Pani Dervla Quigley, etatowa wdowa po Ignatiusie Quigleyu, była samozwańczą wyrocznią w kwestii moralności i cnoty w nadmorskim miasteczku Ballinacroagh. W końcu nie przypadkiem jej mieszkanie znajdowało się nad sklepikiem Reek Relics, zatęchłą zbieraniną krucyfiksów, laminowanych kart z modlitwami, buteleczek z wodą święconą i wszelkiej maści dewocjonaliów, związanych z osobą świętego Patryka.
Mroczne mieszkanie, dzielone z niezamężną siostrą, umożliwiało stałą obserwację krętej, brukowanej Main Mall – głównej ulicy, która na przekór staraniom Dervli przez ostatnie półtora roku uległa głębokim przeobrażeniom.
Kobieta z rozgoryczeniem wspominała czasy, kiedy szacowny obywatel mógł zasiąść przy oknie swojego pokoju, a jego nozdrzy nie atakowały cudzoziemskie wyziewy; czasy, w których przyzwoici ludzie nie mieli większych rozterek niż ta, czy wziąć ze sobą parasol wychodząc, czy bez osłony stawić czoło zimnej mżawce, która nęka równiny zachodniej Irlandii przez jedenaście miesięcy w roku.
Tak właśnie było, dopóki do miasteczka nie ściągnęły te trzy od kawiarni. Załzawiony wzrok Dervli, penetrując Main Mall, spoczął na przysadzistym kamiennym budynku naprzeciwko. Jaskrawoczerwone drzwi i fioletowe okiennice pozostawały zamknięte. Niestety, było już prawie wpół do siódmej rano i wkrótce miał się zacząć pracowity nowy dzień.
To znaczy, kolejny dzień wdychania rozpustnych wyziewów egzotycznych przypraw i mącącego w głowie zapachu potraw, które regularnie wabiły do witryn kawiarni tłumy łasuchów, co natchnęło „Connaught Telegraph”, by ogłosić lokal „najpilniej strzeżonym sekretem hrabstwa Mayo”; skostniały umysł Dervli wciąż nie mógł się uporać z tym sformułowaniem.
Dania serwowane za szkarłatnymi drzwiami określane były przez wielu jako „przepyszne” i „niebiańskie”, Dervla jednak skłaniała się ku bardziej powściągliwej ocenie potraw przyrządzanych w Café Babilon: „nieczyste” i „trujące”.
Podczas cotygodniowych spotkań Kółka Biblijnego Ballinacroagh, które odbywały się dogodnie w sklepiku z dewocjonaliami na dole, Dervla Quigley nie omieszkała nigdy przypomnieć współwyznawczyniom o niebezpieczeństwach, jakie kryje pachnąca Orientem kawiarnia.
– Nie wolno nam zapomnieć, kto stoi za tragedią Thomasa McGuire’a – syczała, omiatając złowieszczym wzrokiem zgromadzenie zapyziałych starych panien i wąsatych matron. – Omal nie wykończyły biedaka – ciągnęła, nawiązując do rozległego zawału, który w Café Babilon na całą minutę przeniósł Thomasa na tamten świat.
Jako dumny właściciel trzech zadymionych pubów w Ballinacroagh, a tym samym lider miejscowego biznesu, Thomas McGuire dzierżył stery lokalnej – słabej i chwiejnej – gospodarki. Obdarzony niezłomną krzepą wołu roboczego rzadko uczestniczył w pijackich bezeceństwach, które w prowincjonalnym miasteczku miały status craic, rozrywki. Aby jednak zasłużyć na ogniste pieszczoty swej pulchnej małżonki, Cecilii, nimfomanki, jakiej świat nie widział, Thomas obracał się w prozaicznym kręgu marży, remanentów i akcyzy ulubionego trunku Irlandczyków – wonnego, zawiesistego porteru. W tamtych latach niewielu potrafiłoby odgadnąć, jak ekscentryczne pragnienia kryją się w głębi niedrożnego serca właściciela pubów.
Nawet Dervli Quigley, najzawziętszej plotkarze w Ballinacroagh, przez myśl nie przeszło, że Thomas zrezygnowałby z trzech pubów, dwóch sklepów monopolowych i Karczmy Wilton przy Main Mall, by otworzyć tętniący muzyką disco nocny klub z neonową fasadą. Marzenia Thomasa McGuire’a o własnej dyskotece wyszły na jaw pewnego burzowego weekendowego popołudnia w osiemdziesiątym szóstym roku, kiedy to trwały obchody Dnia Tańca Świętego Patryka.
Lipcowe święto, upamiętniające nabożną wielkopostną głodówkę świętego Patryka, przypadło na czwarty miesiąc od otwarcia dla klientów szkarłatnych podwoi Café Babilon. Już samo przechwycenie dotychczasowej wiernej klienteli obiadów w Karczmie Wilton wystarczyło, by przerwać tamę wezbranej wściekłości Thomasa, fakt zaś, że kawiarnia zajmowała posesję, na której zamierzał wznieść wyśnioną Paddy Poliester, dyskotekę z lustrzanymi kulami, wyzwolił w nim autentyczne szaleństwo: wparował do Café Babilon, gdzie w zaciszu rozgrzanej kuchni dopadło go fatum.
Na blasze wielkiego zielonego pieca, który pamiętał cztery wojny (domowe oraz tamte inne) i rewolucyjny zryw narodowościowy, bulgotał kocioł zupy z granatów. Spod uchylonej pokrywy sączyła się woń kusząca i zmysłowa niczym uwodzicielska, roztańczona Salome, demaskująca fałszywych proroków. Słodkawy, obezwładniający zapach gotowanych granatów zacisnął się wokół zatwardziałego serca Thomasa i nie popuścił, dopóki nie ustał jego nieświeży oddech, a wraz z nim dziesięciolecia tyranii tego barona wyszynku, której ofiarami byli dotąd Bogu ducha winni mieszkańcy Ballinacroagh.
Thomas, co prawda, zawał przeżył, w ostatniej chwili uratowany przez właścicielki kawiarni, nigdy jednak nie wrócił do steru rządów swego trunkowego imperium. Dni właściciela pubów upływały w objęciach zapadniętego fotela; publicznie pokazywał się tylko w Boże Narodzenie i Wielkanoc w kościele, wyglądając jak własna, wyblakła i zeschła, replika. Tak, skonstatowała Dervla, Ballinacroagh zmieniło się nie do poznania, od kiedy zjechały tutaj te trzy cudzoziemskie kobiety.
Czerwone drzwi po drugiej stronie ulicy otwarły się na oścież. Dervla szybko uskoczyła za jasną, perkalową zasłonę, po chwili jednak wróciła na posterunek. Na mokry chodnik wyszła najstarsza z trzech kobiet, ta, która zajmowała się gotowaniem.
Dervla śledziła ruchy czarnowłosej kobiety, która przyklękła, żeby zablokować otwarte drzwi restauracji. Drzwi łatwo się zamykały, więc kobieta wsunęła w zawiasy ciężki przedmiot, a dokładnie żelazko z ząbkowanym brzegiem, takuteńkie, jakim matka Dervli prasowała na niedzielę popelinowe koszule ojca, nagrzewając żelazko na torfowym piecu, królującym w saloniku od frontu.
