Trifone pracował w rytmie odziedziczonym po ojcu, dziadku i całej gromadzie przodków, z których każdy był kołodziejem, dumnym ze swego fachu i najlepszym na obu stokach góry. Żaden nie zaniedbał jesiennego jarmarku, na który schodzili się ludzie ze wszystkich pięciu wiosek, więc Trifone również nie odejdzie od parni, dopóki ruszt nie zapełni się najlepszym drewnem, choćby wszystkie stregi Bosco Nero próbowały odwieść go od tego zajęcia.
Aby skrócić oczekiwanie, matka zaczęła snuć opowieść. Była wysoką kobietą o surowej, pobrużdżonej twarzy i orzechowych oczach; czasami spoglądała na syna z niepojętą zachłannością. Tamtego wieczoru jej głos był miękki i łagodny. Słowa zdawały snuć się tuż przy ziemi pokrytej warstwą butwiejących liści niczym dym z dogasającego ogniska, niemal niesłyszalne i dziwnie posępne, choć przecież smok zginął, a księżniczka o włosach złotych jak ogień obdarowała zwycięzcę życzeniem.
– To było dawno, dawno temu – mówiła matka, jej twarz wydawała się poszarzała i zmęczona pod rąbkiem chusty. – Zanim panowie pobudowali w dolinach wieże z białego kamienia i nim wyrąbano pierwszy trakt pomiędzy uroczyskami Bosco Nero. Już wówczas było pięć wiosek na obu stokach góry, a samo jej serce kryło coś jeszcze. Smoka o złotych skrzydłach i źrenicy, sięgającej w głąb ludzkiej duszy, który szybował po zimowym niebie jak ognista strzała i potrafił spopielić granitową skałę niczym garść słomy. Złotego smoka tak potężnego, że mógł pojedynczym splotem opasać całą górę, a kiedy wspinał się na szczyt, do swego legowiska, jego brzuch żłobił w lodzie parowy szersze od dwóch wołów. Tak właśnie było. Dawno, dawno temu.
Graziano miał sześć lat i wedle niego wszystko, nawet zeszłoroczne strzyżenie owiec, wydarzyło się dawno, dawno temu. Wolał nie ponaglać matki, która była kobietą milkliwą i niezbyt wylewną, więc obawiał się, że jego słowa bezpowrotnie przepłoszą opowieść. Siedział w bezruchu, rozmyślając o złotym smoku, a jego myśli były lekkie i bezszelestne jak nietoperze krążące wokół parni.
– To trwało długo, bardzo długo – podjęła wreszcie Arianna. – Ludzie rodzili się i marli w cieniu góry, a wielu z nich umierało z powodu smoka, który był złoty jak słońce i równie niemiłosierny. Umierali z głodu, bo pożerał stada owiec, a pola jęczmienia i gryki płonęły od jego oddechu. Umierali na progu swych chat, gdy głodny srożył się nad wioską, albo głęboko w trzewiach góry, kiedy usiłowali zabić smoka w jego własnym leżu. I umierali także z rozpaczy, ponieważ góra należała do smoka, a jeśli smok raz spojrzy człowiekowi w twarz, w całym ogromnym świecie nie ma miejsca, dokąd można się schronić przed jego źrenicą. Znał tajemnice ludzkich serc lepiej niż oni sami. I zawsze zwyciężał, czy przychodzili pojedynczo, z mieczem wykutym daleko na skraju morza, czy też gromadą, uzbrojeni w hartowane ogniem kije i pałki nabijane kamieniami. Zawsze potrafił ich pokonać – ognistym oddechem, przeklętym złotem albo obietnicą. A spośród tych wszystkich rzeczy smocze obietnice były najbardziej niebezpieczne.
Arianna znów zamilkła, choć jej wargi poruszały się, jakby wciąż przeżuwała opowieść i słowa, które jeszcze nie wybrzmiały. Jej oczy były orzechowe i dalekie.
– Aż pewnego razu, wysoko na górskiej łące, pasterz usłyszał piosenkę, jasną jak sople zawieszone u dachu w lutowy poranek, kiedy pierwszy promień słońca budzi iskry w głębi lodu. Nie słyszał jej nigdy wcześniej, więc górską ścieżką pobiegł za piosenką. Coraz wyżej i wyżej, a wreszcie stanął w miejscu, gdzie otwierało się wejście do leża smoka i gdzie nie było nic, prócz gołej skały, ponieważ oddech smoka wypalił najdrobniejsze źdźbło. Właśnie tam zobaczył dziewczynę – matka zapatrzyła się w ciemność, a Grazianowi wydało się, że siekiera ojca odezwała się szybszym przestraszonym rytmem – dziecko prawie. Jej włosy były złote jak płomień, bose stopy bielsze od śniegu, we włosach miała czerwony kwiat dzikiej róży. Stała u wejścia do smoczej groty, księżniczka piękniejsza od wszystkich kobiet, więc wystarczająco piękna, aby smok zapragnął jej dla siebie i porwał ją z komnaty, której okna wychodziły na morze błękitne jak niebo, daleko od Bosco Nero i podziemnych jaskiń. Pasterz nie wiedział, że była też
wystarczająco mądra – ponieważ w jej żyłach płynęła magia potężniejsza od mocy stregi i leśnej baby – aby pieśnią przywołać kogoś, kto zdoła ją uwolnić.
Arianna przyciszyła głos jeszcze bardziej i jej słowa – lekkie i miękkie jak skrzydła ćmy – zdawały się muskać uszy Graziana. Bał się głębiej odetchnąć, aby matka nie ocknęła się z dziwnego oczadzenia i aby już na zawsze nie pozostał w pół opowieści, z oczyma pełnymi złotowłosej czarodziejki, która stoi na ciemnej krawędzi smoczej groty.
