Władysław Bartoszewski - wywiad rzeka

Obraz
Źródło zdjęć: © Inne

12 sierpnia 1955 roku Służba Bezpieczeństwa założyła panu „sprawę ewidencyjno-obserwacyjną”. Uzasadnienie: „Po wyzwoleniu z polecenia centrali WiN zorganizował własną siatkę wywiadowczą. Przy jej pomocy rozpracowywał Radę Ministrów, KC PPR, »Czytelnika«, przemysł, stosunki handlowe z ZSRR. Brał udział w zamachach na czołowych działaczy Partii i rządu. W okresie pobytu Mikołajczyka pracował w NKW PSL jako red. tech. »Komunikatów« oraz w »Gazecie Ludowej«. Był kilkakrotnie aresztowany, a następnie skazany na 8 lat więzienia. Obecnie zwolniony [...]”. Ciekawe...

Że wzięli mnie pod obserwację? No, wzięli... Chcę, żeby pan dobrze zrozumiał. Cieszyłem się z „odwilży”. Z tego, że ludzie wychodzą z więzień. Że poszerza się zakres wolności. Że będzie można robić coś pożytecznego. Że XX Zjazd jednak coś przełamał. Że w Poznaniu klasa robotnicza wypowiedziała posłuszeństwo reżimowi pod hasłem „Chleba i wolności”, świadomie, wiedząc, że jedno idzie z drugim. Życzliwie przyglądałem się działalności „Po prostu”, rozumiałem nadzieje młodych socjalistów, takich jak Jan Olszewski i Jan Józef Lipski, ale po lekcji więziennej, po dogłębnym zaznajomieniu się z systemową dialektyką niewiele było we mnie entuzjazmu. Na proces wiodący ku Październikowi patrzyłem jak na serię zjawisk pożądanych, zastanawiałem się jednak, w którym momencie nastąpi kres przemian. Moje koleżanki przybiegły do mnie po wiecu pod Pałacem Kultury. - Władku, dlaczego tam nie byłeś? Ty!? - Nie byłem, bo już po obiedzie! - To było niezwykłe! - Ale już się skończyło!... A po roku, może po dwóch latach, kiedy
Gomułka wyrzekł się wszystkiego, co obiecywał w Październiku, koleżanki zapytały: - Skąd wiedziałeś?
Co nie znaczy, że poddałem się rezygnacji. Zacząłem się zastanawiać, czy nie pora zacząć pisać prawdę o Armii Krajowej? Ale jak się do tego zabrać? Jak działać? Nie szabelką, jak Wołodyjowski, nie męczeństwem, jak Jan Skrzetuski, ale fortelem, fortelem... Dostrzegli to oficerowie SB, bo z ich zapisów zachowanych w IPN wynika, że uważali mnie za człowieka wielkiej przebiegłości...

Podobno dokumentacja Bartoszewskiego w IPN liczy kilkanaście metrów...
Uzbierało się.

Czytał pan donosy kolegów z celi, donosy współpracowników, znajomych, ludzi, którym pan ufał?

Czytałem.

I co?

Ludzie zachowują się albo przyzwoicie, albo nieprzyzwoicie. I to jest podział elementarny. Nauczyło mnie życie, że ludzi nie wolno oceniać wedle ich sympatii czy poglądów politycznych, ale według kryterium prawości. Idzie o siłę oporu przed pokusami. Że ktoś był więźniem politycznym, to wcale nie znaczy, że uzyskał od losu patent na szlachetność. Siedziałem z członkami Narodowych Sił Zbrojnych, z socjalistami, z piłsudczykami, z ludowcami, z ludźmi, którzy przed wojną zajmowali poważne stanowiska, i z chłopcami, którym zdarzyło się opowiedzieć dowcip o Stalinie... Czytając moje teczki, zastanawiałem się nad motywacjami tych, którzy donosili. Był tam pewnie jakiś procent ludzi z odchyleniami psychicznymi. Byli też ludzie słabi, złamani. Byli też nikczemni... Trzeba rozróżniać. Dla przyzwoitości.