To były czasy, gdy kobieta znała swoje miejsce, westchnęła stara plotkara. Kiedy matka kazała utłuc ziemniaków, nie było czasu na głupoty, o nie. Nikt sobie głowy nie zawracał przepisami i eleganckim serwowaniem posiłków. Były ważniejsze rzeczy do roboty. Przyszywanie guzików i zbieranie kamieni z pola.
Kobieta z naprzeciwka, ta Mardżan Jakaśtam, przez chwilę przyglądała się żelazku, potem odwróciła się twarzą do ulicy. Ziewnęła i przeciągnęła się z leniwym uśmiechem. Luźno związany w pasie fartuch kłuł w oczy czerwienią i różem różyczek. Kobieta rozwiązała fartuch i ściągnęła go mocniej w pasie. Z przedniej kieszeni wyjęła opaskę elastyczną, którą ujarzmiła burzę brunatnych loków okalających jej twarz.
Dervla gotowa była przysiąc, że nie znajduje się w nowomodnym roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym, lecz cofnęła się w czasie o czterdzieści lat, gdy przed tym samym sklepem stała Estelle Delmonico.
Estelle przez sześć poranków w tygodniu eksponowała gęste kudły i obfite wdzięki na ulicy, niepomna na przyzwoitość i łapczywe spojrzenia Jima Quigleya.
Tak, tamtego roku, gdy Włoszka sprowadziła się ze swoim wąsatym mężulkiem, narobili w miasteczku niezłego zamieszania. Na środku Main Mall otworzyli sklep z wypiekami, rozwozili puszyste ciasta i kawę, jak na wesele druciarza. W całym sklepie nie można było uświadczyć razowego chleba ani placków owsianych. Nie do wiary!
Dervla powoli pokiwała głową; dzięki mocnej trwałej włosy karnie wracały na swoje miejsce. Świdrującym wzrokiem śledziła, jak ta jakaś Mardżan podchodzi do okna, wspina się na palce i zdejmuje zasuwy z obu drewnianych, świeżo malowanych na ciemny fiolet okiennic, które składają się gładko niczym harmonijka, wystawiając na promienie porannego słońca głęboki wykusz, obwieszony koszykami z wiotkim kapryfolium i perskim jaśminem. Takie same rośliny rosły w dwóch wysokich beczkach pod parapetem.
Prostując pochyłe plecy i zadzierając spiczasty podbródek, sterczący z obwisłej, plamistej szyi, Dervla była w stanie sięgnąć wzrokiem w głąb kawiarni, gdzie na eleganckim mahoniowym kontuarze, ozdobionym imbrykami różnych kształtów i rozmiarów, stał obiekt dumy Café Babilon, urządzenie reklamowane jako „największy wynalazek od czasu żarówki”.
Nikczemne bluźnierstwo, zważywszy na to, że kłamliwe słowa wyszły z ust ojca Fergala Mahoneya podczas sumy u Świętego Barnaby.
Przez to przeklęte urządzenie wierni zaczęli łykać słowa psalmów, żeby pognać Main Mall do szkarłatnych wrót piekieł z hostią, która się jeszcze nie zdążyła roztopić w ich suchych pyskach. Hańba granicząca z obłędem, mruknęła Dervla. Że też nie ma na takich paragrafu! Nagle w lokalu rozbłysło przytłumione światło. Dervla obserwowała, jak Mardżan zapala po kolei pięć dyskretnych lamp, postukuje łyżką w opasły brzuch lśniącej maszyny (bez wątpienia jakiś pogański rytuał), opuszcza diamentową igłę starego adaptera na płytę długogrającą i z małą szklanką herbaty w dłoniach wraca na zewnątrz dokładnie w chwili, gdy słońce przedziera się przez chmury.
Mardżan Aminpur powoli sączyła herbatę, obserwując zmienny horyzont. Często myślała o tym, jak bardzo poranki w Irlandii różnią się od poranków w Iranie jej dzieciństwa. Gdyby nadal mieszkała w rodzinnym kraju, słyszałaby teraz szelest opadającego na gruby dywan sofre, haftowanego obrusa, na którym jadano wszystkie posiłki. Na rozłożonym sofre stawiało się słoiczki domowych konfitur z płatków róż, z wiśni, z pigwy i limonek, i kamionki z miodem z kwiatów pomarańczy i śmietankowym masłem. Obok miodu i konfitur piętrzyły się, pachnąc prażonym sezamem, świeże, złociste płaty chleba sangak. Ich chybotliwa sterta doskonale komponowała się na sofre z półmiskami ogrodowej mięty, słodkiej bazylii i sera feta, przyniesionych przed chwilą z miejscowego bazaru. I, rzecz jasna, na sofre nie mogło zabraknąć złocistego samowara, wspominała z uśmiechem. Z jego dymiącego wnętrza spływał do filiżanek wonny napar herbaty z bergamotki, obowiązkowego ukoronowania wszelkich posiłków.
Z westchnieniem upiła kolejny łyk bergamotki. Tak, była daleko od Iranu, ale mogła się przynajmniej pochwalić spiżarnią pełną słoików konfitur, a ściślej rzecz biorąc, słoików pełnych konfitur. Miała też okrągły piec, na którego cegłach nakładane warząchwią ciasto wyrastało na bułki, nie mówiąc o ogródku ziołowym na tyłach, w którym rok w rok wschodziły kępy mięty, kolendry i pierzastego koperku. I choć nie miała czasu na wymyślne perskie śniadania, była przecież posiadaczką wiernego elektrycznego samowara i widoku, który od stuleci jak magnes przyciągał grzeszników i świętych.
Powędrowała wzrokiem po stromej, wyboistej Main Mall, po drodze mijając żółtą witrynę piekarni Corcorana i tłuste kiełbasy w oknie Butcher’s Block. U wlotu na rynek, na kamiennej kolumnie, wznosiła się figura świętego Patryka, patrona Irlandii. Starożytny biskup z pastorałem w dłoni i martwymi wężami u obutych w sandały stóp, uwolniony od nękających go demonów, stał zwycięski w dostojnej szacie. Zwycięstwo nie przyszło mu łatwo, w końcu jednak zatriumfował.
Z miejsca, w którym stała, mogła zobaczyć nawet wyniosły wierzchołek Croagh Patrick, najsłynniejszego szczytu w hrabstwie Mayo. Spowita jak zawsze w szatę przymglonej zieleni, stożkowata Skalnica była mekką pielgrzymów, którzy, pełni skruchy, wspinali się na jej mglisty wierzchołek z nadzieją na odpuszczenie grzechów.
