“A te convien tenere altro viaggio,’ rispuose, poi che lagrimar mi vide, ‘se vuo’ campar d’esto loco selvaggio: ché questa bestia, per la qual tu gride, non lascia altrui passar la sua via, ma tanto lo ‘mpedisce che l’uccide; e ha natura si malvagia e ria, che mai non empie la bramosa voglia, e dopo ‘l pasto ha liu fame che pria. Molti son li animali c cui s’ammoglia, e piu saranno ancora, infin che ‘l veltro verra, che la fara morir con doglia.’
„Ścieżki potrzeba obrać tobie ine”,
Rzekł, widząc oczu moich zapłakanie,
„Jeżeli przebrnąć życzysz tę gęstwinę.
Bo owa bestia, co mię wołasz na nię,
Nikomu drogą swoją przejść nie daje:
Póty przeszkadza, aż w nim dech ustanie.
A tak złośliwe chowa obyczaje,
Że zachłannością jej chciwość się mnoży
I tem głodniejsza, im się bardziej naje.
Rozliczny jest zwierz, z którym cudzołoży,
I dotąd będzie, aż nadejdzie żwawy
Chart, co ją na śmierć w boleściach umorzy.
Dante, Piekło, Pieśń I, 91–1021
PROLOG
Padwa
16 WRZEŚNIA 1314 ROKU
Ciolo rozglądał się wokół w pełnym napięciu. Podczas jazdy nie widzieli żywej duszy. Ani na drodze, ani na polach. Nikogo.
– Co to znaczy? – zapytał Girolamo.
– Nie wiem – odpowiedział Ciolo.
– Czy Padwa jest oblężona?
– Nie mam pojęcia. Jedźmy.
– Jak się tam dostaniemy?
– Jedź.
– Ale...
– Pomyśl o złotych florenach.
– Nigdy nie byłem we Florencji!
– Zamknij się! – syknął Ciolo.
Opustoszałe pola zamieniły się w opustoszałe przedmieścia. Niektóre zapadające się budy i chałupy robotników zostały spalone, większość jednak pozostała nienaruszona, a nawet wyglądała jak nowa. Ciolo dostrzegł świeżo wycięte drewniane rozpory i nowe cegły – ślady po dawnym, a nie dopiero co zakończonym oblężeniu. Gdyby oblężenie jeszcze trwało, szkielety bud wciąż by dymiły i już wcześniej byłoby słychać odgłosy setek pomrukujących, wiwatujących i śpiewających mężczyzn, tupanie niecierpliwych koni, trzask i jęk maszyn oblężniczych, już dotarłby do nich zapach ognia i brudu. Ciolo pociągnął nosem. Jedyne, co dało się wyczuć, to zwyczajny zapach nocy. A słychać było tylko świerszcze, czasami jeszcze gęś albo psa. Nigdzie żadnych namiotów ani pochodni, żadnych pobłyskujących włóczni. Miasto nie było oblegane. Więc gdzie się wszyscy do diabła podziali?
Ciolo poczuł, że robi mu się zimno od pewnej myśli. Zaraza. Nadeszła zaraza i jeszcze teraz Padwańczycy chowają się po swoich domach, rozdrapują strupy i wymiotują krwią. Popatrzył na Girolama, ale nie otworzył ust. Pomyślał o pieniądzach, po czym zakrył usta brudną dłonią, żeby zatrzymać morowe powietrze i powoli pojechał dalej.
Zbliżali się do przejścia prowadzącego do północnej bramy miasta. Ponte Molino to stary rzymski most o długości czternastu koni, którego potrójne łuki spinały brzegi rzeki Bacchiglione. Środkowy łuk podpierały dwie masywne kamienne kolumny wystające z szemrzącej rzeki. Z niewielkiej odległości dochodziło skrzypienie i jęk młynów. Most kończył się umocnioną bramą. Ciolo usilnie się w nią wpatrywał. Na zewnątrz nie widać było stosu ciał. Dobry znak. Nie mogąc zobaczyć żywego ducha, skierował konia w stronę mostu i zaraz nań wjechał. Za nim Girolamo.
Pośrodku mostu Ciolo zorientował się, że bramy miejskie są otwarte, ale nieoświetlone. Stanął, żeby dobrze się przyjrzeć.
– Mam jakieś złe przeczucia w związku z tą robotą – odezwał się Girolamo.
Nagle, wysoko na wieży ponad ich głowami ukazał się płomień. Pochodnia. Za chwilę dwie następne. W tejże samej chwili Ciolo usłyszał ludzkie głosy. Tysiące wiwatujących głosów. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Bicie dzwonów i dźwięki muzyki. Wszyscy znajdowali się wewnątrz murów miejskich i oczekiwali nadejścia nocy i zapalenia pochodni.
Ciolo pochylił się w siodle i podniósł brwi.
– Widzisz, nic takiego. Jakieś obcho...
Wówczas doleciał go grzmot i prysło uczucie ulgi. Z bramy przed nimi wyłoniła się cała armia jeźdźców. Światło trzymanych w górze pochodni odbijało się od zdobionych piórami hełmów i błyszczących napierśników, a niezliczona ilość rozwścieczonych padwańskich żołnierzy wyjeżdżała z miasta kierując się na Ponte Molino.
Jechali prosto na Ciola i Girolama.