1 lipca 1956 roku opublikował pan na łamach tygodnika „Stolica” pierwszy odcinek cyklu „Z notatek kronikarza 1939-1944”. Z kolei tygodnik „Świat” redagowany przez Stefana Arskiego zaczął drukować pańską „Kronikę Powstania Warszawskiego”. Rok później kronika „Dni walczącej stolicy” ukazywała się na łamach „Expressu Wieczornego”...

W tygodniku „Stolica” pracował Teofil Syga, mój kolega z „Gazety Ludowej”. Zwrócił mi uwagę, że w redakcji prócz młodziutkiego redaktora naczelnego Dobrosława Kobielskiego nie ma członków PZPR, są natomiast tacy ludzie, jak Marek Sadzewicz, przedwojenny dziennikarz, w kampanii wrześniowej oficer Samodzielnej Grupy Operacyjnej Polesie, Zbyszek Grzybowski, też oficer Września, fotografik Eustachy Kossakowski, żołnierz AK, fotografik Tadeusz Rolke, żołnierz powstania... „Stolica” wychodziła od 1946 roku, całkowicie apolityczna, w czasach stalinowskich zajmowała się odbudową Starówki, fasadami domów na Mariensztacie, rekordami „trójek” murarskich, z jakimś drobnym pensum ideologicznym w postaci dwóch-trzech uroczystych fotografii... Syga mówi: - Spróbuj coś napisać, ja zaniosę... Napisałem tekst o 3 maja 1943 roku, o podłączeniu się ludzi z „małego sabotażu” do megafonów niemieckich z przemówieniem patriotycznym... Wkrótce poznałem redaktora naczelnego. Sympatyczny młody człowiek z inteligenckiej rodziny. Potem
zrobił karierę w RSW Prasa, ale to już inna opowieść. W każdym razie w styczniu 1957 roku zostałem członkiem redakcji „Stolicy”. Dyrektorem wydawnictwa był Stanisław Błotnicki, warszawiak uratowany przez „Żegotę”, który zadbał o przyzwoite dla mnie uposażenie, wysokie wierszówki. Dzięki temu mogłem kupić porządne buty, bieliznę, a nawet kilka garniturów. Miałem satysfakcję, dowiadując się, że moje teksty o AK, o Powstaniu Warszawskim, o powstaniu w getcie, o likwidacji „szmalcowników” mają odzew. - Który to Bartoszewski? - A ten z BIP, co siedział, co nie pękał... Dochodziły do mnie echa z kraju i z zagranicy, z Ameryki, przez czwarte czy piąte usta, że pamiętają o mnie Karboński i Bagiński, i z Izraela, że to ten z „Żegoty”... W 1957 roku wydaliśmy nakładem „Stolicy” zeszyt pt. „Powstanie Warszawskie w ilustracji” w nakładzie stu tysięcy egzemplarzy. Były z tym pewne kłopoty, bo cenzor zażądał zmiany podpisów pod niektórymi zdjęciami i wprowadzenia fotografii oddziałów ludowego WP, które weszły do Warszawy
w styczniu 1945 roku. Ponieważ byłem podpisany jako autor, zaproponowałem cenzurze współautorstwo. Na kolejnej odbitce wpisałem obok swojego nazwiska nazwisko cenzora. Zrobiła się z tego piekielna awantura, którą załagodził Kobielski. W efekcie zeszyt wyszedł bez nazwiska autora, jako opracowanie zbiorowe.

W sierpniu 1957 roku opublikował pan obszerny artykuł o Powstaniu Warszawskim na łamach „Tygodnika Powszechnego”...