W ciszy poranka, przed przebudzeniem sióstr, kiedy jedynym źródłem dźwięku na ulicy była rozwożąca guinnessa ciężarówka Connora Jenningsa, Mardżan lubiła popijać herbatę, spoglądając na górę. Odwieczny cel wędrówek pokutników nigdy nie przestał napełniać jej podziwem, a prosty, trójkątny kontur góry budził w niej poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Już starożytni Celtowie ulegali magii Skalnicy. Wieki przed tym, nim święty Patryk postawił stopę na jej zboczu, wyznawcy druidyzmu wspinali się na czcigodny szczyt. W dni takie jak dziś, rozmyślała Mardżan, kiedy, jak co rok, nadciągała równonoc i owoce miejscowych żywopłotów z czerwonych robiły się granatowe, tamte pogańskie wyprawy zdawały się mieć szczególną wymowę. Było po zbiorach, stary rok zbliżał się do końca; nadciągała mroczna i niebezpieczna zima. To odwaga i wiara pomagały pradawnym wojownikom przetrwać najcięższą z pór roku. Warto pamiętać, jak wiele można osiągnąć przy odrobinie szczęścia. Odwaga i wiara – oraz szczypta irlandzkiego szczęścia –
sprowadziły je do tego miasteczka na zachodzie. Wciąż trudno jej było uwierzyć, że półtora roku minęło, od kiedy z siostrami spakowały walizki i przeniosły się tu z Londynu. Półtora roku? Nie do wiary. Miała wrażenie, jakby wczoraj powiesiła drewniany szyld nad drzwiami kawiarni i zaczęła podawać smażone uszy słonia i bakławę wygłodniałym mieszkańcom miasteczka. Jak dziś pamiętała tremę, z jaką przygotowywała pierwszą partię dolme, nerwy, nad którymi nie mogła zapanować, kiedy wsuwała wonne pakieciki do rozgrzanego pieca. Tamtego wiosennego dnia modliła się żarliwie, by starczyło jej sił. Hołubione latami marzenia Mardżan wcieliła w życie dzięki swemu uporowi; przyświecała jej wizja kawiarni wypełnionej ciepłem, światłem, śmiechem. I jakoś jej to wyszło. I znalazła dom tutaj, na końcu świata, w Ballinacroagh. Zdumiewające, pomyślała z uśmiechem, jak potoczyły się niektóre sprawy. Niewątpliwie miała za co być wdzięczna losowi.
Kiwając głową, podniosła do ust szklaneczkę. Dopiła herbatę, delektując się smakiem pomarańczy. Rzuciła ostatnie spojrzenie na wierzchołek starożytnej góry i odwróciła się, by wejść do swojej kawiarni.
W progu przystanęła, uderzając pięścią w przybitą nad klamką drewnianą koniczynę. Jej liście w kształcie serca miały moc oddalania uroków od tych, którzy składali im hołd. Przynosiła szczęście i była potężnym talizmanem; z pewnością nie zaszkodzi przesądnie w nią zastukać.
Tak czy owak, uśmiechnęła się pod nosem Mardżan, jej „pogańskie zabobony” dostarczą Dervli Quigley pożywki do wielogodzinnych rozważań.
– Gdzie byłaś? – spytała Bahar na widok Mardżan wchodzącej do kuchni z pustą szklanką. – Sama musiałam wrzucić suszone limonki – dodała, bez przekonania mieszając drewnianą łyżką w garze z wywarem.
– Wrzuciłaś je tak, po prostu? – Mardżan zabrakło tchu. Podbiegła i wyrwała siostrze łyżkę z ręki. Cztery limu ommani radośnie podskakiwały w wywarze z kozieradki. Zręcznie je wyłowiła i odłożyła na ceramiczny spodek.
Bahar uniosła ręce w obronnym geście.
– Spokojne, to tylko kilka limonek. – Odsunęła się od zielonego pieca. Przez drzwi widziała, jak Fiona, Athey i Evie Watson zajmują w sali ulubiony stolik przy oknie. – Chyba zresztą dodaje się limu ommani do mięs?
– Mięso musi zmięknąć w ziołach, zanim doda się cokolwiek kwaśnego, inaczej kwaśny smak przeważy – wyjaśniła Mardżan, z nabożeństwem odprawiając czary nad garnkiem, niczym dyrygent prowadzący symfonię. – W bulionie ton nadaje kozieradka.
– Nie wiem, jakim cudem ty to wszystko potrafisz spamiętać – westchnęła Bahar. – Daj mi po prostu nóż i deskę. Reszta mnie przerasta – oznajmiła, zawiązując fartuch w rude pawie, spacerujące po kieszeniach, falbankach i wstążkach. Fartuch był jednym z tuzina, jakie w zeszłym roku uszyła dla nich właścicielka ich posesji i przyjaciółka zarazem, Estelle Delmonico.
– Fiona dojrzała już chyba do jaśminowej herbaty. Może powinnyśmy pozwolić jej samej obsługiwać samowar. Uwielbia go!
– Wiem! – Mardżan parsknęła śmiechem. – Zastanawiam się, czyby jej nie sprezentować samowara na Gwiazdkę. Można je już kupić U Mustafy.
– Wykluczone! – obruszyła się Bahar. – Postawi go w swoim salonie i więcej jej nie zobaczymy. – Włożyła do kieszeni fartucha wygnieciony bloczek i wyszła z kuchni.
Mardżan pochyliła się znów nad garnkiem i zamieszała gęsty, przyprawiony ziołami gulasz. Długie, wąskie liście kozieradki z wdziękiem opływały łyżkę, wymijając po drodze drobnicę kolendry, szczypiorku i pietruszki.
Według perskiego uczonego, Awicenny, do którego Kanonu nauki medycznej sięgała często, kozieradka przeciwdziała zimowym przeziębieniom. W połączeniu z czerwoną fasolą i soczystym mięsem gulaszu daje wyśmienity garm, czyli posiłek rozgrzewający. Mardżan chętnie sięgała do zaleceń tradycyjnej kuchni zoroastriańskiej, której składniki zmieniały się zależnie od wymogów i specjalności pór roku, oraz indywidualnych potrzeb stołowników.
– O, qorme sabzi! Mogę wziąć trochę do szkoły? – Lejla nadbiegła z góry, brawurowo zeskakując z ostatnich trzech stopni. Wylądowała szczęśliwie na szmacianym bieżniku, przecinającym kuchenną podłogę; przy skoku pstrokaty plecak oderwał się jej od pleców i powiewał za nią jak spadochron.
Mardżan opuściła pokrywkę na garnek.
– Będzie gotowe dopiero za dwie godziny. Musisz się zadowolić wczorajszym kurczakiem w szafranie. – Wytarła ręce w kraciastą ścierkę i otworzyła drzwiczki kredensu.
– Znowu resztki. O Boże! – jęknęła najmłodsza z sióstr, bezmyślnie podciągając brązowe rajstopy. Jej mundurek szkolny, jak to często bywa, nie należał do najschludniejszych: zygzakowate oczko biegło po jednej łydce, martensy były odrapane z każdej strony. Wygnieciona granatowa koszula w prążki, wpuszczona niechlujnie w ciemną przepisową spódniczkę, zgodnie z uczniowską modą wystawała z tyłu.
Mardżan odnotowała z ulgą, że przynajmniej fryzura Lejli jest jak zawsze nieskazitelna. Czarne włosy, splecione w misterny francuski warkocz, stanowiły idealną oprawę dla jej pociągłej twarzy o mlecznej karnacji.