– Powietrze na szczycie góry było pełne jadu, a ziemia dygotała od smoczego oddechu, gdy księżniczka włożyła w rękę pasterza miecz wykradziony ze smoczego legowiska. Zrabowany niegdyś ze skarbca w zamczysku, z którego po napadzie smoka pozostała jedynie wypalona skorupa, miecz miał rękojeść ukształtowaną na wzór smoczej głowy z wprawionym w nią diamentem. Zanim zeszli w ciemną otchłań góry, księżniczka skaleczyła się w palec spinką od włosów i kropla krwi spłynęła na kamień, po kres wieków barwiąc go czerwienią, a ona wyszeptała nad nim trzy pojedyncze słowa. Zaklęcie, które miało ich ocalić przed potęgą smoczej źrenicy. A potem zabili smoka głęboko pod ziemią, gdzie jedyną jasnością był smoczy ogień i światło jej włosów. Zabili go mieczem, który pragnął zemsty równie mocno, jak oni, i wycięli serce bestii, aby na górze nie pozostała nawet cząstka smoczej mocy. Pochowali je w tajemnym miejscu, na skraju lasu, na rozstajnych drogach. Wraz z nim ukryli miecz, ponieważ smocza krew nie ugasiła jego nienawiści i
nie jest dobrze, jeśli podobna moc pozostaje w ludzkich rękach. Potem księżniczka nakryła się płaszczem utkanym z ptasich piór i odleciała na południe, do zamku omywanego przez fale morza błękitnego jak niebo. Wcześniej jednak wzięła ręce pasterza w swoje dłonie, jej palce były miękkie jak płatki róży, i wypowiedziała trzy tajemne słowa, i dmuchnęła mu je w usta, aby na zawsze pozostały przy nim i jego dzieciach, póki po obu stronach góry żył będzie ktoś jego krwi. A słowa były obietnicą. Obietnicą, że wypełni jego życzenie – ponieważ posłuchał piosenki i zszedł w głąb góry, i uwolnił ją od smoka. Jedno, jedyne życzenie w całym jego życiu, lecz wypełnione co do joty. Jedno, jedyne życzenie, które śpiewa w twojej krwi i które pozostanie przy tobie aż do śmierci...
– Tak, kobieto! – tuż nad ich głowami rozległ się szorstki głos Trifone i oboje podskoczyli z przestrachu. – Opowiedz mu, jak twój pradziad zabił smoka i jak uwolnił księżniczkę spod jego mocy. A nie zapomnij i o tym powiedzieć, jak mu zapłacono!
Siekiera uderzyła znienacka i Graziano otworzył usta do krzyku. Wydało mu się, że ostrze jest wymierzone prosto w skroń matki. Jednak skręciło, jednym cięciem odłupując konar najbliższego dębczaka. Trifone ociosał go z pomniejszych gałązek, bardziej ze złości niż z potrzeby, a potem rzucił na stertę bierwion. Matka siedziała z nisko pochyloną głową, jej palce, ciasno splecione na podołku, były jak węzeł korzeni.
– Chodźmy, kobieto – powiedział Trifone. – Mały jest zmęczony, a i tobie przyda się lepsze posłanie niż garść zbutwiałych liści.
Potem posadził sobie Graziana na ramieniu, na drugie zarzucił siekierę. Jego koszula przesiąkła potem, wilgocią lasu i zapachem dębowej kory, więc wszystko było znów jak należy, zwyczajne i oczywiste. Zanim doszli do wioski, Graziano usnął. W dwa dni później zaczęła się pora strzyżenia owiec, a kiedy dobiegła końca, ojciec zabrał Graziana na wspaniały, wielki jarmark. Przez całą niedzielę chłopiec siedział na wozie pełnym piast, szprych i kół, a wieśniacy z pięciu wiosek podchodzili i każdy chwalił sztukę Trifone kołodzieja. Pod wieczór mieli tyle miedzianych groszy, że wystarczyło na piękny pęk rzemieni, pudełko gwoździ i nową chustę dla Arianny. Ale żaden z nich nie wspomniał ni słowem o smoku z góry lub życzeniu.
Graziano jednak nie zapomniał ani tej, ani innych opowieści. Choćby najnowszej o wiośnie pomoru, który nie zatrzymał się na skraju Bosco Nero, jak czynili dotąd najeźdźcy, grasanci i poborcy podatków. Nie, pomór zagłębił się śmiało w mrok puszczy, przemknął na kupieckim wozie pomiędzy ociężałymi gałęziami jodły i przy wesołym dźwięku pasterskiej piszczałki pokonał rwące górskie potoki. Spadł znienacka na pięć wiosek, przyczajonych po obu stronach góry, która przed wiekiem należała do smoka o złotych łuskach. I nic nie można było zrobić. I nic nie miało być już takie jak przedtem.
W każdą niedzielę matka prowadziła Graziana w cień kościelnej apsydy, ku czterem drobnym pagórkom porośniętym trawą i zielem. Jego siostry – Elisena, Orietta, Clarabella i Berenice – umarły jednego popołudnia podczas owej chłodnej wiosny, kiedy czerwona śmierć grasowała na obu stokach góry. Stali przy nich chwilę, nasłuchując letniego brzęczenia pszczół albo zimowego krakania wron. I odchodzili bez słowa, skłaniając jedynie nieznacznie głowy przed portykiem świątyni, bo proboszcz umarł rychło po siostrach Graziana i nikt nie pojawił się na jego miejsce, aby rozkołysać kościelny dzwon.
Tylko Graziano zastanawiał się czasem, jakie też one były, te cztery siostry, których nigdy nie poznał, ponieważ urodził się rok prawie po tym, jak pogrzebano je na starym wiejskim cmentarzyku. A kiedy podrósł, pytał sam siebie, czy i one puszczały korowe łódki na strumyku i biegały po trawiastych pagórkach za stadkiem gęsi. Ciekawe, jak by to mogło być, gdyby czerwona śmierć nie uprowadziła ich w tanecznym korowodzie daleko poza krawędź Bosco Nero. Jednak przenikliwa melodia pomoru wywiodła wszystkie z dzieci z wioski na zboczu smoczej góry. Co do jednego. Jak szczurołap z baśni. Ale tego samego roku, nim jeszcze spadł pierwszy śnieg, urodził się Graziano.
Dziecko pomoru. Wiedział, że tak wołają go za plecami. Pamiętał, jak zeszłej wiosny ciotka Isotta, która mieszkała tuż za warsztatem Trifone, rzuciła się u studni na Ariannę. Pamiętał kredową twarz matki, strużkę krwi spływającą powoli po jej policzku, gdzie ugodził kamień. I krzyki ciotki Isotty, która, zanim inne kobiety odciągnęły ją precz, nazwała go odmieńcem i bękartem demona. Nie rozmyślał nad tym nadmiernie. Wciąż zakradał się do sadu ciotki Isotty, ale nie przyjmował już od niej drobnych poczęstunków – suszonych jabłek, leszczynowych orzechów i podpłomyków posmarowanych leśnym miodem. Ona też przestała go zapraszać pod okna chaty o ścianach oplecionych powojem, bluszczem i dziką różą. Czasami wychodziła na wioskowy plac w przyszarzałych wdowich sukniach, skurczona i drobna, mamrocząc pod nosem gniewne, niezrozumiałe słowa. Wydawała się coraz bardziej szalona i coraz bardziej podobna do Mirtilli, zaklinaczki, która żyła samotnie na szczycie góry, w grocie niegdyś należącej do smoka.