W odruchu paniki Ciolo błyskawicznie zsunął się z siodła i pomagając sobie ruchem ramion, popędził na brzeg mostu i skoczył. Nogami uderzył w lustro wody, po czym cały się w niej zanurzył. W miarę jak pochłaniał go nurt, dźwięk kopyt oddalał się coraz bardziej. Nie umiał pływać. Machał rękami i nogami jakby biegł, kierując się w stronę mostu. Coś go mocno uderzyło w ramię i z całych sił próbował uchwycić się tej podpory. Niczego nie widział, ale pod palcami wyczuwał kamień. Cokolwiek to było, trzymał mocno i podciągał się na tym do góry. Było oślizgłe i obleśne, trudne do przytrzymania. Wbił się paznokciami. Zaczynały go palić płuca. Nagle poczuł, że ma dłoń ponad wodą, szarpnął głową i zachłysnął się powietrzem.
Ciolo trzymał się jednego z łuków rzymskiego mostu. Nad sobą słyszał kawalkadę konnych żołnierzy. Idioci. Kimkolwiek był ich wróg, z pewnością nie znajdował się tutaj. Więc po co ta szarża? W ciemności, kiedy koń może się łatwo potknąć i upaść? Ciolo już raz omalże nie zginął w nocnej szarży. Koń pędzący z przodu złamał nogę, zabijając dosiadającego go jeźdźca i dwóch innych jadących za nim. Wciąż słyszał dochodzące z miasta owacje i zdawał sobie sprawę, że mógł zginąć z powodu parady. Pokazu honoru, umiejętności. Głupcy. Drżąc i prychając, Ciolo wymamrotał całą litanię przekleństw pod adresem tego, który wymyślił stan rycerski.
Podciągnął się stopniowo obu rękami i dotarł do skraju podpory. Miał szczęście, że nurt Bacchiglione nie był silny, a nawet podwójne szczęście, że siłę prądu redukowały pracujące w pobliżu młyny. Inaczej woda porwałaby go raz na zawsze. Dopiero teraz zastanowił się, co też stało się z Girolamem. Nie było sensu krzyczeć. Jeśli przeżył, spotkają się w domu. Ciolo potrzebował dziesięciu minut, żeby dotrzeć do brzegu, ale w żaden sposób nie dało się dojść z dołu do wysokiej bramy. Jedyna droga prowadziła przez most. Ciolo nabrał powietrza i zaczął ostrożnie wdrapywać się po spękanej kamiennej ścianie. Mokre palce nie ułatwiały mu tego zadania. Mrucząc przekleństwa podciągnął się do rzeźby przedstawiającej jakiegoś bożka – był tuż pod krawędzią mostu. I pozostał tam w oczekiwaniu, aż oddalą się jeźdźcy. Kręcił się, aż znalazł taką pozycję, która pozwoliła mu na uwolnienie ramion. Teraz mógł się nimi posłużyć, żeby się ogrzać. Było mu zimno, dzwonił zębami. Przeklęci Padwańczycy i ich beznadziejne patavinitas.
Usłyszał, jak oddalili się ostatni ludzie na koniach. Za nimi pędzili piesi, wrzeszcząc co sił w durnych płucach. Skulił się i podciągnął na most. Nikt nie zatrzymał się, żeby mu pomóc. Niewiele brakowało, a znów przewróciłby go tłum. Boże, ależ nienawidził Padwańczyków. Porwał go strumień ludzi, którzy krzyczeli z radości i dumy. Dzwoniąc zębami, usiłował wiwatować razem z tłumem. Wśród ludzi robiło mu się coraz cieplej i cieszył się, gdy zauważył jak łatwo będzie teraz dostać się do miasta. Wiedział, że koń pewnie dawno mu uciekł, więc nawet nie próbował go odszukać. Odgrywał tylko rolę szczęśliwego mieszkańca grodu, którego wojsko wyruszyło właśnie po chwałę.
Padwańczycy powoli przestawali się ekscytować i niespiesznie wracali do swoich domów. Przemierzając Ponte Molino już po raz drugi, Ciolo żartował, klepał ludzi po plecach i przyłączył się do chóru głosów żartujących sobie z jego widocznego gołym okiem nieszczęścia. Pośrodku mostu zobaczył ciało Girolama. Rozpoznał go po kamizelce, bo twarz miał doszczętnie zmasakrowaną. Ciolo pochylił się szybko, ale bezskutecznie. Już go obrabowano.
Wkroczył do miasta z uśmiechem na twarzy i przyłączył się do grupki, która odwiedzała właśnie jakąś karczmę. Był już w Padwie ze trzy lub cztery razy. Kiedyś nawet wybronił go z oskarżenia o jakąś drobną kradzież słynny Bellario. Więc Ciolo potrafił naśladować tutejszy akcent. Chwycił za butelkę wina i śpiewał z upodobaniem, bębniąc palcami w stół tak długo, aż wyschło na nim ubranie. Następnie objaśnił nowym przyjaciołom, że czeka na niego panna i oddalił się. Miał zadanie do wykonania.
Musiał pozbawić kogoś życia.
Po kwadransie odnalazł dom, dokładnie tam, gdzie trzeba. Był wiszący ogród. Był krzak jałowca. Budynek z freskiem przedstawiającym pogańskiego boga trzymającego buławę z dwoma wężami. Bóg znajdował się pomiędzy dwoma okratowanymi oknami, powyżej dwóch masywnych obręczy z ołowiu służących do przywiązywania koni. Dokładnie tak, jak miało być.