– Nie wiem, jak przeżyję ten rok – poskarżyła się Lejla. – Kiedy Emer chodziła z nami, mogłam się z nią zamienić na lunch – oprócz kanapek zawsze miała purée kartoflane z kapustą.
– A ty ciągle z tym twoim purée – westchnęła Mardżan, zdejmując z półki wielki słój z ciecierzycą.
– Mniam, mogłabym jeść kartofle z kapustą codziennie. – Lejla pogłaskała się po brzuchu. Sięgnęła po kawałek świeżo wyjętego z ceglanego pieca chleba . – Teraz mam tylko Reginę. A ona żywi się wyłącznie czipsami krewetkowymi.
– To niespecjalnie zdrowe – Mardżan skrzywiła się. Potrząsając emaliowanym sitem, przesiewała mąkę do wielkiej miski. Bogu dzięki za sklep U Mustafy. Gdyby nie algierskie delikatesy w Dublinie, mąkę z ciecierzycy musiałaby sprowadzać z Londynu. Przy tempie działania irlandzkiej poczty trwałoby to miesiące, o ile nie lata.
– Masz rację, niezdrowe – przyznała Lejla pomiędzy kolejnymi kęsami. – Nie wiem, jakim cudem Regina jest taka chuda. Może od pracy na farmie, po szkole.
– Skoro mowa o tym, co po szkole – wtrąciła, wchodząc z sali Bahar – czy mogłabyś mi z łaski swojej powiedzieć, dlaczego jutro musisz osobiście odebrać Malachy’ego ze stacji? Nie możesz poczekać na swojego chłopaka dziesięć minut dłużej?
– Znów to samo! – jęknęła Lejla. – Pani Gderalska. – Opadła ciężko na krzesło przy okrągłym stoliku w rogu. Rozpięła plecak.
– Wiesz, że nie możesz prowadzić furgonetki, jeśli nie siedzi przy tobie Mardżan – ciągnęła Bahar, ignorując złośliwy epitet. – Będę zdana wyłącznie na siebie. I to w porze popołudniowej herbaty – dodała z rozdrażnieniem.
– Mogę być z Malachym tylko w weekendy i nie chcę tracić ani chwili. Poza tym nie widział mnie jeszcze z tablicami nauki jazdy – odparła Lejla w roztargnieniu. – Chcę mu zrobić niespodziankę.
Wygrzebała z plecaka oprawny w skórę tomik Szekspira ze swoją ulubioną sztuką, Wiele hałasu o nic. Z pożółkłych stronic książki unosił się zapach butwiejącego papieru.
– Dziwnym trafem ja nie narzekam, kiedy ty znikasz co drugie popołudnie.
– Moje wolne popołudnia to moja sprawa – odburknęła Bahar. Wyrwała z bloczka zamówienie Fiony i Evie i przyczepiła do srebrnej karuzelki na drewnianym blacie kuchennym.
– Ale to ciekawe, gdzie spędzasz wolny czas. Czyżbyś miała kochanka, o którym nie raczysz nam powiedzieć?
Bahar spojrzała na siostrę surowo. Otworzyła usta, po namyśle jednak zamknęła je z powrotem. Zagryzła wargę i odwróciła się do blatu, żeby przygotować dla fryzjerek półmisek śniadaniowy – bułeczki i konfiturę z płatków róż. Kanciaste ruchy świadczyły o tłumionej złości.
Lejla wymieniła spojrzenia z Mardżan.
– Ej, Bahar, żartowałam tylko – odezwała się łagodnie.
Bahar nadal w milczeniu smarowała bułki masłem.
– Daj spokój, siostro. Nie będzie nas tylko przez parę minut.
Bahar przerwała robotę. Odwróciła się powoli.
– Co? Żadnego obmacywania na plaży w Clew Bay? – Znacząco uniosła brew. – Spodziewałam się po tobie więcej, Lejlo Aminpur!
– Jak śmiesz! – Lejla porwała kraciastą ścierkę i cisnęła nią przez kuchnię w Bahar. Mardżan, która dotąd czekała na drugą rundę między siostrzyczkami, mogła spokojnie odpłynąć w bezpieczny świat ciasta z ciecierzycy.
Angelus jak zwykle punktualnie wybił szóstą, uruchamiając kuranty na wieży Świętego Barnaby. Szósta – czas na zasłużony spoczynek.
Mardżan wytarła blat ścierką i ustawiła na środku wazon złotych chryzantem. Z kawiarnianego adaptera dobiegał głos Billie Holiday, mieszając się z odgłosami telewizora na piętrze. Widać Lejla odrobiła lekcje. Oby tak było.
Mardżan omiotła kuchnię ostatnim spojrzeniem i westchnęła. Nadal wszystko do góry nogami. Sterty brudnych naczyń z podwieczorku, ceglany piec znów domaga się wygarnięcia popiołu. Chociaż blaty lśnią spryskane wynalazkiem Mardżan, wodą różaną o upojnym zapachu, drewniana podłoga, zadeptana w krzątaninie lunchu i podwieczorku, lepi się do podeszew.
Musiała stoczyć ze sobą walkę, żeby nie chwycić za mopa. W końcu mycie podłóg to działka Bahar. Jej obowiązkiem było pilnować, żeby w godzinach szczytu nie brakowało czystych talerzy, a podłogi i lady lśniły, gdy dzwoniono na wieczorne pacierze. Taką miały umowę. Inaczej kawiarnia w krótkim tempie zarosłaby brudem. Bahar wiedziała o tym.
Zresztą uwielbiała solidne szorowanie – i spierzchnięte ręce – po długim dniu pracy. Jak sięgnąć pamięcią, zawsze z obsesyjną pedanterią pucowała wszystko na najwyższy połysk. Sama z własnej woli chwytała za gąbkę i rzucała się do ścierania okruchów z blatu. Tak było w każdym razie do niedawna.
Teraz jednak podłogi o tej porze rzadko bywały czyste. System załamał się, odkąd Bahar zaczęła brać popołudniami wolne. Mardżan łapała się często na tym, że w porze podwieczorku tyra za nie obie, szykując przyjmowane przez Lejlę zamówienia, a jednocześnie usiłując zmywać talerze z brudnej sterty w zlewie i nie spuszczać przy tym oka z ceglanego pieca, w którym dochodzą kolejne porcje placków i kebabów z baraniny i kury przyprawionej cebulą i miętą. Zaczynało ją to wykańczać. Zwróciła uwagę siostrze. – Nie oczekuję, że mnie zrozumiesz – ucięła Bahar, wzruszając ramionami. – Masz swoją kawiarnię, kuchnię i resztę – zawsze o tym marzyłaś. Ja jednak oszaleję, jeśli będę tutaj spędzać całe dni. Potrzebuję czasu dla siebie.
I tak zaczęły się, co drugi dzień, wolne popołudnia Bahar.