Kiedy Graziano skończył dziesięć lat, uznał, że jest wystarczająco dorosły, aby obejrzeć miejsce, gdzie jego pradziad spotkał księżniczkę o włosach jasnych jak słońce i walczył ze smokiem, który był cały złoty. Smoka nie znalazł. Za to Mirtilla tkwiła pod zeschniętym pniem sosny ze stopami opartymi na grzbiecie łaciatej świni, która, jak powiadano, była w istocie leśnym demonem, uwięzionym przez zielarkę pod postacią zwierzęcia. Starucha rozgarniała kijem kopiec na wpół zbutwiałych liści, które tliły się, dymiąc obficie, więc przez chwilę wierzył, że zdoła uciec niezauważony. Nie zdążył, Mirtilla podniosła głowę, a jej oczy były ciemne i wypełnione dymem.
– Uciekaj stąd, dziecko pomoru! – zawołała nieoczekiwanie jasnym głosem. – Idź precz, dziecko smoka, tutaj nie znajdziesz swego życzenia! Ani niczego innego!
Zbiegł stromą ścieżką, oniemiały ze strachu i z krwią dudniącą głucho w gardle, słysząc za plecami gromki śmiech Mirtilli i radosne pokwikiwanie świni. Ale może tylko mu się wydawało.
Zapadł zmierzch, gdy wreszcie odnalazł znajomą ścieżkę, i późna noc, zanim wypadł z lasu na otwarte pole, daleko od wioski. Powietrze było chłodne, przesycone dymną wonią chwastów palonych na rżysku i rzepy pieczonej w popiele. Szedł wąską miedzą okoloną krzewami czarnego bzu i malinowymi pnączami, a zeschnięte badyle czepiały się nogawek jego spodni. Jęzory lasu wciskały się tu głęboko w wykarczowaną przestrzeń i miedza ginęła pomiędzy zagajnikami olchy, brzozy i leszczyny. Wiotkie, młode gałązki smagały jego ramiona, a smugi pajęczyny osiadały na włosach i policzkach. Graziano nie widział ich. Nie widział też lisa, który znienacka wypadł na ścieżkę i uciekł w popłochu, zamiatając kurz rdzawym płomieniem kity, ani sów pohukujących ku niemu trwożliwie znad skraju lasu. W uszach miał jedynie słowa Mirtilli, jej ostry, wysoki krzyk, w którym nie było strachu ni zaproszenia. Ani żadnej innej z rzeczy, które nauczył się rozpoznawać w głosach sąsiadek, kiedy gwarzyły z nim przy studni. Był dzieckiem urodzonym w
roku czerwonej śmierci i bardzo dobrze znał głosy kobiet, u których w komorach puste kołyski zasnuwały się warstwą pyłu i goryczy.
W głosie Mirtilli nie było nic prócz szyderstwa.
Dziecko pomoru. Dziecko smoka.
Nie spostrzegł, że w zagajniku uczyniło się bardzo cicho. Dopiero gdy ścieżka skręciła skrajem piaszczystego żlebu i wywiodła go znów na pustą przestrzeń, przystanął gwałtownie. Nie rozpoznawał tego miejsca. Za plecami miał ciemny obrys puszczy, która zdawała się odsuwać od dróżki i cofać niepewnie. Owionął go przemożny zapach piołunu, dzikiego czosnku i jeszcze czegoś, czego nie umiał rozpoznać. Nieznana ścieżka sprowadziła go w dół, w głąb kotlinki.
Przedarł się przez zbity gąszcz głogów, czarnego bzu i dzikiej róży. Krzaki zeschniętych malin i jeżyn, tworzące wewnętrzny krąg na dnie niecki, łamały się z chrzęstem pod jego trzewikami. A potem bardzo wyraźnie zobaczył niewielki, niemal niewidoczny pagórek poza łanem trawy, której źdźbła odchylały się na zewnątrz jak w jednym z owych zbożowych kręgów, gdzie tańczą demony. Nic więcej. Tylko pagórek u zbiegu dwóch ścieżek, które w księżycowym świetle bielały odkrytą łachą piasku niczym miękkie podbrzusze smoka.
Piołun i badyle dziewanny pokrytej brunatną łuską przekwitłych kwiatów falowały lekko na szczycie pagórka, lecz powietrze było ciche i nieruchome, jakby nawet wicher nie ośmielił się zapuszczać tak daleko. Graziano zrozumiał, że jest sam, że nikt oprócz niego – człowiek, czyżyk, wiewiórka lub polna mysz – nie przekroczy kręgu róż, malin i trawy. Wiedział dlaczego. To było jego własne miejsce. Nie jaskinia na szczycie góry ani uroczyska pośrodku Bosco Nero, tylko ten skromny pagórek w potrójnym kręgu głogów, malin i trawy. Gdzie uśpione pod warstwą piasku i liśćmi piołunu spało jego życzenie.
Kiedy przykucnął i dotknął ziemi, usłyszał je wyraźnie w martwej ciszy. Jego życzenie, wrośnięte korzeniami w serce smoka, którego zabito i pogrzebano na rozstajnych drogach. Śpiewało do niego nawet wtedy, gdy jak we śnie, jak w malignie odszedł stamtąd precz i minął sąsiedzkie chaty, płot, furtkę i drzwi domu Trifone, kołodzieja.
Jego własne życzenie utkane z matczynej opowieści i czarów.
Odtąd wymykał się w smoczą dolinkę. Nie nazbyt często, bo orzechowe oczy matki zdawały się śledzić każdy jego krok, czujne i niestrudzone jak oczy smoka. Graziano nie był skryty, lecz coś podpowiadało mu, że tę jedną spośród wszystkich tajemnic powinien zataić. Nie wiedział dlaczego. Może z powodu życzenia, a może z powodu czerwonej śmierci, która wymiotła wszystkie dzieci z wioski na zboczu smoczej góry. Jednak kiedy księżyc wisiał nisko nad polami, ciężki i ogromny, Graziano przekradał się na skraj wioski. Zdarzało się, że nie potrafił odnaleźć ścieżki, zupełnie jakby droczyła się z nim i uciekała spod stóp – wówczas kluczył całą noc po obrzeżu lasu, zły i rozgoryczony. Naprawdę nigdy nie umiał zgadnąć, gdzie ją odnajdzie, czy tuż za opłotkami wioski, czy na jednej z polan, głęboko we wnętrzu Bosco Nero. Zazwyczaj szedł na oślep ku ciemnemu zarysowi smoczej góry. To ścieżka odnajdowała go prędzej czy później.
