Trwa ładowanie...

"Władcy strachu": koszmar dzieci z sierocińca, o którym wiedziała cała wyspa

W lutym 2008 r. pod schodami Haut de la Garenne, największego sierocińca na wyspie Jersey, dr Julie Roberts znalazła niewielki przedmiot. Antropolożka uznała po wstępnej analizie, że jest to fragment dziecięcej czaszki. Od miesiąca na terenie dawnego sierocińca poszukiwano dowodów na zbrodnie popełniane na dzieciach. Tego dnia rozpętało się prawdziwe piekło.

W 2008 r. przeszukiwano tereny na wyspie Jersey, gdzie znaleziono szczątki maltretowanych, gwałconych i zabitych dzieciW 2008 r. przeszukiwano tereny na wyspie Jersey, gdzie znaleziono szczątki maltretowanych, gwałconych i zabitych dzieci
d1zcx1u
d1zcx1u

"Władcy strachu" to reportaż Ewy Winnickiej i Dionisiosa Sturisa o domach dziecka na wyspie Jersey, które były miejscem łowów dla pedofilów. Autorzy odkrywają prawdę o przestępstwach w sierocińcach. Próbują odpowiedzieć na pytanie, jak to możliwe, że w XXI w. nadal istnieją miejsca, w których panuje przyzwolenie na zło. Śledzą wzajemne zależności, układy oraz pokazują bohaterską walkę tych, którzy sprawili, że mechanizm zła zaczął się kruszyć.

Prezentujemy fragment "Władców strachu" wydawnictwa Znak.

Zwykle na rządowe konferencje przychodzi trzech miejscowych dziennikarzy, którzy znają się z ministrami po imieniu. Korespondenci z dużej wyspy zaglądają tu raczej, żeby sprawdzić, którzy celebryci wylegują się na plażach. Tym razem było ich na wyspie kilkunastu. Poszliśmy za nimi i o 11.45 czekaliśmy w tłumie na Iana Gorsta – szefa ­rządu. Kilku reporterów miało w rękach grube biało­-niebieskie księgi. Oni już wiedzieli. Ostrzegali, że są fragmenty, których wprost nie da się czytać. Świadectwa okrucieństwa i bezradności, scenariusze horroru.

d1zcx1u

W końcu, nieco spóźniony, pojawił się Gorst. Stanął za mównicą blady i spięty. Przypomniał, że przez ostatnie cztery lata nad raportem pracowała specjalna niezależna komisja. Jej członkowie przesłuchali ponad 600 osób.

Prolog: Rekiny biznesu? To często psychopaci. Nikt nie mówi o tym głośno

Premierowi łamał się głos. Wyglądał, jakby miał się rozpłakać.

- Zawiodły nasze instytucje oraz my sami. Zawiedliśmy dzieci, które potrzebowały troski i opieki. Nie chcieliśmy ich słuchać, nie chcieliśmy im wierzyć, zamiataliśmy prawdę pod dywan, bo tak było najłatwiej. Ludziom bardziej niż na dobru dzieci zależało na spokoju. Także dziś dzieci są zagrożone. Jestem wstrząśnięty, przepraszam.

d1zcx1u

Zapadła cisza, którą przerwał korespondent jednej z brytyjskich telewizji:

– No to przeprosiłeś. Co teraz?

Niektórzy uważali łzy Gorsta za krokodyle. Wiedzieliśmy też już, że mieszkańcy zaklinają rzeczywistość, opowiadając, że żyją w raju, do którego zło, jeśli już się zakradnie, to przez przypadek, gdy pomyli drogę na większą wyspę lub na kontynent. Ale kaliber zbrodni, o której właśnie usłyszeliśmy, był nie do uwierzenia.

We wtorkowe południe poszliśmy do parlamentu na konferencję prasową grupy wściekłych, opozycyjnych wobec rządu polityków, aktywistów i blogerów, którzy od lat podejrzewali, że na wyspie dochodzi do nadużyć, zabiegali o ujawnienie prawdy, ukaranie winnych i powołanie komisji.

d1zcx1u

Dziennikarzy była garstka, głównie związanych z miejscowym rządem. Pytali, czy to nie przesada, że prace komisji kosztowały aż 23 mln funtów, i czy publikacja raportu nie odbije się na reputacji Jersey. Przecież nikomu nie jest potrzebny skandal. Centrum światowych finansów, jakim jest Jersey, nie przetrwa bez spokoju. Pieniądze potrzebują ciszy.