Mardżan nigdy nie pytała siostry, co robi, kiedy wychodzi, a Bahar nie zdradzała ochoty do zwierzeń. Ale jej promienna twarz, kiedy wracała godzinę przed zamknięciem lokalu, świadczyła, że nie był to czas stracony.
Wyraz błogiego spokoju na twarzy zawsze żywej, ruchliwej Bahar uruchamiał dzwonek ostrzegawczy w umyśle Mardżan.
W zasadzie powinna się cieszyć z dobrego nastroju Bahar przez resztę wieczoru, nie mogła się jednak powstrzymać od niespokojnych domysłów, co stoi za niedawną zmianą w obyczajach siostry. Nie pierwszy raz zresztą Bahar odgradzała część swego życia zasłoną tajemnicy.
Dziewięć lat wcześniej z dosyć typowej nastolatki z dnia na dzień zmieniła się w radykalną rewolucjonistkę. Otulona w czador wychodziła na ulice Teheranu protestować z grupą kobiet przeciw rządom szacha i wielu dziesiątkom lat jego reżimu. Nagła metamorfoza szesnastolatki tylko z pozoru była zaskakująca; Mardżan zdawała sobie sprawę, że odzwierciedla ona niestabilną osobowość siostry. Bahar od urodzenia była nieprzewidywalną mieszanką krążącego w jej żyłach garm (gorącego) i sard (zimnego). Źródła skrajności należało upatrywać w samym porządku natury, jako że Bahar urodziła się w dniu równonocy wiosennej, 21 marca, gdy stare mieszało się z nowym, obdarzając nieprzewidywalną naturą każdego, kto przyszedł wtedy na świat.
Ale nawet Mardżan przeżyła szok, kiedy Bahar obwieściła swoje zaręczyny z dwa razy starszym od siebie mężczyzną.
Westchnęła głęboko. Nie powinna poddawać się niepokojom. Żeby oderwać się od rozważań na temat tajemniczego zachowania siostry, ze szklanką bergamotki zasiadła przy okrągłym stoliku, by przygotować menu na następny dzień.
Komponowanie jadłospisu należało do jej ulubionych zajęć. Planowanie i zapisywanie oczyszczało jej umysł z napięć, które gromadziły się w ciągu dnia. Gotowanie wymagało pewnej systematyczności, nie było jednak do końca przewidywalne, zdarzały się przykre niespodzianki. Przygotowanie listy składników było zajęciem o wiele prostszym, choć również wymagającym zdolności improwizacji.
Zwłaszcza jesienią, która wymaga od kucharzy szczególnej pomysłowości.
Mardżan w zadumie przygryzła koniec długopisu. Nadal będzie podawać qorme sabzi – obie blachy poszły już o pierwszej. Potrzebowała jednak jeszcze jednej potrawy garm, czegoś rozgrzewającego, tak jak faszerowane bakłażany albo baranina szpikowana kurkumą. Kurkuma uchodziła za szafran nędzarzy, ale Mardżan wiedziała, że barwienie ryżu na żółto nie wyczerpuje możliwości przyprawy. Kurkuma, w połączeniu z ciemnym mięsem, leczyła utajone stany zapalne organizmu, zanim zdążą się przerodzić w widoczną chorobę.
Qorme sabzi, faszerowane bakłażany i baranina szpikowana kurkumą. Tak, to jest to. Powinna też upiec więcej ciastek z ciecierzycy. Będzie potrzebowała kilku tac na jutrzejsze ognisko.
Zupę poda z uszkami nadziewanymi ryżem i mięsem – tak jak podawała ją ich matka przed pierwszymi przymrozkami w Teheranie. Do Mardżan należało nakłuwanie uszek z obu stron widelcem, zanim powpadały z pluskiem do parującego, aromatycznego bulionu. Ileż było radości, gdy potem wypływały cało z wrzących odmętów, lądując w jej wygłodniałej buzi! Wspomnienia, wspomnienia... Popijała herbatę, notując dalej. Była już przy deserach, kiedy do kuchni wkroczyła Bahar z wielkim żółtym czajnikiem w ręce.
– Zamknęłaś? – spytała Mardżan, nie podnosząc wzroku.
Bahar pokręciła głową.
– Jest jeszcze jeden gość – oznajmiła z dziwnym wyrazem twarzy.
– O tej porze?
– Jakiś Anglik. – Bahar wstawiła czajnik do zlewu i odwróciła się do Mardżan. – Mówi, że chce się z tobą zobaczyć.
– Ze mną?
– Tak, że chce pogratulować szefowej. Nie wiem, o co mu chodzi. Wziął tylko czajniczek herbaty i półmisek serów.
Mardżan ruszyła za Bahar na salę kawiarni. Mężczyzna stał już obok niedużego stolika przy oknie zasłoniętym kotarą w kolorowe pasy.
– Pani Aminpur? – Wyciągnął rękę.
– Witam. Czym mogę służyć? – Odwzajemniła uścisk. – Smakował panu posiłek? – Szybkim wzrokiem omiotła owalny półmisek, z ulgą odnotowując, że został do czysta wymieciony z fety i ziół. Mężczyzna pił cytrynowy ulung; w powietrzu unosił się aromat herbaty.
– Znakomity. Nie przypuszczałem, że można trafić poza granicami Iranu na równie pyszny cząber. Jak widać, myliłem się.
Mardżan zamrugała i jeszcze raz przyjrzała się nieznajomemu. Słyszała, jak za jej plecami zaciekawiona Bahar przestaje sprzątać.
Musiał być od niej co najmniej pół stopy wyższy; mierzył, lekko licząc, sześć stóp. Na tle okna rysował się kontur szerokich ramion i długich jasnych włosów, sięgających kołnierza beżowej sztruksowej marynarki. Mardżan zarejestrowała mocno zarysowany podbródek, wąski nos i uśmiech błąkający się na wydatnych ustach.
– Był pan w Iranie?
– Jak wszyscy. – Przez jego twarz przemknął uśmiech. – Co prawda, ostatni raz w siedemdziesiątym ósmym, tuż przed sprawą z zakładnikami.
– My też wtedy wyjechałyśmy z kraju.
– My? – W zielonych oczach mężczyzny pojawił się błysk zainteresowania.
– Moje siostry i ja – odparła Mardżan zaskoczona, że zwierza się człowiekowi, którego imienia nawet nie zna. Wskazała gestem za siebie, Bahar jednak zdążyła już zniknąć w drzwiach kuchni. – Przepraszam, nie dosłyszałam, jak się pan nazywa.
– Ojej, to ja przepraszam. – Anglik zaczerwienił się. – Julian Winthrop Muir. – Jeszcze raz potrząsnął dłonią Mardżan. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że przez cały czas nie wypuścił jej ręki ze swojej dłoni. Mocny uścisk, skonstatowała, przyglądając się jasnym włosom wokół krzepkiego nadgarstka.
– Mardżan Aminpur – przedstawiła się, uwalniając rękę.
– Wiem, kim pani jest. Czytałem o pani w „Connaught Telegraph”. „Przepisy Mardżan – magia i metafizyka. Najpilniej strzeżony sekret hrabstwa Mayo”. – Poruszał w powietrzu dłonią, jakby wyczarowywał nagłówek. – „Numer jeden na liście egzotycznych atrakcji Irlandii”.