A potem siedział przy krawędzi pagórka, w nieprzeniknionej ciszy nasłuchując podziemnego szeptu. Nie, nie próbował wypowiedzieć życzenia. Nie zastanawiał się nawet, czym jest i czy kiedykolwiek zapragnie ukształtować je w słowa. Dość, że życzenie należało do niego i czekało ukryte tuż obok smoczego serca. Nie było w tym jego zasługi, rozumiał to bardzo dobrze, ale dopiero w kotlince osłoniętej potrójnym kręgiem bzów, malin i trawy stawał się naprawdę szczęśliwy. Cisza otulała go, przezroczysta jak welon i pełna obietnic. Miesiąc po miesiącu, rok po roku. Nic się nie zmieniało, ani drżenie srebrnych listków piołunu nad smoczym sercem, ani jesienna czerwień malin w tym dziwnym miejscu na skraju Bosco Nero. I wydawało mu się, że już zawsze będzie tak samo.
Nie było.
Miał niemal czternaście lat, jedynie najwyższe z pędów malin sięgały wyżej jego głowy. Stosowny wiek, aby powędrować ze stadem owiec w dół zboczem góry, a potem jeszcze dalej traktem przez Bosco Nero, ku jarmarkom w nadmorskich miastach. Każdy z wieśniaków wyruszał choć raz w życiu na podobną wyprawę, zanim się ożenił i osiadł na dobre w jednej z pięciu wiosek. Trifone opowiadał synowi o napadzie zbójców pośrodku nieprzebytej puszczy, o miastach, które unoszą się na nadmorskich skałach jak olbrzymie białe chmury, o kościołach, w których sklepieniu osadzono srebrne gwiazdy i słońce ze szczerego złota. A także o władcy, który rządził całym tym obcym światem z pałacu większego niż targowe miasteczko u podnóża góry i otoczonego kręgiem ogrodów, gdzie za wysokim murem posadzono setki różanych krzewów i gdzie złotowłose księżniczki przeglądały się w sadzawkach z bladoróżowego marmuru.
Władca miał czarną, kręconą brodę i wielki miecz uniesiony nad głową; takim w każdym razie odlano go w posągu stojącym na placu przed najświetniejszą ze świątyń. Powiadano, że kiedyś był po prostu jednym z najemnych żołnierzy, którzy przesiadywali w nadmorskich tawernach. Nie najemnikiem, jak prostował gniewnie Trifone, ale il condottiere. I nie ma w tym żadnej hańby, wywodził synowi, choć pół miasta spłonęło, gdy jego żołnierze wdarli się wreszcie przez bramy. Graziano nie sądził jednak, aby naprawdę było to możliwe: w baśniach zdarzało się wprawdzie, że syn wieśniaka zdobywał rękę księżniczki, lecz żaden z nich nie spalił miasta, o którym powiadano, że jest wieczne jak góry.
Nie miał jednak tego wszystkiego zobaczyć – ani miasta, ani morza błękitnego jak niebo, ani spiżowego pomnika władcy. Żaden z pasterzy nie chciał towarzystwa dziecka pomoru w wędrówce na południe. Nie, nie odmawiali wprost, kiedy Graziano zachodził do ich letnich szałasów wysoko na górskich łąkach. Żuli źdźbła trawy, mruczeli niezrozumiałe obietnice, lecz ani jeden nie zawitał o zmierzchu do chaty Trifone kołodzieja, aby zabrać jego syna na wielką, jesienną wyprawę.
Kobiety przy studni były bardziej rozmowne, choć i one szybko milkły, gdy Arianna nadchodziła z dwoma glinianymi dzbanami. I to od nich dowiedział się, że w żadnej z pięciu wiosek na zboczach smoczej góry nie ma pasterza, który bezpiecznie ułoży się do snu obok Graziana, dziecka czerwonej śmierci. Nie sprowadzą go w dół traktem poprzez Bosco Nero. Nie zaproszą pod własny dach, gdzie jego uroczne spojrzenie może paść na jedną z ich córek, choćby najbardziej kostropatą czy chromą, i nie podzielą z nim chleba ni soli. Nigdy. Jak długo słońce będzie obracać się wokół smoczej góry. Ponieważ same narodziny Graziana były bluźnierstwem, a jego dotyk kala powierzchnię ziemi. Dlatego właśnie nie pozwolą mu odejść. Ponieważ Bosco Nero jest wystarczającą zaporą, aby ukryć plugastwo i uwięzić je z dala od ludzkich gościńców i miast z białego kamienia, póki nie sczeźnie i nie zniknie bez śladu.
Miał niemal czternaście lat, a nie jest to wiek, w którym chłopcy wybuchają płaczem i uciekają przed gromadą starych kobiet w czarnych chustach. Jednak właśnie tak zrobił, nie zważając na krzyk gęsi, które rozpierzchły z łopotem białych skrzydeł. Biegł miedzą, żółte wyschnięte trawy zdawały się chwytać go za kostki i polne kamienie wyślizgiwały się spod stóp. Aż wreszcie poprzez łzy, które uparcie płynęły po policzkach, spostrzegł, że jest na ścieżce. Na ścieżce prowadzącej do jego własnego miejsca, poza potrójny krąg bzów, malin i trawy, gdzie obok serca martwego smoka spało jego życzenie.
Nigdy wcześniej droga nie wydała mu się równie krótka. Nigdy wcześniej nie zdołał tak prędko odnaleźć ścieżki. Nigdy wcześniej nie widział jej za dnia. Po prostu tam była, pod nawisem leśnej trawy czy w kępie wybujałej paproci.
Czekała.
Nie zdziwił się nawet – ostatecznie to była jego ścieżka. Ścieżka ku jego własnemu życzeniu.