Dwie bite kolumny... „Tygodnik Powszechny” przekazany w 1953 roku Piaseckiemu powrócił w prawowite ręce Jerzego Turowicza jesienią 1956 roku. Pierwszy numer wyszedł na Boże Narodzenie. Byłem wtedy w Krakowie, rozmawiałem z Turowiczem i Woźniakowskim o ewentualnym zatrudnieniu. Jakoś nic z tego nie wyszło, ale zachęcali mnie do pisania. Duchem i sercem byłem z nimi. W artykule, o którym mowa, udało mi się przepchnąć informację o sowieckich odezwach wzywających lud Warszawy do natychmiastowego rozpoczęcia powstania. Cenzorka w Krakowie puściła to, bo reagowała właściwie: jak radzieckie - to dobre. Wyrzucono ją z pracy, a jeśli o mnie idzie, to wzbudziłem po raz kolejny zainteresowanie SB, czego są ślady w archiwach... Do „Tygodnika Powszechnego” pisałem sporo, niekiedy pod własnym nazwiskiem, niekiedy jako Teofil Cichocki, w końcu zostałem nieoficjalnym przedstawicielem redakcji w Warszawie. W tym czasie zaprzyjaźniłem się ze Stefanem Kisielewskim, poznałem jego żonę i dzieci. O naszych relacjach sporo Kisiel
napisał w swoich „Dziennikach”, więc nie ma chyba sensu powtarzać.

W 1958 roku został pan sekretarzem redakcji „Stolicy”.

Nastąpiła zmiana redaktora naczelnego. Dobrosław Kobielski zaczął wspinać się po szczeblach kariery w RSW Prasa, a na jego miejsce przyszedł Leszek Wysznacki, dziennikarz partyjny, działacz PZPR, nie zajadły, ale nakręcany przez żonę, która w późniejszych latach, jako ważna osoba w „Walce Młodych”, zyskała sobie opinię „moczarówy”. Wysznacki nie lubił się przepracowywać, robił to, co konieczne, ale redakcji sobą nie obciążał. Dzięki temu mogłem powoli, acz konsekwentnie zacząć zmieniać profil tygodnika. Pojawili się nowi autorzy. Pojawiły się znaczące nazwiska: Maria Dąbrowska, Jarosław Iwaszkiewicz, Jerzy Zawieyski, Leopold Buczkowski, Kazimierz Truchanowski.
A w tym czasie doszło do trzech wydarzeń, które miały zaważyć na moich dalszych losach. W 1958 roku z okazji piętnastej rocznicy powstania w getcie przyjechała do Warszawy delegacja izraelska. Na jej czele stała Cywia Lubetkin z Żydowskiej Organizacji Bojowej, która wyszła z getta 8 maja 1943 roku kanałami, żona Antka Cukiermana. Nie znałem jej, ale siłą rzeczy przez „Żegotę” mieliśmy wspólnych znajomych. W ogóle w czasie okupacji starałem się spotykać z ludźmi o tyle tylko, o ile było to konieczne. Nauczono mnie, że rozmowy trzeba przełożyć na po wojnie, w kawiarni. Traktowałem to bardzo serio. Efekt był taki, że dużo wiedziałem o ludziach, z którymi się osobiście nie spotykałem. Wiedziałem i starałem się zapomnieć, dla ich i własnego bezpieczeństwa.
Cywia poprosiła posła izraelskiego Katriela Katza o listę gości zaproszonych na przyjęcie i spostrzegła, że nie ma na niej mojego nazwiska. - Dlaczego nie ma Bartoszewskiego? Czy coś się z nim stało? Nie żyje?... Poseł zwrócił się do Żydowskiego Instytutu Historycznego, gdzie mnie znali, bo przychodziłem, rozmawiałem... Tak więc zostałem zaproszony na przyjęcie. A kiedy tam wszedłem, Cywia i jej koleżanki rzuciły się ku mnie, wzruszone, zaczęły całować... Od tej pory w moim mieszkaniu zaczęli pojawiać się przyjeżdżający z Izraela historycy, poznałem Israela Gutmana, Abę Kownera, Chaję Lazar, działaczkę syjonistycznej prawicy, odnowiłem kontakty z Adolfem Bermanem, który w Izraelu wstąpił do partii komunistycznej. Wkrótce zacząłem wygłaszać wykłady i prelekcje na temat działalności „Żegoty” i stosunków polsko-żydowskich. Występowałem w Krakowie, w Warszawie, między innymi dwukrotnie w Klubie Krzywego Koła na zaproszenie Jana Józefa Lipskiego.
Wydarzenie drugie to raczej ciąg wydarzeń związanych z tygodnikiem „Stolica”. Na piętnastą rocznicę Powstania Warszawskiego zacząłem umieszczać setki fotografii powstańców, wedle rzeczywistych proporcji, czyli że większość z AK, z Armii Ludowej zaś odpowiednio mniej, zgodnie z prawdą, co wywołało zgorszenie w Biurze Prasy KC. Przeprowadzili rozpoznanie i doszli do wniosku, że redakcją rządzi Bartoszewski. W związku z tym pretensje do Wysznackiego. Ten zaś, zapewniając, że mnie lubi, szanuje, zaczął prosić, żebym się nie wychylał.