Przed domem płonęły pochodnie i Ciolo przeszedł w ich drżącym świetle, lekko się zataczając, na wypadek gdyby ktoś mu się przyglądał. Poinformowano go, że na dole nie ma żadnego wejścia, więc wcale nie tracił czasu, by je odnaleźć. Od razu obszedł budynek i zbliżył się do trzypiętrowego muru okalającego farbiarnię. Ze ściany na poziomie ulicy starty był tynk gipsowy i odsłaniał fragment budowli wykonany z mieszanki kamieni i cegły. Ulica była ciemna, oświetlona jedynie blaskiem gwiazd. Nadal udając pijanego, stanął na otwartej przestrzeni, rozluźnił rajtuzy i oddał mocz przy ścianie. Stał oparty o nią wolną ręką i próbował coś wyczuć pod palcami. Nie minął go nikt, nawet kot. Poprawił rajtuzy, zatarł dłonie i znalazłszy obiecane oparcie dla palców, zaczął się wspinać.
Na szczycie znajdowały się zakrzywione kolce, których zadaniem było trzymanie intruzów z dala od farbiarni. Ciolo nie miał nawet zamiaru tam wchodzić. Szukał przejścia. Ostrożnie wyciągnął rękę i oplótł palce wokół kilkucentymetrowej podstawy szpikulca. Początkowo nie naciskał zbyt mocno. Mogła być kłująca na całej długości, nie tylko u szczytu. Lecz i tym razem instrukcje okazały się bardzo dokładne. Płaskie boki kolców były gładkie. Ciolo chwycił mocniej i modlił się w duchu, żeby bolec utrzymał cały jego ciężar. Udało się. Zamachnął się drugą ręką i uchwycił następny bolec. Potem kolejny. Ręka za ręką, przemieścił się pod rzędem ostrzy za róg budynku, w lukę pomiędzy sąsiadującymi domami. Było mu coraz trudniej oddychać, ręce i ramiona miał dotkliwie obolałe. Do przebycia pozostała mu jeszcze tylko połowa muru. Ponownie zabrał się do dzieła, gdy wtem powstrzymał go hałas dochodzący z sąsiedztwa. Czyżby mieli psy? Albo, co gorsza, gęsi? Ciolo przycisnął się mocno do wysokiego muru, czuł jak ślizgają mu się
spocone palce i z całych sił pragnął, aby jakaś chmura zasłoniła gwiazdy, a jego spowiła całkowita ciemność. Nasłuchiwał.
To było dziecko. Nocny płacz dziecka. Nikt się nim nie zajął, więc nie przestawało płakać. Ciolo spojrzał przez ramię. Głos pochodził z budynku, do którego zmierzał. W jakimś doskonalszym świecie poczekałby, aż dziecko się uspokoi. Ale już tracił siłę w rękach. Szybko przemieścił się wzdłuż ostatniego fragmentu muru, mamrocząc jakieś błagania, żeby się nie poślizgnąć. Kolejne posunięcie było bardziej skomplikowane – musiał się obrócić i zawisnąć z plecami przyciśniętymi do wysokiego muru, a następnie wskoczyć do okna po przeciwnej stronie ponadmetrowej szerokości przesmyku. Podwójnie mocno uchwycił się jedną dłonią, skręcił i podrzucił wolną dłoń. Otarła się tylko o jakiś pręt, lecz szybko odnalazła następny. Teraz był ustawiony twarzą do celu – okna zwieńczonego łukiem. Zgodnie z instrukcją było otwarte, odchylona drewniana okiennica również nie stanowiła zapory. Ciolo wiedział, że im dłużej zechce czekać, w tym gorszym stanie będą jego nerwy. Podciągnął kolana, mocno oparł się stopami o mur, zwolnił uścisk
na prętach i odepchnął się z całych sił.
Uderzył o parapet żebrami. Potem brodą. Zaczął się ześlizgiwać. Rozciągnął szeroko ramiona i oparł łokcie o ściany okiennej wnęki. Niezdarnie wciągnął nogi na krawędź parapetu i wskoczył do domu.
Przykucnął blisko okna. Znajdował się w długim, wąskim korytarzu z dwojgiem drzwi po każdej stronie. Spojrzał, żeby upewnić się, czy wszystkie są zamknięte. Miał wrażenie, że dobywa z siebie oddech głośniejszy niż miech. Żadnego larum. Żadnych wrzasków, oprócz dziecięcego krzyku, który stawał się coraz cichszy. Gdyby ktoś teraz nadszedł, nie zdołałby wykonać najmniejszego ruchu, tak bardzo trzęsły mu się ręce. Na zmianę napinał i rozciągał mięśnie i co chwila łapał oddech – pozwalało to wyciszyć bicie serca. Wzrok zaczął mu płatać figle w ciemności. Wyobraził sobie, że wszystkie drzwi są otwarte i przysiągłby, że dwukrotnie dostrzegł jakiś ruch. Ale za każdym razem był w błędzie. Przynajmniej miał nadzieję, że jest.
Po dwóch czy trzech minutach wypatrywania z zacienionego kąta przy oknie, Ciolo był w pełni gotowy. Prawą dłoń zbliżył do lewego biodra. Sięgnął do powleczonej skórą rękojeści i wyciągnął dwudziestokilkucentymetrowej długości sztylet. Trzymając się z dala od bladej poświaty dochodzącej od okna, poszedł wzdłuż korytarza. Miał w pamięci plan domu i wiedział, że nie musi odchodzić daleko. Najpierw korytarzem, potem skręcić w prawo do dużej komnaty, dalej schodami na górę i przez podwójne drzwi. Prosta sprawa.
