26 listopada 1981
Odnajduję więc w pamięci pełen światła przedpokój w domu babki, skąd w regularnych odstępach prowadziły drzwi do kolejnych pokojów. Na lewo, w głębi, była kuchnia, cała biała i w nadzwyczajnym porządku. „Spahert”, piec kuchenny na drewno, miał wyszczerbione brzegi i liczne fajerki, które, ku mojemu zdziwieniu, można było wyjąć, odsłaniając większe lub mniejsze otwory. Noszona na rękach przez babkę, patrzyłam często w oszołomieniu, jak w otworach buzuje czerwony ogień. Również blat stołu z jasnego marmuru fascynował mnie w szczególny sposób. Przebiegała przez niego głęboka szczelina, czarna i nierówna, kontrastująca z niebieskawymi żyłkami na powierzchni. Lubiłam przyglądać się tym niewyraźnym arabeskom, wciąż nowym rysunkom, niczym zmiennym chmurom na wiosennym niebie. Kuchnia miała też duże drzwi balkonowe, wychodzące na ciemne i zakurzone podwórko, niebrukowane.
Wiąże się z tym jeden z epizodów, które najlepiej zapamiętałam z pierwszych lat życia. Po naszej przeprowadzce na via Angheben babka wynajęła pokój młodemu oficerowi o szczupłej sylwetce i miłych rysach. Pewnego dnia, kiedy babka nosiła mnie na rękach, oficer wręczył mi w prezencie pudełko czekoladek, za którymi przepadałam. Nie powiedziałam ani słowa, ale dałam babce do zrozumienia, że chcę, aby postawiła mnie na ziemi. Z cennym pudełkiem wybiegłam na balkon i bez słowa wyrzuciłam je na podwórze. Matka i babka skarciły mnie surowo z powodu tego niezrozumiałego i głupiego wybryku oraz całkowitego braku dobrego wychowania. Nikt nie zrozumiał, nawet młody oficer, że chodziło w tym przypadku o niezręczny przejaw kobiecej kokieterii. Gardząc jego czekoladkami, chciałam pokazać, że nie jestem łatwą zdobyczą, i deklarowałam moją gotowość do miłosnego pojedynku.
Później, przez długi czas, przy każdej wizycie wybiegałam na balkon, próbując dostrzec w dole moje pudełko, daremnie poświęcone i utracone na zawsze wraz z przystojnym oficerem, którego miałam nie ujrzeć już nigdy więcej. Bardziej uwodzicielskie i tajemnicze sygnały dochodziły jednak w domu babki z jadalni, która służyła również jako salon i gdzie nie byłam nigdy wpuszczana, nawet jak trochę podrosłam. Babka zamykała ją na klucz i otwierała niczym sanktuarium tylko na specjalne okazje, wizyty ważnych osób albo świąteczne kolacje. Przez dziurkę od klucza usiłowałam odkryć sekrety tego miejsca. Wypełniał je półmrok, jak gdyby światło miało zakłócić panujące w nim powagę i skupienie. Wnętrze nie było urządzone w najlepszym stylu, lecz w moich oczach nic nie mogło się równać owocom z kolorowego szkła, ozdabiającym środek dużego stołu jadalnego. Słabe światło, przedostające się przez okna, zdawało skupiać się całkowicie w przezroczystościach i odblaskach, raz krwistych, raz bladych, w ciemnej czerwieni, fiolecie,
amarancie, granacie tych kształtów. Jabłka, śliwki, gruszki i liście winogron przywoływały mi na myśl odległe i bajkowe obfitości. Tamten pokój pozostanie na zawsze mityczną i nieznaną krainą, Atlantydą mojego dzieciństwa.
6 grudnia 1981
O mojej matce myślę coraz częściej i intensywniej. Źródła mojej siły i zdolności niepoddawania się w obliczu zagrożeń należy szukać w jej miłości. Samotność, czyhająca na nas zawsze, choćbyśmy mieli życie wypełnione więziami uczuciowymi, ukazała mi nagle trzy lata temu swoje oblicze Meduzy, lecz równoważona jest stale myślą o matce. Miłość, całkowita i ostateczna, jaką żywiła do mnie i do mojej siostry, stanowi najczystszy i najtrwalszy dar, jaki ofiarował mi los.