Obiecał pan poprawę?

Obiecałem poprawę. Poprawę względną. Fortele, fortele...

A tymczasem ZBoWiD wydał panu książkę...

Bez mojej wiedzy, bez zgody. W „Stolicy” w 1957 roku opublikowałem teksty poświęcone Palmirom. Oni to wydali w formie książkowej, wiedząc zresztą, że nie garnę się do ich organizacji z przyczyn zasadniczych. Fortele fortelami, ale trzeba pamiętać o granicy, której nie należy przekraczać. I właśnie na temat tej granicy wygłosiłem parę słów w „Tygodniku Powszechnym”.
Otóż w Krakowie odbywało się doroczne spotkanie pracowników i współpracowników „Tygodnika”. A trzeba pamiętać, że z „Tygodnikiem Powszechnym” byli związani posłowie „Znaku”. Ściśle współpracowałem z redakcją, prowadziłem cotygodniowe zebrania w mieszkaniu Anieli Urbanowiczowej z Klubu Inteligencji Katolickiej, przychodzili tam Zofia Lewinówna, Hanna Szczypińska, Jerzy Narbutt, Władysław Terlecki, natomiast w zasadzie unikałem świadczeń na rzecz koła poselskiego. Dlaczego? Bo nie zawsze podobały mi się ich działania. I na dodatek Kisiel trochę mnie podhecował... Akurat wtedy na łamach „Tygodnika Powszechnego” pojawił się artykuł Kazimierza Studentowicza, chadeka, który później zaczął flirtować z Zenonem Kliszką, a jeszcze później wylądował w „Grunwaldzie”, artykuł o dialogu i koegzystencji... Powiedziałem, że na podstawie własnych doświadczeń wiem, co oznacza dialog i koegzystencja więźnia ze strażnikiem, mianowicie do pewnego momentu toczy się wymiana zdań, potem zaś zaczyna się mordobicie. Więc jeśli taka
rozmowa ma być nazywana dialogiem, to ja bardzo dziękuję... Sprawa odbiła się echem w Biurze Prasy KC. Otrzymałem wymówienie ze „Stolicy” z zakazem przychodzenia do redakcji. Odwołałem się do Artura Starewicza, który z ramienia KC nadzorował prasę. Przyjął mnie. Miał na kartce tekst mojej wypowiedzi. Mówi: - No owszem, dowcipne, ale szkodliwe... - Ale uznaje pan, że dowcipne... Pan przed wojną studiował w Warszawie, koledzy pana dobrze wspominają jako pływaka... Czy nie z klubu „Makabi”? Zmienił się na twarzy i oświadczył, że podtrzymuje decyzję.
Parę dni później przyjechał do mnie Krzysztof Kozłowski, zapytał, czy to prawda, że zostałem wylany za wystąpienie na zebraniu w „Tygodniku Powszechnym”. - Prawda! - No to Turowicz proponuje, żebyś przyszedł do nas... To był koniec grudnia 1960 roku.
Na wieść o wyrzuceniu mnie ze „Stolicy” dyrektor Stanisław Błotnicki, któremu w wydawnictwie podlegały sprawy personalne, postanowił zachorować. Zachorował, aby nie podpisać zwolnienia. I dzięki temu moje płatne wymówienie przedłużyło się do czterech miesięcy. Nie pojawiłem się już więcej w „Stolicy”. Do redakcji przyjęto wiernych ludzi PZPR, moczarowców, Leszka Moczulskiego, Krzysztofa Naumienkę, Waldemara Łysiaka. Przekształcili tygodnik w tubę Komitetu Warszawskiego PZPR, okropne rzeczy tam wypisywali...