Korytarz był wyłożony kafelkami. Ciolo posuwał się noga za nogą, na palcach, tak, że obcasami omalże nie dotykał podłogi. Zbliżył się do pary przeciwległych drzwi. Jedne i drugie były zamknięte. Wstrzymał oddech i znów ruszył w poprzednim tempie. Nic na niego nie wyskoczyło. Cicho westchnął i natychmiast skarcił się za ten dźwięk.
Druga para drzwi także była zamknięta. I znów wszystko działo się szybko. Zmusił się, żeby przystanąć i posłuchać. Piętro wyżej dziecko wciąż płakało, lecz poza tym w całym domu panowała cisza.
Fortuna sprzyja odważnym, pomyślał Ciolo. Skradał się teraz w kącie pomieszczenia i dotykał ścian, aby wyczuć, gdzie zaczynają się schody. Nie wolno było się potknąć. Prawie wszystkie schody trzeszczały, więc Ciolo starał się stawać przy zewnętrznej krawędzi każdego stopnia, gdzie drewno tak łatwo się nie odgina. U szczytu było drugie okno, od strony północnej. Widział w nim srebrny księżyc, ale i sam też stał się widoczny. Przykucnął z plecami przy ścianie i wzrokiem poszukał podwójnych drzwi.
Są. Światło nowiu ledwo muskało ich dolne krawędzie. Skrywając się w cieniu, Ciolo przywarł całym ciałem do jednego skrzydła. Słyszał, że w środku znajduje się dziecko. Ani płakało, ani chichotało. Raczej seria bulgocących dźwięków. Ciolo pomyślał, że pokój jest niewielki, bo słyszał dochodzące zeń echo, zupełnie jakby dziecko samo sobie odpowiadało. Czekał, wsłuchując się w odgłosy dochodzące zza drzwi. Czy przy dziecku jest jakaś piastunka? Na pewno nie. Musiałaby być całkiem martwa. Wkrótce zresztą będzie. Ciolo uśmiechnął się i próbował przyzwyczaić wzrok do światła księżyca. Błagał litościwego Boga, żeby zesłał jakąś chmurę, lecz po namyśle skierował prośbę do Szatana.
Ten, który usłyszał wołanie, spełnił je prawie natychmiast. Światło znikło. Gdy tylko zrobiło się mroczno, Ciolo wykonał zwinny ruch. Uniósł nóż, pochwycił za klamkę dziecięcego pokoju i pchnął.
Ciemno. Ciolo przystanął w drzwiach i poczekał, aż oczy przyzwyczają się do panującej wewnątrz kompletnej ciemności. Dziecko nadal bulgotało. Mrużąc oczy, Ciolo popatrzył w kąt, z którego dochodziły dźwięki i powoli dostrzegł jakieś zarysy. Odwrócił ostrze sztyletu i skierował je do dołu – przygotowanie do zadania ciosu. Po czym, trzymając się jedną ręką framugi, żeby łatwiej odnaleźć drogę, wkroczył do pomieszczenia.
Z kąta dobiegł go jakiś szmer. Aż skrzywił się, gdy usłyszał ostry, trzeszczący dźwięk. Powietrze z hukiem uciekło mu z płuc. Nie rozumiejąc za bardzo, co się stało, zorientował się, że leży już kilka metrów dalej, rozciągnięty na korytarzu. Coś uderzyło go w piersi dostatecznie mocno, by go ogłuszyć. Uniósł wolną rękę i poczuł, że z mostka wystaje mu cienki kawałek drewna. Bezwiednie pogłaskał dłonią pierzysko strzały. Zaskomlał, bo przestraszył się, że poruszy drzewce.
Zaskrzypiał zawias i otworzyły się drugie drzwi. Odsłonięto lampion i ukazało się światło. Światło zbliżało się i nasilało. Oszołomiony Ciolo miał wrażenie, że niesie je jakiś anioł. Zamrugał, żeby oddalić dziwne kształty, które wchodziły mu w pole widzenia. Anioł jednak wciąż tam był, teraz pochylał się nad nim. Anioł w bieli. W kolorze żałoby.
– Zatem wcale nie martwy? – zapytał głos. – Dobrze.
– Święta Madonno... – wybełkotał. Krew z ust pozostawiała metaliczny smak na języku.
– Ciii... – Anioł odłożył świecę oraz narzędzie, którym zadano mu śmiertelny cios – niewielki łuk sportowy. Istota musiała zranić się w ramię, oddając strzał; świadczył o tym jej ruch, kiedy wyciągała ostrze z jego rąk, które wcale nie stawiały oporu.
Za nią widać było inny kształt – dziewczęcą postać trzymającą dziecko. Dziecko, które Ciolo miał zamordować. Nie wiedział, czy to chłopiec czy dziewczynka, było jeszcze maleńkie, a on nigdy nawet nie zapytał. Chciałby dowiedzieć się teraz, lecz dostatecznie trudno było oddychać. Mimo to postarał się wyartykułować jakieś słowa.
Kobieta potrząsnęła głową. Śpiewnym akcentem, który wydał mu się piękny, powiedziała:
– Nie mów nic. Podaj mi tylko imię człowieka, który ci zapłacił.
– Ja – nie...
– Zła odpowiedź, skarbie.
– Ale – wybacz, madonno – to była kobieta.