– „Connaught” chyba nie był zbyt obiektywny. – Mardżan zarumieniła się. – Wydawca jada u nas w każdą sobotę.
– Trudno mu się dziwić. To właśnie czar perskiej kuchni. „Dwa dni między listkami bakławy, w cichym odosobnieniu, gdzie dusze dojrzewają w słodyczy...”
– Zna pan Rumiego? – zdumiała się Mardżan.
– Broniłem pracy doktorskiej z poezji sufickiej w Oksfordzie. Wieki temu.
– Jest pan poetą?
– Ani trochę, niestety. Chociaż zarabiam na życie pisaniem. Głównie powieści. – Odgarnął włosy z czoła.
Mardżan ponownie otaksowała go wzrokiem. Zaczęła zbierać na tacę puste talerze i szklankę. Czuła na sobie jego wzrok.
– Co pan napisał? – Było jej dziwnie nieswojo. – Może czytałam coś pańskiego autorstwa.
– Raczej wątpię. Moje książki, niestety, bardziej podobają się krytykom niż czytelnikom. – Urwał. – Dlatego właśnie wróciłem. Żeby skończyć z tymi głupotami raz na zawsze.
– Mieszkał pan wcześniej w Mayo?
– Moja rodzina pochodzi stąd, z okolic Louisburgha. Na razie mieszkam w Karczmie Wilton. To znaczy, zatrzymałem się tam dzisiaj. – Uśmiechnął się. – Jednak z pewnością stołować się będę tutaj.
– Nie wiem, czy słusznie. – Wzięła tacę ze stolika. – Słyszałam, że w Wilton podają świetną pieczeń w sosie pieprzowym, z gotowaną rzepą.
– Nawet się nie umywa do ryżu z wiśniami, który tu serwujecie, jak widzę. Wiem, że perski ryż zawsze dochodzi powoli. „Stawiaj garnek na wolnym ogniu...”
– „...bo pośpiesznie szykowane jadło nie służy” – dokończyła, rozbawiona, stare porzekadło.
– Otóż to. Zastanawiam się, co by to było, gdyby Jedwabny Szlak doprowadził Marca Polo do Irlandii.
– Kartofle miałyby się z pyszna – zażartowała Mardżan.
– Pewnie nie byłoby klęsk głodowych. Co więcej, Irlandczycy mogliby się wcześniej uwolnić od Anglików. Losy całego narodu potoczyłyby się inaczej dzięki misce słodkiego ryżu z wiśniami.
– Jakoś nie mogę sobie wyobrazić tutejszych Paddych, jak wsuwają czelou pod guinnessa.
– Nigdy nie wiadomo... – Urwał raptownie. Z ulicy dobiegł głośny trzask.
Spojrzeli w okno w samą porę, żeby zobaczyć, jak Evie Watson wybiega z salonu fryzjerskiego z parą ostrych nożyc.
– Sukinsynu! – wrzeszczała, goniąc po kocich łbach Petera Donnelly’ego, z którym łączyła ją miłość i nienawiść. – Stój, gnojku! Mówię ci, zatrzymaj się, Peterze Donnelly.
Tym razem młody obwieś okazał swej ukochanej posłuszeństwo. Zatrzymał się gwałtownie przed Reek Relics, aby stawić czoło fryzjerce. W drzwiach sklepu z dewocjonaliami Antonia Nolan z ukontentowaniem śledziła pojedynek, chrupiąc baton.
– Posłuchaj, Evie... – zaczął Peter.
– Będziesz mi tu jeszcze eviował! – Pomocnica fryzjerska tupnęła nogą. – Spędziłeś przy mnie najlepszy rok życia i tak mi się odwdzięczasz? Ty nędzny chujku! Mam ochotę cię zabić! – Ciachnęła w powietrzu nożycami.
Peter westchnął.
– Chodziło mi tylko o to, że mężczyzna w mojej sytuacji musi myśleć o przyszłości. – Uniósł ręce, jakby dźwigał na nich niewidzialne brzemię swojej płci. – To się nazywa postęp. Stabilizacja.
– Stabilizacja, do kurwy nędzy! Ty dziwkarzu! Patrzysz tylko, która ci da za darmo, Peterze Donnelly! – Ruszyła w jego stronę, ciachając nożycami w powietrzu z taką furią, jakby miała zaraz skosić falisty łan brązowych włosów kochanka.
– Kurde, nie będziesz mnie teraz chyba strzyc, dziecinko? – zażartował, jak się miało okazać, niefortunnie.
Evie wrzasnęła. Jej cienki głos, zwiastun wielkiego wybuchu, wprawił wiotkie ciało w rezonans. Decydując się na broń groźniejszą od zębatych nożyc, wyszarpnęła z kieszonki na piersi buteleczkę różowego płynu.
Peter odgadł wyrok, ale nie mógł go już powstrzymać. Zdążył tylko zasłonić oczy, nim zawartość Ultramocnej Trwałej Panto, najsilniejszego płynu do ondulacji w tej części Europy, wylądowała na jego głowie. Asystentka fryzjerska tymczasem zrobiła w tył zwrot i zawodząc, wycofała się biegiem do salonu.
– „W miłości nie ma sensu, gdyż jest szalona” – rozładował napięcie Julian, cytując znany wers Rumiego.
Mardżan wpatrywała się w ociekającego płynem do trwałej Petera Donnelly’ego, który, choć cały mokry, nie tracił kontenansu. Wszystko razem nie miało najmniejszego sensu, chyba że miłość istotnie jest szalona.
Popołudniowy pociąg przyjeżdżał do Westport o czwartej czterdzieści siedem. Zgodnie z rozkładem odjeżdżał z Dublina w południe, zanim jednak pokonał rzekę Shannon, miał już godzinę i dziesięć minut spóźnienia.
– Jak na piątek, to całkiem nieźle – orzekła Lejla, kiedy zawiadowca poinformował o spóźnieniu. – Pamiętasz, w ferie wielkanocne? Ile to było? Pięć godzin?
– Ponad dwie – przytaknęła Mardżan. – Ale przez te jaja wydawało się dwa razy dłużej. Na swoje nieszczęście usiadły obok miejscowego hodowcy owiec, który właśnie zafundował sobie wolne. W ramach świątecznych nastrojów za pazuchą grubej marynarki w pepitę tulił kamionkę z marynowanymi jajami. Co pół godziny z otchłani octu wydobywał kolejny egzemplarz, który z rozkoszą pakował w upaćkane usta, nie omieszkawszy przedtem poczęstować Lejli i Mardżan; ów dżentelmeński gest zdecydowanie do nich nie przemawiał. – Nie mogłam pozbyć się tego smrodu z włosów. – Lejla zadrżała na samo wspomnienie. Przysiadły na wolnych miejscach w zacisznej poczekalni. – Przez tydzień pachniałam jak ktoś inny. – Faktycznie, naturalny zapach Lejli, najbliższy skrzyżowaniu wody różanej z tłuczonym cynamonem, doznał uszczerbku z powodu marynowanych jaj na twardo. Zapach ten towarzyszył jej zawsze od dnia narodzin; Mardżan przypomniała sobie panikę, w jakiej siostra przeżyła tamten tydzień.