W 1961 roku w Wydawnictwie Zachodnim ukazała się pana książka „Prawda o von dem Bachu”... W „Kurierze Polskim” recenzował ją Kazimierz Moczarski, w „Za i przeciw” - Jan Zarański... Przyjaciele nie zawiedli.

Przyjaciele nie zawodzą... Książka miała dwa wydania w języku polskim, jedno po angielsku, jedno po francusku, zyskała rozgłos. W „Tygodniku Powszechnym” opublikowałem szereg artykułów o działalności „Żegoty”. Wskazywałem, że tragiczne dzieje okupacji i dzieje polskiego podziemia nie mogą być przedstawiane z pominięciem zagłady polskich Żydów. Rozdzielne traktowanie tych spraw tworzy bowiem obraz kaleki, zafałszowany.

W jednej z notatek SB na pana temat znalazłem stwierdzenie, że wyolbrzymia pan problem zagłady Żydów...

To cenne świadectwo poziomu intelektualnego i moralnego tej służby... Moje artykuły były na szczęście czytane także w innych środowiskach, w kraju i za granicą, w Londynie, Paryżu, Nowym Jorku i Jerozolimie. W 1963 roku pan Adam Wein z Żydowskiego Instytutu Historycznego powiadomił mnie, że otrzymam odznaczenie państwowe w związku z dwudziestą rocznicą walk w getcie warszawskim. Jednocześnie ŻIH poprosił mnie o dostarczenie listy osób, które brały udział w akcjach „Żegoty” i powinny być odznaczone. Podałem kilkanaście nazwisk, w tym Zofii Kossak, Ireny Sendler, ludzi z PPS, z Armii Krajowej. Krzyż Kawalerski Odrodzenia Polski przypinał mi członek Rady Państwa Kazimierz Banach, niegdyś działacz PSL. - O, to wy, kolego Bartoszewski? - zdziwił się. - Ja... tak się złożyło... - Bardzo się cieszę...
W wolnej Polsce, po 1989 roku, środowisko benderowskie zarzucało mi w nagłym porywie odwagi - że przyjąłem to odznaczenie... Otrzymałem je z inicjatywy historyków żydowskich za działania, które powinny być szanowane, tym bardziej że „Żegota” była częścią struktury Polskiego Państwa Podziemnego, nie zaś PRL...

Prowadził pan też w „Tygodniku Powszechnym” rubrykę „Zmarli”...

Pamięta pan?

Byłem wtedy uczniem liceum... To był najciekawszy podręcznik dwudziestowiecznej historii Polski, jaki można było wtedy kupić, w dodatku za grosze. Dzięki panu mogłem na maturze popisać się wiedzą, która zadziwiła egzaminatorów... - Komar, skąd ty to wiesz? - Czytam nekrologi!... Nie uwierzyli... No, a trzecie wydarzenie?