Anielska postać kiwnęła głową, lecz się nie uśmiechnęła. Ciolo tak bardzo chciałby zobaczyć jej uśmiech. Umierał. Chciał czegoś – może rozgrzeszenia.
– Aniele, wybacz mi.
– Proś Boga o wybaczenie człowieku, nie mnie.
Z lewej strony mignęła mu jej blada dłoń z jego nożem. Ostatnim wysiłkiem zamknął oczy, żeby nie widzieć, jak własną krwią opryskuje podłogę. Jeszcze jedno zdławione chlipnięcie i Ciolo zamarł bez ruchu.
I
ARENA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Droga do Werony TEJ SAMEJ NOCY
– Okrąg Giotta.
We śnie, którego nie dane mu było przespać, Pietro miał uczucie, że słowa istniały jedynie po to, żeby go drażnić. Bezwiednie marzył o kamieniu, o pędzlu, który go dotyka, aby stworzyć okrąg doskonały.
Malarz posłużył się barwą czerwoną. Wyglądała jak krew.
– Pietro, mówię do ciebie.
Pietro wyprostował się w rozklekotanej karecie.
– Przepraszam, ojcze.
– Mmm... To te przeklęte karety. Zbyt wiele dziś wygód. W siodle nie dałoby się zasnąć. Przy zaciągniętych zasłonach było dość ciemno, lecz Pietro bez trudu wyobraził sobie grymas na pociągłej twarzy ojca. Mrużąc oczy i walcząc z pokusą ziewnięcia, odpowiedział:
– Nie spałem. Rozmyślałem. O czym mówiłeś?
– Takie odniesienie do mitycznego koła Giotta.
– Aaa... Czemu?
– Czemu? Cóż może być szlachetniejszego od myślenia o doskonałości? Nawet więcej – to metafora. Kończymy tu, gdzie zaczęliśmy.
Przerwał. Pietro przesunął się i poczuł na ramieniu głowę brata. Ogarnęła go irytacja. „No właśnie, Poco może sobie spać, a ja nie. Ojciec potrzebuje słuchacza”, pomyślał.
Spodziewał się, że rodzic zechce ponownie wypróbować którąś ze swoich kwiecistych fraz, lecz ku własnemu zdumieniu usłyszał, jak starzec wygłasza:
– Tak, kończymy tu, gdzie zaczęliśmy. Mam nadzieję, że w istocie tak jest. Może w takim razie pewnego dnia uda mi się powrócić do domu.
Pietro pochylił się do przodu. Nie przeszkadzało mu, że głowa Jacopa bezwiednie opadła przy tym ruchu.
– Ojcze – oczywiście, że wrócisz! Teraz, kiedy dzieło się ukazało, kiedy każdy głupiec może je zobaczyć, teraz będą musieli cię wezwać. Już choćby sama duma im nie pozwoli, żeby ktoś inny przyznał się do ciebie.
Poeta zaśmiał się gorzko.
– Nie wiesz zbyt wiele o dumie, chłopcze. To właśnie ich duma trzyma mnie na wygnaniu. „Nas”, pomyślał Pietro. „Trzyma nas na wygnaniu”.
Pietro poczuł obok siebie jakiś ruch i nagle rozbłysło światło. To Jacopo niezgrabnie odsuwał jedną z zasłon. Pietro pomyślał, że powinien się zawstydzić, że wyrwał brata ze snu, ale czuł tylko satysfakcję.
– Pokazały się gwiazdy – powiedział Jacopo, wyglądając przez okno.
– Jak każdej nocy o tej porze – odrzekł ojciec.
Teraz Pietro widział haczykowaty nos ponad czarną, szczeciniastą brodą. Oczy poety były głęboko zapadnięte, jakby ukryte przed iluminacją. Po części ta właśnie cecha była przyczynkiem do demonicznej reputacji Dantego Alaghieri. Po części.
Światło, które wciskało się do zatłoczonej karety, nie dochodziło z nieba, lecz z pochodni, które trzymali w górze członkowie eskorty. Nikt nie podróżował nocą bez towarzystwa uzbrojonych ludzi. Pan Werony wysłał pokaźny kontyngent, aby zapewnić bezpieczeństwo swojemu gościowi.
Werona. Pietro, w przeciwieństwie do ojca, nigdy w niej nie był.
– Okrąg Giotta, więc myślałeś o Weronie, prawda?
Dante, głaszcząc się po brodzie, pokiwał głową.
– Jaka ona jest?
Siedzący tuż przy nim Jacopo odwrócił wzrok od gwiazd, żeby posłuchać.
Pietro zobaczył, jak ojciec się uśmiecha – rzadki to widok, który diametralnie odmienił mu twarz. Nagle znowu był młody.
– Ach. Wschodząca gwiazda Italii. Miasto czterdziestu ośmiu wież. Miasto Charta. Moje pierwsze schronienie.
Zrobił przerwę. Następnie powtórzył słowo refugio, delektując się nim, zachowując na przyszłość.
– Tak, przybyłem tam, musiałem zrezygnować z innych miejsc ucieczki. Takie plany. Tacy głupcy. Wiesz, przebywałem w Weronie ponad rok. Dwakroć widziałem gonitwę Palio. Bartolomeo pełnił wówczas rolę Capitana – dobry człowiek, uczciwy, lecz prawie nieuleczalnie wesoły. To istotnie było śmiertelne, kiedy tak teraz o tym myślę. Gdy jego brat Alboino przejął dowodzenie, zdecydowałem się wyjechać. Chłopiec był łasicą, nie ogarem. Poza tym, ta nieszczęsna sprawa z rodzinami Kapuletich i Montekich.