Widzę ją w różnych momentach jej życia, w obrazach oderwanych jedne od drugich. Raz pojawia się młoda na via Angheben, z falującymi czarnymi włosami, zielonymi oczyma, zawsze trochę zatroskana i zalękniona, że nie stanie na wysokości zadania; to znów widzę ją w Trieście, w obozie dla uciekinierów w Silosie, przytłoczoną kłopotami, biedą, despotyzmem mojej babki, brakiem domu, pragnącą jedynie szybko się zestarzeć, żeby mieć czas „czytać książki”; innym razem pamiętam ją siwą, z łagodnym spojrzeniem, w ostatnich latach jej życia na via Piccardi, ponownie w prawdziwym domu, wreszcie pogodniejszą mimo nowych trosk, zadowoloną, że obie córki skończyły studia i będą niezależne, nie tak jak ona.
Została mi odebrana zbyt wcześnie, właśnie wtedy, kiedy mogłam zacząć zwracać jej to, co dotąd jedynie brałam.
18 stycznia 1982
Lata spędzone na via Angheben, mającej przemie- nić się po wojnie w Zagrebačką Ulicę, wypełniały szalone zabawy, radość, swoboda. Mój ogród, który zobaczyłam ponownie jako dorosła osoba i uznałam za nędzny i mały, w oczach dziecka był całym światem, oznaczał przygodę. Jego żywopłoty z ligustru zdawały się lasem, żyjące w nim koty, wróble, mrówki i jaszczurki – wszystkimi zwierzętami Edenu, kamienie i kolorowe szkiełka – skarbami i drogimi klejnotami, schodki prowadzące do domku dozorczyni – schodami królewskiego pałacu. Z tyłu budynek graniczył z portem Baross, terenem moich pierwszych wypraw poza granice domu. Z okien widziałam głębokie i niespokojne morze w cieśninie Kvarner, w którym nauczyłam się szybko pływać z pomocą ojca, doświadczonego w skokach do wody i umiejącego pozostawać nadzwyczaj długo pod powierzchnią bez oddychania. Dla żartu udawał, że utonął, i wyłaniał się dopiero wtedy, kiedy zaczynałyśmy się niepokoić.
Nawet tragedia wojny stanowiła dla mnie ciekawą przygodę: bombardowania, pożary, alarmy, ucieczki do piwnic wydawały mi się niepojętymi zdarzeniami, które nie zagrażały mojemu życiu, a jedynie je urozmaicały. Wszystkich żołnierzy uważałam za dobrych, odkąd pod koniec wojny młody niemiecki wojskowy, zakochany w dziewczynie mieszkającej w naszej kamienicy, przyszedł po kryjomu, żeby nas ostrzec, ponieważ nazajutrz port Baross miał być wysadzony w powietrze.
Poza moją siostrą Luciną, jasnowłosą, pucołowatą i spokojną, młodszą ode mnie o cztery lata, która spędzała całe godziny na rozmyślaniach i ssaniu kciuka i która chodziła potulnie za mną wszędzie, obserwując moją nadaktywność, miałam wielu towarzyszy zabaw. Lubiłam przede wszystkim pewną żydowską dziewczynkę, Cicci Naugebauer, mieszkającą piętro niżej. Jej dom, do którego bywałam rzadko zapraszana, wyróżniał się porządkiem i elegancją, podczas gdy w moim zawsze było trochę bałaganu. Cicci miała pokój dla siebie, pełen zabawek, między innymi trzy duże lalki w różowych strojach. Cicci musiała być bardzo rozkapryszona, ponieważ zapraszana byłam do niej jedynie po to, aby dotrzymać jej towarzystwa i zabawiać ją podczas posiłków, bo w przeciwnym razie nie chciała jeść. Podczas wojny Naugebauerowie wyjechali i ich mieszkanie zajęła jugosłowiańska rodzina. Dzieci, mniej więcej moi rówieśnicy, nazywały się Branko i Mile. Ojciec był urzędnikiem, matka piękną kobietą, czarnooką, z długimi rzęsami. Starszy syn Branko
był do niej podobny. On również miał czarne oczy, piękne rzęsy, ciemną karnację.