Lato dobiegało kresu i krzewy malin uginały się ciężko od owoców czerwonych jak krew i równie słodkich. Graziano rozgarnął je niecierpliwie i przypadł do pagórka na rozstaju dróg. Jeśli cisza stała się jeszcze głębsza, nie usłyszał tego. W martwym, ciężkim powietrzu wyczuwał jedynie niecierpliwość swego życzenia, które nazbyt długo spoczywało pomiędzy korzeniami piołunu i dziewanny. Przenikliwa, wibrująca obietnica sprawiła, że wyrzucił w górę ramiona i wykrzyczał je. Swoje własne życzenie. Później cisza zacisnęła się, wypełniając uszy Graziana niczym gęsta, ciemna woda i unosząc echo jego słów w głąb ziemi.
Nie pamiętał później, co właściwie wołał, stojąc na skraju pagórka, w którym pogrzebano serce smoka. Wiedział, że była w tych słowach ciekawość białego miasta nad brzegiem morza, a także opowieść o władcy, który siedział na spiżowym rumaku z nagim mieczem w dłoni, i złotowłosa księżniczka z opowieści matki. Być może jeszcze wiele innych rzeczy. Po prostu nie umiał sobie przypomnieć.
Ocknął się z gardłem obolałym od krzyku i oczyma pełnymi wirującej czerni, jakby zbyt długo spoglądał w słońce. Podmuch wichru zaszumiał zeschłymi liśćmi malin, przygiął krzewy czarnego bzu i dzikiej róży tak nisko, że wydawały się kłonić przed Grazianem niczym łan zboża. Wysoko na niebie krzyknęła pustułka, a zaraz później rozległ się jeszcze jeden krzyk. Przeraźliwy krzyk mordowanej kobiety.
Najemników było niewielu. Tuzin, może mniej.
Dosyć.
Kiedy Graziano wpadł na podwórze, Trifone rozłupywał głowę jednego z grasantów z tą samą dokładnością, z jaką przycinał dębowe pniaki. Jednak od strony komórki nadbiegało dwóch innych, a koszula ojca była czerwona od krwi. Po sadzie niosło się zawodzenie ciotki Isotty. Graziano dostrzegł ją kątem oka, drobną i przykurczoną w ciężkich wdowich szatach, jak wczepia się w rudobrodego mężczyznę, a jej palce, zakrzywione i podobne do szponów pustułki, sięgają ku jego oczom. Mężczyzna odepchnął ją bez wysiłku i Grazianowi wydało się, że słyszy jego śmiech, a później jeszcze jedno słowo, wypowiedziane bardziej z rozbawianiem niż gniewem:
– Suka! – Długi jak przedramię sztylet zanurzył się we wdowich sukniach ciotki Isotty.
Graziano miał wrażenie, że ogląda ich z ogromnej odległości, jak gdyby jakaś część jego przepadła bezpowrotnie w kopczyku, w którym zakopano serce smoka. Mógł jedynie patrzeć. Dźwięki omywały go, niepojęte i przyćmione, a potem znikały bez śladu. Niczym kamień wrzucony w głęboką, ciemną wodę.
Siekiera Trifone znów opadła i zagłębiła się w ramię wysokiego najemnika w skórzanym kaftanie. Ojciec potrząsnął głową z potwornym znużeniem i kiedy tak stał na progu swojego domu nad ciałami czterech martwych najemników, wydał się Grazianowi podobny jednemu z owych gigantów, którzy dawnymi czasy wędrowali po górskich szczytach i wygrażali pogańskim bogom. Jednak wrażenie zaraz zniknęło bez śladu. Trifone rozpaczliwie szarpnął siekierą, lecz ostrze trzymało mocno, zaklinowane między kośćmi. A chłopiec jedynie stał i patrzył.
– Graziano – rozległo się tuż za nim.
Tak cicho, że prawie jej nie usłyszał. Że prawie się do niej nie odwrócił. Jednak była tylko jedna osoba, która potrafiła wypowiadać jego imię w ten sposób – jak modlitwę, jak sumę wszystkich pragnień i wszystkich smutków.
Jego matka.
Dziwne, ale dopiero w tej chwili dostrzegł, jak bardzo zmalała i wyblakła przez ostatnie lata. Tylko oczy w pomarszczonej, zapadłej twarzy wciąż były barwy orzechów. Rozchyliła usta, lecz zanim wypowiedziała to słowo, wyczytał je z ruchu jej warg.
– Życzenie?
Nie zdążył odpowiedzieć. Ostrze miecza napastnika rozbłysło nad głową matki i zatoczyło krótki, oszczędny łuk – elegancja tego ruchu uderzyła Graziana prosto w serce. Kropelki krwi opadły na jego koszulę z niebielonego płótna jak garść malin i bańka ciszy pękła wreszcie w jego uszach, zastąpiona przez coś, czego nie rozumiał.
Później jego ludzie nazwali to tętnem smoka, szaleńczą smoczą furią, która ogarniała go podczas bitwy.
Tym razem jednak było zbyt późno. Zbyt późno, aby ocalić którekolwiek z bliskich, ponieważ Trifone powoli osunął się i przykląkł na jedno kolano, ze zdumieniem spoglądając na syna. I to była ostatnia rzecz, którą Graziano zapamiętał z tamtej walki.
Kiedy skończył, w ręku wciąż miał miecz podniesiony spod płotu. I kiedy szedł przez wioskę, w której ani jeden z najemników nie pozostał żywy, wieśniacy pospiesznie kryli się na swoich podwórzach i zatrzaskiwali drewniane okiennice. Nie widział ich. Nie widział też ścieżki, choć tego samego ranka doprowadziła go do wzgórka na rozstajnych drogach z łatwością, która była zdradą. Teraz jednak nie potrzebował już ścieżki, życzenie bowiem wiodło go na przełaj, poprzez pole pokryte ostrym ścierniskiem i kolczaste zarośla miedz. Aż do trzech kręgów, które strzegły serca smoka.
Pojedynczym zamachem ściął piołun i wysokie słupy dziewanny, potem zagłębił ostrze w ziemi. Wydało mu się, że malinowe chaszcze zaszumiały groźnie, a pagórek zadrżał niczym ranne zwierzę i spróbował wysunąć się spod jego stóp. Ale smok był martwy i nie mógł go powstrzymać. Nawet wtedy, gdy żelazne ostrze złamało się na ostrym kamieniu. Graziano opadł na kolana nad smoczą mogiłą, tnąc ziemię poszczerbionym brzeszczotem i drąc ją pazurami, aż wreszcie zobaczył kości.
Pod pagórkiem nie było smoka. Nawet najmniejszej łuski mieniącej się złotem.