Pietro chciał dowiedzieć się, jaka to sprawa, lecz ubiegł go Jacopo, który pochylił się i zapytał:
– Co z nowym panem Werony? Co z Chartem?
Dante tylko pokręcił głową.
– Brak mi słów.
„Co zapewne oznacza, pomyślał Pietro, że tak naprawdę wcale nie wie. Słyszał te historie, lecz człowiek może się zmienić w ciągu kilkunastu lat”.
– Ale prowadzi wojnę? – nalegał Jacopo.
Dante pokiwał głową.
– Z Padwą. O Vicenzę. Przed śmiercią Cesarz nadał Cangrande tytuł Namiestnika Marchii Trewizańskiej, co praktycznie oznacza panowanie nad Weroną, Vincenzą, Padwą oraz Treviso. Oczywiście mieszkańcy Treviso i Padwy nie wyrazili zgody, lecz w Vicenzy rządzi przyjaciel i szwagier Cangrande – Bailardino da Nogarola, który bez oporów złożył śluby wierności bratu swojej żony.
– Więc jak tam wojna z Vicenzą? – dopytywał się Pietro.
– Vicenza była pod panowaniem Padwy, do czasu aż mieszkańcy zrzucili jarzmo i przyłączyli się do Werony. Dwa lata temu jednak Padwa zdecydowała się odzyskać Vicenzę. Ojciec pokręcił głową.
– Ciekaw jestem, czy zdają sobie sprawę z tego, jak wielki popełnili błąd. Dali Cangrande pretekst do wojny, słuszny powód i teraz na dokładkę mogą stracić nie tylko Vicenzę. – A co z mieszkańcami Treviso, Wenecji?
– W Treviso grają na czas, wierząc, że Padwa pokona armie Cangrande. A Wenecjanie? No cóż, to dość osobliwe towarzystwo. Skryci w swojej lagunie, nie wiadomo czyją trzymają stronę, ani gwelfowie, ani gibelinowie, nie troszczą się szczególnie o politykę sąsiadów, dopóki nie wywiera wpływu na prowadzony przez nich handel. Lecz jeśli Cangrande wywalczy swoje prawa, z pewnością będzie chciał go kontrolować. A wówczas ci zaczną interweniować. Chociaż, po Ferrarze, nie wydaje mi się, by Wenecjanie zbyt szybko połakomili się na jakieś ziemie – dodał ze śmiechem.
– Może zobaczymy bitwę! – Jacopo miał piętnaście lat i nie zajmowała go polityka. Odkąd Poco przyłączył się do nich w Lukce, Pietro wysłuchiwał całej litanii mrzonek na temat walki w najemnych oddziałach kondotiera, kiedy to Poco udowodni, jak bardzo jest dzielny i zostanie pasowany na rycerza przez tego spośród królów lub panów, który akurat znajdzie się pod ręką. Następnie, marzył Jacopo, przyjdą pieniądze, odpoczynek, komfort.
Pietro chciałby zapragnąć takiego życia. Wydawało się ono odpowiednią formą istnienia prowadzącą do odpowiedniej formy śmierci. Kobiety, bogactwo, może jedna czy dwie bohaterskie blizny. A komfort? To takie marzenie własne i rodzeństwa, typowe wyłącznie dla członków ongiś bogatej, dziś podupadłej rodziny. Wygnanie Dantego z Florencji zubożyło jego dzieci, żonie zaś udało się zatrzymać dom wyłącznie dzięki własnemu posagowi. Jednak Pietro nie potrafił wyobrazić sobie siebie w roli żołnierza. Miał siedemnaście lat i jak dotąd udało mu się zaledwie uczestniczyć w jakiejś przyjacielskiej szamotaninie, a co dopiero myśleć o bitwie. Odbył wprawdzie lekcję w Paryżu – jedne krótkie zajęcia. Dowiedział się z nich, którym końcem miecza należy zadawać ciosy. Pozostałych ruchów wyuczył się z podręczników fechtunku.
Jako drugi syn, został przeznaczony do życia zakonnego. Księgi, modlitwy, może jeszcze ogrodnictwo. Trochę polityki. Dużo pieniędzy. Przygotowano Pietra do takiego życia, a on w zasadzie nigdy tego nie kwestionował. Lecz dwa lata temu jego starszy brat Giovanni zginął; przebywał wówczas z ojcem w Paryżu. I oto nagle Pietro awansował na dziedzica i został wezwany, by towarzyszyć poecie. Od tamtej pory przejechali przez Alpy w drodze powrotnej do Italii, do Pizy i Lukki. Bardzo blisko od Florencji. Nic dziwnego, że ojciec myślał o domu. Gdyby go kiedyś zapytano, Pietro bez wahania odpowiedziałby, że był dla ojca rozczarowaniem. Nie dość mądry, by zostać poetą, kiepsko też zarządzał sprawami rodzica. Wydawało mu się, że jego młodsza siostra byłaby już lepszym towarzyszem podróży dla wielkiego Dantego. Ona miała do tego głowę. Jedynym pocieszeniem było to, że Poco, nawet przez samą swoją obecność, sprawiał, że on – Pietro – przedstawiał się dobrze.
Na przykład teraz, gdy Jacopo dalej naciskał na ojca.
– Chart. Jak on się naprawdę nazywa?