Na tym samym piętrze mieszkała od zawsze rodzina Scatola z trójką dzieci, najstarszy Gigi miał tyle lat co ja i był bardzo nieśmiały. Nie odzywał się nigdy do mnie pierwszy. Zakłopotany, odpowiadał jedynie pospiesznie na moje bezczelne pytania. Nie przejmowałam się tym. Postanowiłam, nie pytając go o zdanie, że wyjdę za niego za mąż, i w wyobraźni widziałam go już jako potulnego uczestnika wielu zabaw, szczególnie tych „w dom”. Z Brankiem i Mile i z tyloma jeszcze jugosłowiańskimi dziećmi, które bywały w moim ogrodzie, nauczyłam się szybko rozmawiać po chorwacku, ale potem, kiedy opuściłam Fiume, równie szybko wszystko zapomniałam. W pamięci pływają mi niczym szczątki okrętów po oceanie tylko niektóre fragmenty dziecięcych wyliczanek, lecz ich sens mi umyka: cassezigonaiedę siraicrumpira zielahisciaseplema daziganche darozanche iossiselanema... Może po to, by odnaleźć ów utracony sens, zaczęłam dwa lata temu uczyć się na nowo chorwackiego. Myślałam coraz częściej o ciemnych oczach Branka i wkrótce moja
decyzja poślubienia Gigiego nie była już taka niewzruszona. Wahałam się przez chwilę między wiernością a przygodą, między tym, co znane, a tym, co egzotyczne, lecz w końcu uległam słowiańskiemu urokowi. Oczywiście Branko nie domyślił się nigdy, że był przyczyną mojej zdrady, ani nie zwrócił szczególnej uwagi na nieznośną małą Włoszkę.
Po kilku miesiącach rodzina Scatola wyjechała do Włoch i wiele lat później dowiedziałam się od wuja Alberta, że zamieszkali w Genui i że Gigi został inżynierem.
19 stycznia 1982
Dziwne, lecz pięć lat szkoły podstawowej w Fiume pozostawiło jedynie niewyraźne i często przykre wspomnienia. Od trzeciej do piątej klasy doświadczyłam w moim mieście, już nie włoskim, jugosłowiańskiego systemu szkolnictwa, przewidującego, oprócz obowiązkowej nauki serbsko-chorwackiego, że nauczyciele są przypisani do poszczególnych przedmiotów. Tęskniłam za moją dawną wychowawczynią, macierzyńską i pobłażliwą, która polecała mi rysować ozdobne marginesy w zeszytach w kratkę, chwaliła moje rysunki kasztanów, słońca i bożonarodzeniowych choinek z przekrzywionymi świeczkami i pocieszała mnie, kiedy płakałam nad kartkami, nadającymi się tylko do wyrzucenia z powodu dziur powstałych na skutek zbyt mocnego pocierania gumką.
Nie zaprzyjaźniłam się z nikim w klasie. Pamiętam tylko Cocona, najzdolniejszego chłopaka z piątej, ja zaś byłam najlepsza spośród dziewczynek. Panowała między nami milcząca rywalizacja o pierwsze miejsce. Biłam go na głowę, jeśli chodzi o język, lecz on był lepszy z matematyki, przedmiocie mającym okazać się moją kompletną klęską z powodu zadania, w którym występowały: wanna, krany, objętość i litry wody. Spośród innych niemiłych wspomnień pamiętam również odpytywanie mnie w czwartej klasie z rewolucji francuskiej. Milczałam i na koniec wybuchnęłam płaczem. Odtąd moje relacje z Historią miały stać się bolesne i tak jest również i dziś.
Z monotonią szkoły kontrastowało jednak życie rodzinne, nader urozmaicone i interesujące. Oprócz mamy, siostry i dziadka (prawdę mówiąc, zaniedbującego nieco rodzinę i poświęcającego jej mało czasu, mimo szczerego do niej przywiązania) mieszkali z nami, od początku swego małżeństwa, również młodszy brat matki, wuj Alberto, i jego żona, ciotka Ada. Wuj Alberto bardzo mnie kochał, zresztą z wzajemnością, chociaż moja miłość objawiała się gwałtownie i natarczywie. Byłam zazdrosna o ciotkę. Nie znosiłam, kiedy chcieli zostać sami i wykluczali mnie ze swoich rozmów, kiedy spali razem beze mnie. Ciotce Adzie robiłam wręcz przykrości. W czasie wojny jedwabne pończochy były prawdziwym luksusem, rzadkim i cennym dobrem, i ciotka, która była młoda i dbała o elegancki wygląd, trzymała je w szufladzie jak relikwię. Potrafiłam schować je pod szafę, skąd moja ofiara wydobywała je, całkiem podarte, złoszcząc się i płacząc. Kiedy wujostwo zamykali się w swoim pokoju, tak długo waliłam w drzwi, żeby mi otworzyli, aż wpadali
w gniew. Nie dziwię się, że kilka lat później, kiedy nasza rodzina musiała wszystko zostawić i wyjechać, a dwaj bracia matki, jeden zamieszkały w Wenecji, drugi w Como, postanowili wziąć do siebie mnie i moją siostrę, ciotka Ada wykrzyknęła: „Nie, Marisę nie”. Przyjęła mnie jednak i opiekowała się mną troskliwie i czule podczas miesięcy, które spędziłam w umeblowanym pokoju na Lido w Wenecji, gdzie zamieszkali z córką Nadią, urodzoną tuż przed ich exodusem, wcześniejszym od naszego o dwa lata.