Nie mogła być od niego wiele starsza. Drobna dziewczyna, której twarz stała się nagą czaszką. Dłonie miała ciasno splecione na piersi i zaciśnięte wokół rękojeści miecza. Leżała na boku, skulona, z podciągniętymi nogami jak uśpione dziecko. Przez jedną króciutką chwilę Graziano miał wrażenie, że słońce wydobywa z brunatnej darni złote pasma jej włosów. Ale to jedynie złudzenie. Nie było złotych włosów, tylko wężowy splot kręgów, który otaczał ją niczym poszczerbiony, zębaty owal. I pojedynczy czerwony kamień, który połyskiwał w rękojeści miecza. Rękojeść miała kształt smoczej głowy.
– Nawet teraz nie rozumiesz – rzekła Mirtilla.
Zaklinaczka stała nad dołem z naręczem chrustu na plecach, wsparta na grubym kiju. Graziano poderwał się, a smoczy miecz jakimś sposobem znalazł się w jego dłoni, lekki i idealnie wyważony.
– Możesz mnie zabić – śpiewnie powiedziała zaklinaczka. – Och, wiem, że możesz. Możesz wiele rzeczy, dziecko smoka, jednak słowa zostały wypowiedziane i nie zdołasz powstrzymać swojego życzenia. I nie rozumiesz. Nawet teraz.
– Ale ty mi powiesz – odezwał się chrapliwie i poruszył mieczem tak, aby słońce zapaliło czerwone iskry w głębi klejnotu.
– Powiem czy zmilczę... – Mirtilla wzruszyła ramionami. – Jakież znaczenie ma to teraz? Wypowiedziałeś życzenie, synu Arianny, która uczyniła tak samo piętnaście lat temu, sprowadzając na nas czerwoną śmierć i rozpacz. Zawsze tak robimy. Na koniec ulegamy smokowi. I tracimy. Tracimy wszystko, co kochamy, ponieważ smocze życzenie jest zawsze samolubne i nieskłonne do miłosierdzia.
– Opowiedz mi o smoku! – zażądał niecierpliwie.
Wargi Mirtilli wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu.
– To było dawno, dawno temu. W samym sercu góry mieszkał smok o złotych łuskach. I była także księżniczka o włosach złotych jak słońce. A czasami księżniczka zmieniała się w złocistego smoka i frunęła w dół góry, ku pięciu wioskom, które należały do niej i które ogarniała smoczą źrenicą. – Mirtilla roześmiała się, widząc jego przerażenie. – Właśnie tak! Smok uwięziony pod postacią dziewczyny, ponieważ ona była okrutniejsza od smoka i bardziej jeszcze szalona. Wieśniacy obawiali się jej mocniej niż śmierci, mocniej niż samego Przedwiecznego na nieboskłonie, bo była bliższa i bardziej bezduszna. I piękniejsza. Głos dziewczyny przypominał srebrne dzwoneczki, oczy zaś mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Kiedy więc wreszcie wieśniacy postanowili ją zabić i kiedy zranili ją w podziemnych grotach, zdołała im się wymknąć pod postacią smoka i wypełznąć na jasne słońce. Była jednak zbyt słaba, by ulecieć na niebo. Zbyt słaba, by wybuchnąć płomieniem i ukarać ich za zdradę. Mogła jednak odmienić się w dziewczynę, w
dziewczynę o włosach złotych jak ogień. Co uczyniła.
– Nie wierzę ci.
– Niepotrzebna mi twoja wiara! – Mirtilla prychnęła. – Niczego od ciebie nie potrzebuję, a poza tym już wypowiedziałeś życzenie i nie możesz mnie odesłać pustą groźbą.
– Ale mogę cię zabić mieczem – zauważył sucho. – Tak samo jak mój pradziad zabił smoka.
– Twój pradziad nie dotknął go nawet! – Zielarka zaśmiała się. – Tak, głos księżniczki odnalazł pasterza pomiędzy stadem owiec, był bowiem zbyt tchórzliwy, by dołączyć do tych, którzy poszli w głąb góry na poszukiwanie smoka. Jej śpiew oplótł go cienką, srebrną nicią i doprowadził po zboczu góry aż do miejsca, gdzie leżała z pasmami złotych włosów, rozrzuconymi na szarej skale. Nawet wtedy pozostała piękna, piękniejsza od wszystkiego, co widział w swym krótkim życiu. Jej suknia była sztywna od krwi i życie uchodziło z niej z każdym oddechem. Wciąż jednak mogła ocaleć. Potrzebowała jedynie świeżej krwi z jego owiec; krwi, wody i mięsa, aby smok w niej mógł nabrać sił i odlecieć. Więc podarowała mu miecz uczyniony ze smoczego metalu i obiecała spełnić jego życzenie. Jedno jedyne życzenie, czymkolwiek się okaże. Tchnęła mu w twarz trzy magiczne słowa, które były obietnicą i smoczą magią, a magia smoka jest potężniejsza od wszystkich innych. On zaś przysiągł, że jej nie opuści i że przyprowadzi owce, cały
kierdel, jeśli to może ją uzdrowić.
Graziano zacisnął zęby – teraz potrafił już odgadnąć koniec opowieści. Jednak Mirtilla nie zamierzała przerwać.
– Pobiegł zboczem w dół góry, jakby sama śmierć następowała mu na pięty.
– I pozostawił ją, by umarła – powiedział gniewnie Graziano. – Czy tak, wiedźmo?
– Nie! – Mirtilla roześmiała się. – Nie, dziecko pomoru. Powrócił. Powrócił do niej, kiedy słońce kryło się za zboczem góry, czerwone i ciężkie od smoczej krwi. Powrócił z gromadą wieśniaków uzbrojonych w siekiery, noże i kije. Nie mogła się obronić – była tylko drobną dziewczyną o włosach złotych jak słońce i nie zdołała przywołać smoka. Nie potrafiła się odmienić, więc zabili ją na szczycie góry, a potem pogrzebali na rozstajnych drogach, w tajemnym miejscu. A pasterz wraz z nią pochował miecz, gdyż nie chciał, aby którykolwiek z ziomków wiedział o podarunku. Nie umiał jednak zapomnieć o życzeniu.
– Ponieważ życzenie było prawdziwe.