– Chwała Bogu, furgonetka nie zepsuła się od Wielkanocy ani razu. – Mardżan wyjrzała przez okno na podjazd stacji. Cytrynowozielony pojazd stał zaparkowany pod dziwnym kątem, pomarańczowa pacyfa na karoserii falowała, oglądana przez małe szybki okna poczekalni. – Następnym razem będziemy musiały popracować nad twoim parkowaniem.
– Co masz na myśli? – Lejla poruszyła się niespokojnie.
– Cóż, plaża nad zatoką Clew nie jest najlepszym miejscem, żeby ćwiczyć parkowanie równoległe – zażartowała Mardżan. – W każdym razie dla kogoś, kto stara się o prawo jazdy. – Zobaczyła, że Lejla blednie, jakby przełknęła jedno z tamtych ohydnych jaj. – Nie martw się, dżun-e man. Parkowanie to najtrudniejszy element jazdy. Zdasz śpiewająco – uspokoiła siostrzyczkę. – To cię martwi?
– Tak. Nie. – Lejla zatrzepotała rzęsami. – Nie o to chodzi. – Przełknęła ślinę. – Mardżan? Możemy chwilę porozmawiać? – Rozejrzała się nerwowo po poczekalni.
– Oczywiście. – Mardżan wyprostowała się. – O co chodzi?
– Nie tutaj – poprosiła Lejla, dając znak głową. Dokładnie po przekątnej, obok brzuchatego pieca, buzującego torfem, siedziała sztywno, jakby połknęła kij, Antonia Nolan z podstarzałą córką, June. Obie członkinie Kółka Biblijnego w Ballinacroagh szpiegowały zapamiętale. – Chodźmy na zewnątrz. Mamy jeszcze czas.
Wyjście na jedyny peron osłaniał daszek obrośnięty delikatnym bluszczem i klematisem. Przysiadły na jednej z drewnianych ławek, pomalowanych na czerwono, tak samo jak ozdobne koła starych wagonów, służące jako kwietniki dla wąsatych traw. Powitała je świeża, zachodnia bryza. Dobiegający z zarośli zapach palonego torfu i przecieru z jeżyn przypomniał Mardżan, że wieczorem czeka je ognisko.
Lejla odchrząknęła. Skubała nerwowo granatowy szkolny sweter, dociągnęła sznurowadło w martensach. Przez chwilę szamotała się z boczną kieszenią tornistra.
Ze środka wypadł egzemplarz Wiele hałasu o nic. Stale nosi tę książkę przy sobie, pomyślała Mardżan. Pożółkłe stronice zaszeleściły pod palcami Lejli.
– Lejla, co się dzieje? – spytała Mardżan tknięta nagłym niepokojem.
– Zaczekaj, zaraz wszystko wyjaśnię – szepnęła Lejla. Wreszcie znalazła miejsce w drugiej scenie pierwszego aktu romantycznej komedii. Między stronicami tkwił strzępek gazety z reklamą apteki w zachodnim Londynie.
– To z „Sunday World”. Wydarłam z działu ogłoszeń. – Podała papierek Mardżan.
Tekst pisany był stylizowaną czcionką.
APTEKA POD GRUBYM MNICHEM
GWOLI ZASPOKOJENIA ROZPUSTNYCH ŻĄDZ
SZEROKI WYBÓR
ŚRODKÓW ANTYKONCEPCYJNYCH
DLA NOWOCZESNEJ PARY
CANTERBURY ROAD, CROYDON
CHCESZ POBZYKAĆ?
WSTĄP DO MNICHA
– To niedaleko mieszkania Glorii. – Lejla zaczerwieniła się po korzonki włosów. – W Croydon.
Mardżan podniosła wzrok znad świstka.
– Glorii? – Jej najbliższa przyjaciółka w Londynie, Gloria, siostrzenica pani Delmonico, była dla niej wielkim wsparciem w mrocznych miesiącach i latach po ucieczce z Iranu. To Gloria uspokajała je i pomagała im się spakować tamtej nocy, kiedy nagle, jak spod ziemi, objawił się małżonek Bahar. Gloria wysłała je wszystkie do Irlandii, polecając siostry drogiej cioci Estelle.
– Ja, noo, znaczy, hmm... wiem, że czasem dostajesz coś od niej. Pomyślałam... to znaczy, pomyśleliśmy z Malachym, że mogłabyś ją, no, poprosić... – dukała Lejla ze wzrokiem wbitym w książkę.
Mardżan nie miała już wątpliwości, w jakim kierunku zmierza rozmowa.
– Chcesz, żeby Gloria przysłała ci środki antykoncepcyjne. Kondomy. – Zorientowała się, że sama również się czerwieni.
Lejla z westchnieniem ulgi potwierdziła.
– Dla ciebie i Malachy’ego? – drążyła łagodnie Mardżan.
Lejla ponownie skinęła głową, nie odrywając wzroku od arcydzieła dramatu elżbietańskiego. – Nie można ich dostać w Irlandii. W każdym razie w prowincji Connaught.
Mardżan raz jeszcze przeczytała reklamę. „Chcesz pobzykać? Wstąp do Mnicha”. Kiedy indziej pękłaby ze śmiechu, teraz jednak gorączkowo próbowała znaleźć właściwą odpowiedź.
– Jesteś pewna, że już jesteś gotowa? – spytała z wahaniem, zaglądając w pochyloną twarz Lejli. – Nie lepiej poczekać jeszcze... całując się i tak dalej?
Drzwi poczekalni skrzypnęły i pojawiła się w nich Antonia Nolan z córką. Na chwilę przystanęły pod daszkiem.
– Robimy to już prawie dwa lata. Jak myślisz, co robimy, kiedy parkujemy na plaży? W oczach Mardżan pojawiło się zrozumienie. Kiedy parkują.
– Czy, hmm... – Urwała. – Czy robiłaś... czy robiliście to już?
– Masz na myśli stosunek? – w oczach Lejli rozbłysły chochliki.
Mardżan osłupiała. Nigdy jeszcze nie słyszała tego słowa z ust młodszej siostry.
– Nie. – Lejla wzruszyła ramionami. – Ale byliśmy blisko.
– Co masz na myśli? – Mardżan zniżyła głos do szeptu, widząc człapiącą w ich stronę Antonię z June. – Czy Malachy próbował cię do czegoś nakłonić? – Położyła dłoń na ramieniu Lejli. – Nie musisz robić nic, na co nie masz ochoty. Wiesz o tym, prawda? – Ale ja chcę – oświadczyła Lejla. – To ja chcę tego. Malachy mówi, że może poczekać.
– Jesteś taka młoda!
– Mam szesnaście lat! Bahar w moim wieku była mężatką!
– Sama przyznasz, że to nie był najlepszy pomysł – trafnie zauważyła Mardżan. Złożyła strzępek gazety na pół i wsunęła go do kieszeni kurtki. Na sąsiedniej ławce sadowiły się dwie plotkary.