– Dlaczego nie pytacie o dzieci i o ich oprawców, którzy wciąż są na wolności? Co mnie obchodzi reputacja? – denerwował się człowiek w rozciągniętych dresach, który przedstawił się jako niezależny bloger Rico Sorda. Kręcił głową z niedowierzaniem.

– Nie pozwólmy, żeby kłopotliwy raport zamieciono pod dywan – dopowiadał jego kolega, łysy, bez lewej dłoni, autor bloga voiceforchildren.blogspot.com Neil McMurray.

d1zcx1u

Komisja ustaliła ponad wszelką wątpliwość, że co najmniej od 1945 r. do dnia dzisiejszego dzieci były molestowane seksualnie, gwałcone, fizycznie i psychicznie maltretowane. Na masową skalę. W warunkach bliskich społecznemu przyzwoleniu. Za wiedzą rządzących. Lekceważone przez wszystkich ofiary długo siedziały cicho, a kiedy przestały, jedyna gazeta na wyspie napisała, że dzieci dostawały klapsy na goły tyłek mokrym ręcznikiem.

– Dlaczego – Neil McMurray prawie krzyczał – nie wspominacie o zgwałconym chłopcu, któremu pękł odbyt. Przecież z raportu jasno wynika, że także dziś dzieci mogą być w niebezpieczeństwie!

– Do tego wszystkiego okazuje się, że bywali u nas także Jimmy Savile, słynny didżej z BBC, i były premier Wielkiej Brytanii Edward Heath. O tym pierwszym wiadomo na sto procent, że był notorycznym pedofilem, wobec drugiego są silne oskarżenia. Heath przypływał na Jersey swoją łódką "Poranna Chmura". Po wyspie krążą opowieści, jak zabierał na imprezowe rejsy małych chłopców z Haut de la Garenne. Jeden miał wejść na pokład i nigdy nie wrócić. Dlaczego nasza policja się tym nie zajmie?! To są, k...a, wolne żarty!

d1zcx1u

– Zobaczycie, nic się nie zmieni. Pie...ne Jersey way! – krzyczał człowiek bez ręki.

Po konferencji podeszliśmy do niego.

– Że skąd jesteście?

Wiedzieliśmy już, że tu wrócimy.

Policjanci szukają szczątków dzieci, marzec 2008, wyspa Jersey
Policjanci szukają szczątków dzieci, marzec 2008, wyspa Jersey

Ofiara: Giffard

Niedaleko naszego domu w Gorey działał burdel, do którego przychodzili niemieccy żołnierze – to było w czasie okupacji, ok. 1941 r. Mój ojciec – bardzo religijny – był wówczas członkiem Armii Zbawienia i otwarcie potępiał prostytucję. Pewnego razu o swoich zastrzeżeniach powiedział koledze, którego córka pracowała w burdelu – ten poszedł ze skargą do centeniera, nakłamał i powiedział, że mój ojciec nie nadaje się do opieki nad dziećmi. I tyle wystarczyło, nie było rozprawy sądowej, niczego takiego. Po prostu centenier nakazał umieścić mnie w ośrodku Jersey Home for Boys (jego nazwę zmieniono później na Haut de la Garenne). Miałem wtedy 6 lat. [...]

d1zcx1u

Personel składał się z trzech osób – dyrektor, pielęgniarka i gospodyni nie byli w stanie upilnować 150 chłopców, dlatego do pomocy wyznaczali starszych wychowanków. Wielu z nich to byli młodociani przestępcy, pospolite łobuzy, którzy chętnie terroryzowali najmłodszych. Pamiętam na przykład, jak znaleźli duży, napędzany ręcznie generator prądu, zmoczyli mi nogi, owinęli każdą nogę drutem i włączyli maszynę. Razili mnie prądem, a ja wyłem z bólu. Potrafili też rzucać w nas lotkami i okładać kijami.