Musimy się cofnąć do 1961 roku. Poranek, golę się, dzwoni telefon. Podnoszę słuchawkę, mówi Stomma. Zdziwiłem się, bo do tej pory poseł Stomma nie utrzymywał ze mną kontaktów. Teraz miał prośbę. Otóż do Warszawy przyjechał dziennikarz austriacki Kurt Skalnik, redaktor „Die Furche”, wpływowego pisma katolickiego o kierunku podobnym do „Tygodnika Powszechnego”. Skalnik i jego żona mieli się spotkać ze Stommą u Jerzego Zawieyskiego, ale pojawiły się jakieś kłopoty, zdaje się, że Kliszko nagle zaprosił Stommę na rozmowę... Więc czy mógłbym pójść do Zawieyskiego i pełnić rolę współgospodarza i tłumacza? Nie wypadało odmówić. Skalnik, młodszy ode mnie o trzy lata, był znanym publicystą, człowiekiem otwartym, nieźle zorientowanym, a przy okazji miał sporo sympatii do Polski, wywodził się z rodziny połsko-austriackiej, jego matka urodziła się w Bielsku. Z inicjatywy pani Anieli Urbanowiczowej z KIK pojechaliśmy do Ożarowa, aby zjeść obiad w dworku Reicherów, w tym samym salonie, w którym von dem Bach prowadził
rozmowy z pułkownikiem Irankiem-Osmeckim i innymi przedstawicielami AK na temat kapitulacji powstania. W czasie obiadu Skalnik zapytał mnie, czy wybrałbym się do Wiednia? „Tygodnik Powszechny” nie był szczególnie majętny, ja też nie... Skalnik mówi, że redakcja „Die Furche” zapewni mi w Austrii hotel, posiłki... Kiedy? - Kiedy będzie panu wygodnie...

Miał pan paszport?

Nie miałem. Starałem się o paszport, chcąc pojechać na proces Eichmanna, ale nic z tego nie wyszło. Było dla mnie jednak oczywiste, że wobec narastającego zainteresowania problemem Holokaustu, zresztą wtedy tego terminu jeszcze nie używano, zainteresowania wywołanego między innymi przez proces Eichmanna, należy jak najszybciej zabrać się do dokumentowania pomocy, jakiej Polacy udzielali Żydom w czasie okupacji. Wiosną 1962 roku otrzymałem zaproszenie z Instytutu Yad Vashem. Złożyłem podanie o paszport...

I otrzymał pan odmowę!

Tak. I nie byłem szczególnie tym zdziwiony. Chodzili za mną, fotografowali, domyślałem się, że moje rozmowy są podsłuchiwane... No, trudno. Na wszelki wypadek złożyłem ponownie podanie. Znów odmowa.

Do ilu razy sztuka?

Chyba do pięciu, może sześciu...

24 marca 1963 roku opublikował pan na łamach „Tygodnika Powszechnego” apel o nadsyłanie wspomnień, relacji i dokumentów związanych z pomocą, jakiej Polacy udzielali Żydom w okresie okupacji...

Odzew był niezwykły. Akcja „Ten jest z ojczyzny mojej” została wsparta przez Jerzego Gierdoycia, przez polski Londyn, przez Polaków w Ameryce. Przyjaźnie odniósł się do niej ambasador Izraela w Warszawie, Awigdor Dagan, czyli Victor Fischl, czeski poeta, w czasie wojny sekretarz Jana Masaryka, przyjaciel Antoniego Słonimskiego. Cel akcji dla mnie był oczywisty. Zebrać dokumenty prawdy. O tych Polakach, którzy pomagali z narażeniem własnego życia i życia swoich rodzin. I o tych, którzy wydawali Żydów w niemieckie ręce. O wyrokach sądów Państwa Podziemnego na szmalcowników. O dzieciach ukrywanych w klasztorach... Do pomocy zgłosiła się Zofia Lewinówna. Bardzo chciała w tym uczestniczyć. Jej ojciec, major Wojska Polskiego, oficer II Oddziału, został aresztowany w 1939 i rozstrzelany w Palmirach jako polski patriota. Lewinównie i jej matce, córce rabina, pomocy udzielili Krahelscy i rodzina Jana Józefa Lipskiego. Zamieszkały w Hrubieszowie jako dwie szczególnie pobożne parafianki, pod opieką proboszcza. A po
wojnie Zośka została aresztowana, siedziała za udział w nielegalnej Sodalicji Mariańskiej, cóż, świat jest mały, siedziała w celi z Haliną Dąbrowską, tą samą, która mnie obciążyła zeznaniami...

Zaczęło się zbieranie materiałów, z których powstała książka wydana w 1967 w „Znaku”.