– To są bardzo poważne sprawy, Lejlo.
– Wiem, dlatego zwróciłam się do ciebie. – Lejla nie zamierzała odpuścić.
– Bardzo mnie to cieszy. Co nie znaczy wcale, że popieram to, co robisz. Czy raczej, masz zamiar zrobić. – Spojrzała surowo na siostrę. – Rozumiesz?
Lejla nie wyglądała, jakby rozumiała. Czy choćby chciała zrozumieć, co wychodziło na jedno. Naburmuszona wrzuciła Szekspira do tornistra i krzyżując ręce na piersi, odchyliła się na oparcie ławki.
– Po prostu nie chcesz, żebym była dorosła. O to ci chodzi. Chcesz, żebym zawsze była dzieckiem, żebyś ty mogła rządzić.
– Nieprawda. – Mardżan poczuła się dotknięta. – Mam na uwadze tylko twoje dobro. Rozległ się dzwonek, a zaraz potem usłyszały gwizd wtaczającej się na stację lokomotywy. Mardżan odwróciła twarz w stronę pociągu. Przeszył ją nagły smutek. Czyżby Lejla miała rację? Czy rzeczywiście ona próbuje ją powstrzymać przed dorosłością?
– Wiesz co, to jest zupełnie jak w Wiele hałasu o nic. – Lejla z powrotem sięgnęła do tornistra. – Chodzi ci o to, żebym była jak Hero, cnotliwa i bezwolna. A sama chcesz, jak Beatrycze, mieć w nosie facetów i romanse.
– Nie wiem, o czym mówisz.
– Owszem, wiesz dobrze. Nie masz nikogo i uważasz, że ja też nie powinnam mieć. – Znów otworzyła książkę. – Byłaś kiedyś zakochana, Mardżan? Czy ten twój cały Ali w ogóle istniał? Pewnie go wymyśliłaś, bo ci było wstyd!
– Dość tego, Lejlo – ucięła Mardżan, wstając. Pociąg hamował już przy wtórze zgrzytów i kakofonii stalowych kół. – Za dużo sobie pozwalasz – dodała, czując, że twarz jej płonie. Imię Alego w ustach siostry przyprawiło ją o wstrząs, podobnie jak chwilę wcześniej słowo „stosunek”. Trudno było Mardżan uwierzyć, że Lejla pamięta o jej pierwszej miłości, chłopcu, którego zostawiła w Teheranie przed laty. W końcu rozmawiały o nim tylko raz. Przyłożyła dłoń do rozpalonego policzka; czuła tętniącą ze wstydu krew. Drzwi wagonów rozsuwały się powoli i wymiętoszeni pasażerowie w odświętnych przyodziewkach zaczęli wylewać się na peron. Lejla wciąż tkwiła naburmuszona na ławce, z rękami skrzyżowanymi na piersi.
– Jednym słowem, nici z tego? – sarknęła gniewnie. – Nie napiszesz do Glorii? Nie zrobisz tego dla mnie?
Estelle Delmonico patrzyła, jak deszcz rozbryzguje się na szybie jej sypialni. Myślą wracała do słów swojego lekarza.
– Zalecam zmianę klimatu – oświadczył doktor Parshaw, hipnotyzując ją orzechowymi oczyma, które nieodmiennie przypominały jej ukochanego męża, nieboszczyka Luigiego. – Irlandzka wilgoć pogłębia tylko pani artretyzm. Wiem, że ma pani siostrzenicę w Londynie, gdzie pogoda jest niewiele lepsza, w Kensington jednak znajduje się doskonały ośrodek rehabilitacji, a to by się pani właśnie przydało. Słyszałem, że ich terapia opiera się na medycynie ajurwedycznej.
Estelle zaczęła tłumaczyć gorączkowo, że próbowała już starożytnej wiedzy o żywiołach w ludzkim ciele, jednak z nikłym skutkiem. Ajurweda była tylko jedną z pozycji na liście alternatywnych metod, w rodzaju koloroterapii, reiki czy krępujących seansów irygacji jelita grubego, których zakosztowała w ostatnim dziesięcioleciu. Medycyna ajurwedyczna nie wyleczy jej z artretyzmu, oświadczyła doktorowi, podczas gdy popołudnia spędzane z igłą w ręku po energicznej porannej przechadzce zdecydowanie łagodzą bóle stawów.
I to jakiej przechadzce! Jakich cudownych spacerach! Nie dość że dzięki porannym ćwiczeniom rozwinęła wręcz spektakularnie mięśnie łydek – powód dumy kobiety w każdym wieku – to jeszcze spacerując pośród pól koniczyny, dokonywała w swojej przybranej ojczyźnie zdumiewających odkryć. Zdarzało jej się trafić na prawdziwe klejnoty Mayo, ciche torfowiska i połyskliwe wodospady, dzięki którym hrabstwo było mekką natchnionych mistyków.
Estelle dawniej nie zdawała sobie sprawy, że Irlandia posiada tak wiele różnorodnych magicznych miejsc, bo choć jej życie toczyło się w cieniu słynnego starożytnego szczytu, ochrzczonego na cześć świętego Patricio, lata spędzone za ladą U Papy nie dawały wielu okazji do pieszych wypraw.
Doświadczenie nauczyło ją, że jedynym remedium na kłujące szpile artretycznych bólów są włóczęgi; choroba w końcu wypędziła ją z domowego zacisza i zmusiła do rozprostowania kości.
Jednak ten poranek potoczył się inaczej. Ten poranek, jak powiedzieliby Irlandczycy, to była inna para kaloszy.
Zamiast rozgrzewającego marszu wokół zachodnich wybrzeży zatoki Clew większość poranka spędziła Estelle na iście syzyfowej pracy, jaką był uciążliwy transport na tylnym siedzeniu rozklekotanej hondy znalezionej w zatoczce rannej syrenki. Przez bitą godzinę wyciągała dziewczynę z samochodu i wlokła po żwirowej ścieżce do domu, by w końcu położyć w łożu z baldachimem.
Zanim Estelle rozebrała syrenkę i przebrała ją w pasiaste spodnie od piżamy Luigiego, zanim umyła i posiekała wszystkie warzywa na życiodajną zupę minestrone, była zbyt zmęczona, by kiwnąć palcem, co dopiero oddawać się ulubionej weekendowej rozrywce – nawigacji po rozległych falach programów rozrywkowych irlandzkiego radia.
Estelle wróciła wzrokiem do okna. Nawet szycie nie byłoby jej w stanie poprawić nastroju po tym, jak znalazła tę biedną, słodką syrenkę.
Kropla wody, pozostałość po ulewie, spłynęła po szybie okiennej, dołączając do swych poprzedniczek, które zebrały się w zakątku framugi, tworząc tam zwrócony ku niebu kielich ofiarny.
Estelle miała wrażenie, że krople deszczu to jej własne łzy, płacz, którego nie mogła powstrzymać, odkąd znalazła tę dziewczynę, nagą i na wpół żywą.
Cała ziemia ze wstydu zalała się łzami.