Jeśli pominąć przypadki znęcania się nad młodszymi, okres do 1947 r. nie był jednak najgorszy. Musieliśmy pracować w polu, prać, pastować podłogi, obierać ziemniaki, ale jednocześnie mieliśmy wycieczki, konkursy budowania zamków z piasku, chodziliśmy do kina na nieme filmy. Oczywiście wojenna okupacja oznaczała też różne niedobory – na przykład brakowało butów, więc chodziliśmy boso po ściernisku, po kałużach, po śniegu. Trzewiki zakładaliśmy jedynie na wyjścia do kościoła.

W 1947 r. w JHFB zjawili się nowi pracownicy, w tym nowy dyrektor wraz z żoną, która została gospodynią całego ośrodka. Zapowiadali zmiany na lepsze, ale w praktyce okazali się potworni. Nie mieli żadnych pedagogicznych kwalifikacji. Znęcanie stało się jeszcze częstsze. Moją główną prześladowczynią była gospodyni – miała swoich ulubionych chłopców, "beniaminków" – im żyło się dobrze i wygodnie. My zaś, którzy nie zaliczaliśmy się do ulubieńców, przeżywaliśmy koszmar.

Pamiętam, jak zabrała mi organki, które dostałem z okazji świąt – przekazała je jednemu z beniaminków, a mnie powiedziała, żebym się nie mazgaił, bo przecież i tak nie mam talentu muzycznego. Albo gdy wydawała słodycze, wysyłała mnie na koniec długiej kolejki, a później mówiła, że cukierki się skończyły – co było kłamstwem, bo widziałem, jak wkładała je do kieszeni.

Kary cielesne były na porządku dziennym. Wystarczyła plamka na butach i już dostawało się po głowie. Za wszystko byliśmy bici rózgą. W zasadzie mogliśmy całymi dniami chodzić z wyciągniętą dłonią, bo personel bił nas bez przerwy. Jeden z opiekunów torturował nas podczas nauki pływania – wrzucał nas po prostu na głęboką wodę i kazał pływać. Chłopcy się topili, dławili, kaszleli. Także za przeklinanie groziła straszna kara – szorowanie buzi szarym mydłem i twardą szczotką. Z podrażnionych dziąseł i języka lała się krew. Musieliśmy na to patrzeć – żeby wiedzieć, co może nas czekać.

Wielu próbowało uciekać – ja również. Pamiętam, jak gospodyni nie zabrała mnie na wycieczkę na Guernsey. Zostawiła mnie i paru kolegów na cały dzień bez jedzenia. Byliśmy głodni, więc się zbuntowaliśmy, przeszliś­my pod płotem i pobiegliśmy do mojego rodzinnego domu. Zobaczył nas pracownik poczty i podkablował dyrektorowi. Z całej grupy dyrektor wezwał tylko mnie i sprał mnie pasem.

Goście mogli nas odwiedzać tylko raz w miesiącu – a każda wizyta, tak jak w więzieniu, była ściśle nadzorowana przez starszych chłopców lub opiekunów. Musieliśmy kłamać, że wszystko w porządku, wiedzieliśmy, że nie możemy się wyżalić, bo czekałaby nas kara. Kiedy wychodziliśmy z placówki, też znajdowaliśmy się pod ścisłym nadzorem. Byliśmy prowadzeni do miejsca docelowego, jakby to był przemarsz wojskowy; szliśmy w grupach, a starsi chłopcy nas pilnowali.

Pamiętam, że raz przyznałem w rozmowie z kolegą, że jest mi ciężko i źle – chwilę później siedziałem na pace ciężarówki i jechałem do szpitala psychiatrycznego w Saint Saviour. Chcieli ze mnie zrobić wariata. Gospodyni liczyła, że zostanę tam na stałe. Na szczęście trafiłem na doktora Darlinga, którego znałem z Armii Zba­wienia. Lekarz był wściekły, gdy mu powiedziałem, dlaczego wysłano mnie na badania, i zrobił awanturę. Gdyby nie on, pewnie zostałbym w tym psychiatryku na dobre, tak jak wielu innych chłopców. Po powrocie do JHFB oczywiście dostałem lanie, ale nigdy więcej już nie straszono mnie zamknięciem w szpitalu.