– Cangrande della Scala – odpowiedział Dante. – Najmłodszy spośród trzech braci, jedyny żyjący. Bystry, wysoki, świetny mówca. Nie. To nie wystarczy. Chciałem powiedzieć, że słowa nie oddają istoty rzeczy. On ma w sobie jakąś... jakąś cząstkę nieśmiertelności, gdzieś w swojej istocie, w głębi duszy. Jeśli będzie dalej bez przeszkód robić to, co robi, uczyni z Werony nową Stolicę Świata, Caput Mundi. Lecz więcej mnie o niego nie pytaj. Sam zobaczysz.
Kiedy Jacopo otworzył usta, Dante uniósł dłoń.
– Poczekaj. I zobacz.
Zaciągnął zasłony i odciął światło gwiazd. Zanurzyli się ponownie w ciemności. Dalej jechali przez noc. Już rozbudzony, Pietro wsłuchiwał się w luźne rozmowy towarzyszących im żołnierzy. Nie gadali o niczym istotnym. Głównie konie, dziewuchy, hazard. Wkrótce usłyszał, jak oddech ojca staje się coraz bardziej regularny. Chwilę później karetę wypełniło chrapanie, do którego przyłączył się także Poco. Jednak Pietro nie mógłby teraz zasnąć, nawet gdyby spróbował. Więc uchylił zasłonę i obserwował mijaną drogę. Dante zawsze chciał siedzieć twarzą do kierunku jazdy. Pietro zajmował miejsce naprzeciw ojca, zatem obserwował trasę, którą już przebyli, jej dziwacznie poskręcane fragmenty oraz nierównomiernie oświetlone pochodniami postacie towarzyszącej im eskorty. Wiatr poruszał rosnącymi przy drodze dębami i krzewami jałowca. Czuł zapach świeżej bryzy. Chyba będzie burza. Jeszcze nie dzisiejszej nocy. Może nawet nie jutro. Ale będzie.
Po chwili drzewa się przerzedziły i zastąpiły je pola, młyny, drobne zabudowania. Nagle pojazd szarpnął i stukot kół rozlegał się już nie na ubitej, lecz na kamiennej powierzchni. W nocnym powietrzu rozchodził się dźwięk każdego uderzenia końskich kopyt. Pietro ponownie odczuł radość z powodu towarzyszącej im eskorty. Zbyt wiele rzeczy przydarzało się nierozsądnym nocnym podróżnikom.
Jeden z mężczyzn zauważył Pietra i zbliżył się do karety.
– Dojeżdżamy do miasta. Już niedługo.
Pietro podziękował i dalej obserwował. Werona. Byli gibelinami, co oznaczało, że popierali cesarza, który już nie żył, bardziej niż papieża, który także już nie żył. W Weronie odbywał się słynny wyścig zwany Palio. Przez miasto przebiegał ważny szlak handlowy. Wszelkie towary z Wenecji, które nie odpływały statkami, były przesyłane bądź przez Florencję, bądź przez Weronę. Florencja znajdowała się na drodze do portu w Ostii, natomiast Werona była bramą do Austrii i Niemiec, a zatem także do Francji i Anglii. Leżała u stóp przełęczy Brennero, jedynej szybkiej i pewnej trasy przez Alpy.
Nagle wokół nich pojawiły się zabudowania przedmieścia – byle jakie domy, sklepiki, magazyny należące do ludzi, którzy nie mogli sobie pozwolić na nabycie posiadłości wewnątrz murów miejskich. Jednak już czuć było zapach miasta. Pietro dziwił się, że woń moczu i kału mogła przynosić znajome ukojenie, ale przecież całe swoje życie mieszkał w mieście. Florencja, Paryż, Piza.
Kareta znacznie zwolniła tempo, później stanęła. Dante się ocknął.
– Co się dzieje?
– Myślę, że znajdujemy się na zewnątrz murów miejskich, ojcze.
– Doskonale, doskonale – odpowiedział sennie poeta. – Byłem tak zaabsorbowany obmyślaniem spotkania z Katonem – mówiłem ci o Katonie? Dobrze – straciłem orientację w naszych podróżach. Odsuń zasłony. I obudź brata!
Strażnik przy bramie powitał ludzi z eskorty. Wykrzyknęli w jego kierunku imiona pasażerów – właściwie jedno imię, wraz z informacją „z synami!”. Strażnicy przyjęli informację do wiadomości i zbliżyli się, by potwierdzić liczbę pasażerów w karecie. I, jak zauważył Pietro, żeby pogapić się przez chwilkę na jego ojca.
– Więc to ty? – zapytał któryś.
– Spodziewałem się zobaczyć przy tobie Wergiliusza – dodał inny. Pietro miał nadzieję, że to żart.
– Nie poznałeś go? Powozi karetą – odpowiedział Dante. Strażnik spojrzał, po czym zaśmiał się zmieszany. Poeta zamienił jeszcze kilka słów ze strażą, jeden z rozmówców nawet rzucił jakąś uwagę, która zapewne wydawała mu się dowcipna, wreszcie Dante ziewnął.
– Tak, tak. Ogień piekielny usmolił mi brodę na czarno. Moi synowie są zmęczeni. Możemy wjechać?
Zaczekali, aż rozkaz zostanie przekazany dalej i brama się otworzyła. Pojazd, przejechawszy pod łukiem prowadzącym do miasta, udał się w dalszą drogę. Ilekroć Dante rozpoznał jakiś dom lub budynek, podawał jego nazwę.