– Smok nie zna kłamstwa. – Mirtilla zmrużyła oczy. – Nie na ludzki sposób. Smok jedynie rozumie tajemnice ludzkich serc, a jego obietnice są niebezpieczniejsze niż ostrze miecza i bardziej śmiercionośne. Dlatego pasterz nie zapomniał o życzeniu. O swoim własnym życzeniu, które śpiewało mu w krwi, póki wreszcie nie wypowiedział go nad mogiłą smoka. Tak samo jak uczyniła twoja matka. Jak czyni każde z nas.
– Czego pragnęła moja matka? – zapytał, choć zawczasu znał odpowiedź.
– Syna – Mirtilla odpowiedziała bez chwili zwłoki. – Pragnęła syna, który będzie miał oczy niebieskie jak niebo i ramiona silne jak Trifone. Ponieważ kochała męża całym sercem, a żadna córka nie może wypełnić pustki w sercu mężczyzny. Tak jej się wydawało. Poszła więc na rozstajne drogi, gdzie pochowano smoka, i wypowiedziała życzenie, przywołując czerwoną śmierć i rozpacz. Smok dotrzymuje słowa, lecz nie jest miłosierny.
– Skąd wiesz, stara wiedźmo? Skąd tyle wiesz o smokach, życzeniach i mojej matce?
Miecz w jego dłoni zdawał się wibrować, kamień osadzony w jelcu błyszczał niczym kropla krwi.
– Ponieważ – zawahała się i pierwszy raz zobaczył w jej twarzy jeszcze coś, oprócz szyderstwa – była kiedyś dziewczyna, która miała orzechowe oczy jak Arianna i krok tak lekki, że źdźbła trawy nie uginały się pod jej stopami. Tańczyła pomiędzy trzema kręgami bzów, malin i trawy, wokół mogiły, gdzie jej ojciec pogrzebał dziewczynę, która była smokiem uwięzionym w ciele kobiety, a smocze życzenie szeptało do niej spod darni i korzeni piołunu. Tak długo, aż je wreszcie wypowiedziała. Bo tylko w tamtym miejscu, ukrytym poza potrójnym kręgiem bzów, malin i trawy, była naprawdę wolna. Nie należała do nikogo. Ani do ojca, który niemieszanym winem rozcieńczał pamięć o złotowłosej księżniczce i o tym, jak pęcherzyki krwi rozkwitały jej na wargach, kiedy zaczęły na nią spadać chłopskie pałki i kije. Ani do matki, która myślała jedynie o tym, by córkę wyprawić z domu. Ani do Mattea, bednarza, który był od niej po dwakroć starszy, lecz wystarczająco zasobny, by poślubić najpiękniejszą dziewczynę z wioski. Wypowiedziała
więc życzenie – aby mogła pozostać tu na zawsze! – Mirtilla zaniosła się posępnym chrapliwym śmiechem. – A smok ją wysłuchał. Co do joty.
– Kim ty jesteś? – zapytał ze strachem Graziano. – Czy jesteś moją babką?
– Nie. – Mirtilla uniosła nieznacznie brwi. – Twoja babka była silną kobietą i nigdy nie uległa smokowi, lecz na końcu i ją zdołał dosięgnąć. Poprzez Ariannę, która tak bardzo pragnęła syna, że sprowadziła pomór i utraciła wszystko, co kochała. Matkę, cztery córki, a także męża, bo Trifone znając opowieść o smoczym sercu i o życzeniu, nie potrafił jej później kochać. Utraciła wszystkich, oprócz swej szalonej ciotki, która również kiedyś wypowiedziała życzenie i która pozostanie tutaj na zawsze.
– Na zawsze? – powtórzył bezmyślnie. – Na zawsze?
– Smok nie pozwala mi umrzeć – wyjaśniła sucho. – Spętałam się własnym życzeniem, i prędzej góry się rozsypią w pył i rzeki wyschną, niźli smok zwróci mi wolność. Zna moją krew, krew człowieka, który zdradził go dotkliwiej niż wszyscy inni, a smok nie wybacza. Toteż będę tu na zawsze, strażniczka smoka i jego niewolnica. Tak długo, póki sama nie odbiorę sobie życia. Ale tego nie uczynię – uśmiechnęła się wąskimi, bladymi wargami – ponieważ wówczas smok wygrałby na dobre.
– Nigdy więcej nie będzie smoka! – wykrzyknął Graziano, a potem uniósł miecz i uderzył prosto w czaszkę dziewczyny, która była smokiem.
Kość pękła z chrzęstem i rozsypała się na drobne, białe drzazgi. A palce Graziana pasowały do rękojeści miecza, jakby przez całe życie układały się właśnie do tego kształtu, więc uderzył jeszcze raz. Siekł i rąbał kości dziewczyny, która była smokiem, potem zaś to, co zdawało się zarysem jej prawdziwej postaci – brunatne, na wpół spróchniałe kręgi i długie, wąskie kości skrzydeł. Mirtilla nie przerywała mu. Dopiero gdy znieruchomiał, zadyszany, spytała cicho:
– Czy sądzisz, że to wystarczy? Że zdołasz ją powstrzymać?
Miecz drgnął w jego palcach i poderwał się gwałtownie. Ostrze wibrowało nagląco, niecierpliwie. Wydało mu się, że zna powód – brzeszczot rozpoznał smoka, lecz martwe kości nie mogły ugasić jego pragnienia. Graziano nie zamierzał jednak pozwolić, aby miecz zawładnął nim tak samo, jak wcześniej uczynił to smok. Nie zamierzał zabić tej kobiety.
– Tak – powiedział, opuszczając ostrze na ostatnią z białych kości. – Sądzę, że to wystarczy. Nie będzie więcej smoka.
Później odszedł, choć czuł na plecach jej wzrok i wiedział, że wciąż tam stoi, z długimi siwymi włosami, w których tkwiły drobne gałązki i suche malinowe liście, wsparta o dębowy kostur i z wiązką chrustu na plecach.
Smoczy miecz śpiewał w jego dłoni.
W trzydzieści lat później Guerrino di Bosconero, który kiedyś nosił imię Graziano, ale nie pamiętał o tym nikt, oprócz niego, stał oparty o marmurowe okno i patrzył, jak Filiberto rzuca się w niespokojnym, gorączkowym majaku. Jasne włosy chłopca były zlepione i mokre od potu, suche, rozwarte usta z wysiłkiem chwytały powietrze.
Słońce zachodziło, kładąc złote cienie na spokojnych falach portu, a jego syn umierał.