Miłość wuja do mnie, mimo mojego nieznośnego zachowania, trwała niezmiennie. To on uczył mnie pisać i czytać, zanim poszłam do szkoły. Czekałam niecierpliwie na jego powrót do domu, już gotowa, z zeszytem i ołówkiem w ręce. Byłam pilną uczennicą, lecz nieszczególnie zdolną, do tego stopnia, że pewnego dnia wuj, podczas nauki sylabizowania słów, stracił cierpliwość i uderzył mnie w głowę ołówkiem. Nie potrafiłam przeczytać łącznie dwóch sylab „ko” i „tek”, napisanych oddzielnie, tak aby utworzyły jedno słowo „kotek”. Na zachęty wuja, aby przeczytać je razem, najpierw „ko”, potem „tek”, bez robienia przerwy, powtarzałam coraz szybciej „koitek”, „koitek”, sądząc, że błąd polega na zbyt wolnym tempie. To lekkie uderzenie w głowę zapamiętałam na zawsze.
Wuj Alberto był jedynym członkiem rodziny, który nie ukrywał swojej niechęci do faszystowskiego reżimu, dostrzegał jego niesprawiedliwości, szaleństwo, śmieszność sobotnich sportowych zgromadzeń, w czasie których musiał demonstrować, wbrew własnej woli, męskość i tężyznę w ćwiczeniach gimnastycznych na świeżym powietrzu. Moi rodzice natomiast żywili sympatię wobec faszyzmu, ojciec z powodu kultu witalności i przygód, jak z powieści Salgariego, matka, bo była naiwna. Mieli zwyczaj powtarzać często, że Duce „pragnie, aby Włochy były wielkie”. Nie byli jednak ludźmi niewykształconymi. Matka chodziła do szkół publicznych, ojciec zapisał się na wydział ekonomii i handlu w Trieście, lecz nie uzyskał dyplomu ukończenia studiów, o czym zdawał się nie pamiętać. Pozwalał bez zmrużenia oka nazywać się „magistrem”, później zaś, w ostatnich latach, również „pułkownikiem” wyimaginowanych kampanii w Afryce, w których miał odnieść rany widoczne na nodze, będące w rzeczywistości efektem gruźlicy kości, której nabawił się
przed ślubem.
Ojciec potrafił zawsze kształtować tak, jak mu to odpowiadało, obraz przeszłości i przemieniać swoje życie, w którym były porażki i radości, słabości i zmiany na lepsze, w powieść przygodową obfitującą w dramatyczne epizody i bohaterskie czyny, tak że w końcu sam w nie zaczynał wierzyć. Podtrzymywała go niezmiennie silna wiara we własną dobrą gwiazdę. „Czuję, że umrę bogaty” – zwykł był powtarzać za każdym razem, kiedy wypełniał kupon totolotka albo kupował za grosze od chytrych przekupniów w triesteńskim porcie aparaty fotograficzne, dywany, narzuty, zapalniczki, kiczowate przedmioty z kości słoniowej, które zamierzał korzystnie odsprzedać, ale które zalegały w końcu nieodmiennie w naszym domu.
21 stycznia 1982
W zeszły poniedziałek spotkałam się z panem Temporinem, kamieniarzem z Cervignano, aby uzgodnić projekt i koszty rodzinnego grobu, który kupiliśmy z Claudiem, głównie po to, aby spełnić życzenie babki. Dużego grobu na osiem miejsc. Kiedy jeszcze we wrześniu udałam się do Gminy, Oddział XII, Dział Cmentarzy, miła urzędniczka pokazała mi plan dostępnych jeszcze grobów, przedstawiając ich zalety i wady, spytała, czy wolę widok na Wzgórza Świętej Anny czy na spalarnię wieńców. Wykluczywszy spalarnię z powodu przykrych zapachów, na które byłam zawsze bardzo wrażliwa, uznałam w końcu za decydujące kryterium bliskość jedynego kranu na cmentarzu, aby oszczędzić potomnym zbyt długich wypraw po wodę do kwiatów.
Z panem Temporinem wybrałam marmur z Aurisiny, rozmiary grobu, schodek, wazon, kamień na płytę oraz długość krzyża z brązu, mającego stanowić jedyną ozdobę. Uzgodniliśmy również formę zapłaty. Pan Temporin doradzał mi uprzejmie, jak potrafił, powołując się na swoje długie doświadczenie. Ojciec i matka spoczną tu kiedyś jedno obok drugiego, znów razem.