Tymczasem Stefan Kisielewski nękał oficjeli w sprawie mojego paszportu. Trafił do pułkownika Mariana Janica, AL-owca, szefa gabinetu Moczara. Potem do samego Moczara, „...mówicie, że ci Żydzi niewdzięczni, że nas szkalują, panie ministrze, mój kolega Bartoszewski im pomagał, oni chcą, żeby on o tym mówił, oni chcą to zaakcentować, a wy mu nie dajecie paszportu, przecież to nonsens”. I nagle otrzymałem zawiadomienie, że mam zgłosić się po odbiór dokumentu.
Dopiero po pół wieku dowiedziałem się z IPN, że w tym samym czasie MSW założyło przeciwko mnie sprawę rozpracowania operacyjnego pod kryptonimem „Bonza” z przyczyn następujących: po pierwsze - utrzymuję kontakty z byłymi oficerami II Oddziału Komendy Głównej AK, którzy są na emigracji, po wtóre - pracując w „Tygodniku Powszechnym”, reprezentuję postawę „otwartej walki z władzą ludową”, po trzecie - pozostaję w związkach z ambasadą izraelską.
I oto którejś nocy dzwoni do mnie Kisiel w stanie upojenia, chyba ze SPATiF-u, i mówi tak: - Słuchaj Bartosz, rozmawiałem znowu z Moczarem i mu podziękowałem, że możesz odebrać paszport. - No i co? - Powiedziałem, że dziękuję i że jednak można w Polsce coś załatwić. A on się okropnie skrzywił i powiedział, że jak sprawa jest słuszna, to można ją załatwić... - Czyli jestem słuszną sprawą ministra Moczara... - odpowiedziałem. Kisiel zaczął się śmiać: - Ty słuszna sprawo Moczara...

Wybrane dla Ciebie

Po "Harrym Potterze" zaczęła pisać kryminały. Nie chciała, żeby ktoś się dowiedział
Po "Harrym Potterze" zaczęła pisać kryminały. Nie chciała, żeby ktoś się dowiedział
Wspomnienia sekretarki Hitlera. "Do końca będę czuła się współwinna"
Wspomnienia sekretarki Hitlera. "Do końca będę czuła się współwinna"
Kożuchowska czyta arcydzieło. "Wymagało to ode mnie pokory"
Kożuchowska czyta arcydzieło. "Wymagało to ode mnie pokory"
Stała się hitem 40 lat po premierze. Wśród jej fanów jest Tom Hanks
Stała się hitem 40 lat po premierze. Wśród jej fanów jest Tom Hanks
PRL, Wojsko i Jarocin. Fani kryminałów będą zachwyceni
PRL, Wojsko i Jarocin. Fani kryminałów będą zachwyceni
Zmarł w samotności. Opisuje, co działo się przed śmiercią aktora
Zmarł w samotności. Opisuje, co działo się przed śmiercią aktora
Jeden z hitowych audioseriali powraca. Drugi sezon "Symbiozy" już dostępny w Audiotece
Jeden z hitowych audioseriali powraca. Drugi sezon "Symbiozy" już dostępny w Audiotece
Rozkochał, zabił i okradł trzy kobiety. Napisała o nim książkę
Rozkochał, zabił i okradł trzy kobiety. Napisała o nim książkę
Wydawnictwo oficjalnie przeprasza synów Kory za jej biografię
Wydawnictwo oficjalnie przeprasza synów Kory za jej biografię
Planował zamach na cara, skazano go na 15 lat katorgi. Wrócił do Polski bez syna i ciężarnej żony
Planował zamach na cara, skazano go na 15 lat katorgi. Wrócił do Polski bez syna i ciężarnej żony
Rząd Tuska ignoruje apel. Chce przyjąć prawo niekorzystne dla Polski
Rząd Tuska ignoruje apel. Chce przyjąć prawo niekorzystne dla Polski
"Czarolina – 6. Tajemnice wyspy": Niebezpieczne eksperymenty [RECENZJA]
"Czarolina – 6. Tajemnice wyspy": Niebezpieczne eksperymenty [RECENZJA]