Byli sami. Odesłał doktorów. Szarpali tylko siwe brody i umykali spojrzeniem, niezdolni nazwać choroby i ukryć strachu przed władcą, który właśnie tracił jedynego syna. Odprawił też służebne, księdza, a nawet Fiorellę, która sama wydawała się dzieckiem, kiedy z dłońmi złożonymi do modlitwy klęczała u posłania ich syna, drobna i złotowłosa. Nie widział jednak jej twarzy i nie sądził, aby istotnie się modliła. W swym niespełna dwudziestojednoletnim życiu Fiorella zdążyła się już nauczyć, że Pan nie zawsze wysłuchuje modlitw.
Fiorella ukłoniła się przed mężem aż do ziemi i wyszła z komnaty, a jej twarz była bardzo piękna i nieruchoma jak kamea. Jak wówczas, gdy prowadził ją główną nawą katedry, aby uczynić ją swoją małżonką, a ludzie rzucali im pod stopy białe kwiaty. Tej samej katedry, gdzie na darmo szukała schronienia po tym, jak najemnicy Guerrina zdobywali kolejne bramy miasta jej ojca. W ciemnej sukni i welonie mniszki stała przed ołtarzem świątyni, kiedy Guerrino di Bosconero szedł ku niej pomiędzy kolumnami, i martwi święci spoglądali na nią z troską na kamiennych obliczach. Potem kondotier jednym szarpnięciem zerwał z niej mnisi welon i jej włosy rozsypały się jak złota przędza. Była księżniczką, a córki pokonanych władców nie mogą się ukryć za klasztorną furtą. Nawet przed zabójcą własnego ojca. Nawet jeśli bardzo tego pragną.
Jej oczy były jak południowe morze, błękitne i nieodgadnione. Czasami Guerrinowi wydawało się, że kiedyś umiałby sięgnąć pod ich powierzchnię. Gdyby spotkał ją wcześniej. Zanim minęło trzydzieści lat od dnia, gdy pewien chłopiec podniósł się znad pagórka, w którym pochowano serce smoka, i zszedł leśnym traktem ku nadmorskim miastom. Zanim zaciągnął się do kompanii Pasquale zwanego L'Orso, który każdej wiosny najmował się na służbę innego księcia z białych miast Półwyspu i zdradzał go, nim nastały mrozy, aż wreszcie padł od włóczni ciśniętej przez zwyczajnego chłopa. Zanim Guerrino poprowadził jego ludzi po zmarzniętym błocie Campo di Lupo, otwierając im drogę ku pięciu nadmorskim miastom, po jednym za każdą z wiosek, które zostawił na zboczach smoczej góry.
Powiódł ich aż do wielkiego placu, gdzie stał spiżowy pomnik władcy, który nie był człowiekiem nikczemnym ani małym, więc wyszedł Guerrinowi naprzeciw. Walczyli na brzegu marmurowej sadzawki, ale w przejrzystej wodzie nie odbijała się żadna z tych rzeczy, o których śpiewają pieśniarze. Był tylko siwobrody starzec w srebrnej zbroi i kondotier, który w pierwszym zwarciu rozpłatał mu bok smoczym mieczem. Mieszczanie wiwatowali i rzucali kwiaty z okien kamiennych domów, zupełnie jak czterdzieści lat wcześniej. Później zaś Guerrino di Bosconero poszedł pod bramę katedry. Uderzył w nią mieczem, na którym nie obeschła jeszcze krew starego władcy, i wrota rozwarły się bez chwili zwłoki. Wszyscy na Półwyspie znali tę opowieść.
Dzisiaj nie wiedzieli jednak, że jedyny syn Guerrina di Bosconero właśnie umiera.
Filiberto poruszył się słabo i otworzył oczy. Jego wargi były popękane od gorączki, lecz uśmiechnął się do ojca i spróbował unieść głowę. Guerrino usiadł przy nim i niezgrabnie poprawił poduszki. Fiorella robiła to znacznie zręczniej, lecz w tej jednej chwili nie chciał patrzeć, jak wąskie, patrycjuszowskie nozdrza jego żony rozchylają się z odrazy, gdy ich dłonie stykają się przypadkowo nad posłaniem dziecka.
– Opowiedz mi historię – zażądał chłopiec, a jego głos niemal niknął w krzyku mew krążących wokół wieży.
Guerrino odgarnął dziecku włosy z czoła. Usiłował sobie przypomnieć, ale żadna z opowieści bardów nie należała do tej komnaty, najwyższej z pałacowych sal. Rozkazał zanieść tu Filiberta, kiedy stało się już zupełnie jasne, że medycy nie zdołają go ocalić. Wokół nich było tylko niebo i białe smugi mew, które wirowały z ostrym krzykiem. Nie umiał uwierzyć, że to się właśnie tak kończy.
– Działo się wszystko dawno, dawno temu – powiedział powoli. – Zanim panowie pobudowali w dolinach wieże z białego kamienia i nim wyrąbano pierwszy trakt pomiędzy uroczyskami Bosco Nero. Już wówczas było pięć wiosek na obu stokach góry, a w samym jej sercu było coś jeszcze. Smok o złotych skrzydłach i źrenicy sięgającej w głąb ludzkiej duszy...
Wydawało mu się, że z każdym słowem oczy Filiberta stają się coraz bardziej niebieskie, a z jego policzków ustępuje gorączkowa czerwień, więc opowiadał mu o złotołuskim smoku, który mieszkał w głębi góry, daleko stąd, i o księżniczce, której włosy były złote jak ogień. Mówił tak długo, że niebo ściemniało i w morzu zaczęły się odbijać pierwsze gwiazdy. Zupełnie jakby mógł zatrzymać Filiberta przy sobie, przynajmniej dopóki nie dokończy opowieści.
Jednak właśnie tak się stało.
– Życzenie? – spytał wreszcie chłopiec. – Moje własne życzenie?
– Tylko twoje – odpowiedział Guerrino di Bosconero, który był księciem pięciu miast z białego kamienia, lecz nie potrafił powstrzymać wiosennej gorączki.
Filiberto roześmiał się pogodnym, dziecięcym śmiechem. A później je wypowiedział. Swoje własne życzenie.
Guerrino di Bosconero usłyszał jeszcze krzyki i szczęk mieczy na wysokich, kręconych schodach, które prowadziły do komnaty w wieży. I wiedział wreszcie, co było ukryte na dnie oczu Fiorelli. A ponieważ również nie był człowiekiem nikczemnym ani małym, wyciągnął miecz o rękojeści zwieńczonej głową smoka i stanął w drzwiach.