Ludzie pytają, dlaczego nie chodziliśmy ze skargami do nauczycieli w szkole albo na policję. Ale to przecież nie było wcale proste. Baliśmy się kar. Wiedzieliśmy, że jeśli zwierzymy się komukolwiek, personel i tak się dowie, a wtedy będzie po nas.

Często się zastanawiam, dlaczego nikt z władz wyspy się nami nie interesował. Dochodzę do wniosku, że nikomu na nas nie zależało. Przez 10 lat, które spędziłem w placówce, urzędnicy czy pracownicy socjalni ani razu nie przyszli z kontrolą. Ani razu.

Po opuszczeniu JHFB miałem traumę. Wszystkiego się bałem, nawet wyjścia do sklepu po zakupy. Nie umiałem dobrze czytać ani pisać, nie znałem się na zegarku. Zaczepiłem się w końcu w Armii Zbawienia i do dziś tam pracuję. Kontynuowałem naukę i zdawałem kolejne egzaminy, choć było to bardzo trudne.

Czas spędzony w ośrodku wpłynął także na moje relacje z kobietami i przyczynił się do rozpadu obydwu moich małżeństw. Od wielu lat borykam się z depresją. Odczuwam wściekłość, gdy myślę o dzieciństwie spędzonym w JHFB. Mówiłem o tym publicznie podczas jednej z demonstracji ruchu Time4Change przed siedzibą parlamentu w Saint Helier. Dostałem mikrofon i opowiedziałem swoją historię – na koniec rzuciłem, że nie może być zgody na tak okrutne traktowanie dzieci. Otrzymałem oklaski i wiwaty. Przez chwilę bałem się nawet, że zostanę aresztowany, ale myślę, że tłum rzuciłby się na policjantów, gdyby spróbowali mnie tknąć.

Wydawnictwo Znak
Wydawnictwo Znak

Ewa Winnicka – reporterka i pisarka. Studiowała dziennikarstwo i amerykanistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Związana z "Polityką" i "Dużym Formatem". Trzykrotnie uhonorowana nagrodą Grand Press. Autorka książek: "Londyńczycy" (nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia), "Angole" (za którą otrzymała Nagrodę Literacką Gryfia, a także nominacje do Nagrody Nike i Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego), "Nowy Jork zbuntowany", "Milionerka. Zagadka Barbary Piaseckiej Johnson", "Był sobie chłopczyk" (za którą otrzymała Nagrodę MediaTory w kategorii ObserwaTOR oraz nominację do Górnośląskiej Nagrody Literackiej Juliusz), "Głosy. Co się zdarzyło na Wyspie Jersey" (napisanej wspólnie z Dionisiosem Sturisem). Ze swoim synem Stasiem pisze książki reporterskie ("Staś na tropie"), w których to dziecko jest narratorem i bezwzględnym obserwatorem świata dorosłych.

Dionisios Sturis – urodzony w 1983 r. w Grecji, wychowany w Polsce. Dziennikarz, reporter, twórca podcastów. Współpracuje z "Gazetą Wyborczą", "Dużym Formatem" i "Polityką". Autor licznych reportaży prasowych i radiowych oraz trzech książek reporterskich opowiadających o współczesnej Grecji ("Grecja. Gorzkie pomarańcze"), wyspie Man i miejscowej Polonii ("Gdziekolwiek mnie rzucisz…") oraz greckich i macedońskich uchodźcach, którzy w latach 40. i 50. XX w. znaleźli się w Polsce ("Nowe życie. Jak Polacy pomogli uchodźcom z Grecji"). Wspólnie z Ewą Winnicką napisał książkę "Głosy. Co się zdarzyło na Wyspie Jersey" oraz stworzył audioserial "Głosy. Co słyszał morderca". Współtwórca podcastu "Czarny Romans". Wielokrotnie nominowany do prestiżowych nagród dziennikarskich, m.in. nagrody Grand Press, Nagrody PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego, Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki, Nagrody im. Macieja Płażyńskiego. Mieszka w Brukseli.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
d1zcx1u
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1zcx1u