Nagle klasnął w dłonie i wykrzyknął:
– Patrzcie! Patrzcie!
Pietro i Poco odwrócili się, by spojrzeć w kierunku wskazanym przez ojca. W ciemności Pietro dostrzegł zarysy łuku. Potem następnego. I następnego. Łuki ponad łukami. Wreszcie w blasku pochodni ukazała się na tyle duża część budowli, że Pietro mógł odgadnąć, co to było. Mogło być tylko to.
– Arena! – zaśmiał się Poco. – Rzymska arena!
– Jest nadal wykorzystywana. Wyrzucili z niej dzikich lokatorów i posprzątali, żeby znów nadawała się do zajęć sportowych. I teatralnych – dodał cierpko.
Szybko przejechali obok areny, lecz Pietro wciąż ją widział oczami wyobraźni, aż do chwili, kiedy kareta się zatrzymała.
– Jesteśmy! I kropka! – krzyknął woźnica, śmiejąc się. Każdy chciał się popisać dowcipem przy mistrzu pióra – poecie wygnańcu.
Lokaj otworzył drzwi karety, a Pietro, usłyszawszy jakiś odgłos, wychylił głowę. Wieść o ich przybyciu musiała rozejść się lotem błyskawicy. Na zewnątrz kłębił się tłum mężczyzn, kobiet i dzieci, z każdą chwilą coraz większy. Minęły dwa lata wędrówki z miejsca na miejsce, kiedy to w każdym nowym mieście wieszali na słupkach nakrycia głowy, aby ktoś mógł je podnieść i tym samym zaproponować mieszkanie oraz posiłek. Pietro nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić do tej nowej sławy ojca.
Zanim młodzieniec wysiadł z karety, upewnił się, że czapkę na głowie ma założoną pod właściwym kątem – podobała mu się, była darem od pana Lukki i jedynym kosztownym elementem jego stroju. Lecz pomimo wymyślnego i ozdobionego długim piórem nakrycia głowy, zdołał usłyszeć rozczarowanie w westchnieniu tłumu. Nie wziął go jednak do siebie i odwrócił się, by służyć ojcu ramieniem.
Długie palce Dantego przywarły do ręki młodego człowieka mocniej niż wskazywałby na to wyraz malujący się na twarzy chłopca. Stopa poety dotknęła kamiennego placu i tłum cofnął się o krok, mocno popychając na ścianę stojących z tyłu ludzi.
– Durne karety – mruczał Dante. – Nigdy nie wygniotłem się tak, jadąc wierzchem. Jacopo wyskoczył z drugiej strony i z idiotycznym uśmiechem na twarzy obszedł karetę od tyłu. Poprosili portierów o dopilnowanie bagaży i udali się za sługą, który przywoływał ich skinieniem.
Przejęty tłum rozstępował się przed nimi. Ludzie przyszli, by popatrzyć na Dantego. Pietro pomyślał, że o tym wydarzeniu będą sobie długo opowiadać, czyniąc znak mający odpędzić złe moce. Owszem, starzec nosił w sobie zło, lecz w zupełnie innym sensie.
Podążając za lampą przewodnika, weszli pod łukowate sklepienie, z którego zwisała ogromna, zakrzywiona kość.
– La costa – rzekł Dante. – Już zapomniałem. To szczątek pradawnego potwora. W zamierzchłych czasach miasto zbuntowało się przeciw niemu i zabiło go. Teraz ta kość wyznacza granicę między Piazza delle Erbe a Piazza del Signori, między rynkiem a magistratem.
Pasaż wychodził na rozległy plac, otoczony ze wszystkich stron kamienicami, zarówno nowymi, jak i starymi. Cały rynek był udekorowany złotogłowiem i jedwabnymi flagami, migoczącymi w świetle pochodni. Niżej, pod dekoracjami, stali najznakomitsi mieszkańcy Werony.
Odziani w wytworne gonelle lub w bardziej nowoczesne, dopasowane dublety, przedstawiciele zamożnej szlachty i arystokracji patrzyli, jak Dante Alaghieri wkracza do ich miasta.
Budynki, ozdoby oraz ludzie sprawiali imponujące wrażenie, lecz wzrok Pietra przykuła flaga, wisząca na środkowej kolumnie. W błysku światła pochodni dostrzegł wyhaftowaną drabinę o pięciu szczeblach. Na najwyższym siedział orzeł, trzymający w swym potężnym dziobie wieniec laurowy. U podnóża drabiny szczerzył zęby pies. Był to chart, il Veltro.
Tłum rozstąpił się przed Dantem, ukazując mężczyznę, który stał na środku placu i wyglądał jak sam Bóg. Był potężnego wzrostu, szczupły, i harmonijnie zbudowany, ubrany z kosztowną prostotą. Rogi szerokiego kołnierza jego jasnej, lnianej koszuli, schodziły się nisko na torsie, a spod farsetta – wystawał mu skórzany dublet w kolorze burgunda. Zamiast zwykłych skórzanych rzemyków z przodu, spinało go sześć metalowych klamer. Rajtuzy były również ciemne, barwy czerwonego wina – prawie czarne. Wysokie buty sięgały do kolan, a ich wywinięte cholewy z miękkiej skóry tworzyły szerokie, podwójne mankiety wokół łydek. Mężczyzna nie miał kapelusza. Jego głowę wieńczyła bujna czupryna kasztanowych włosów, przetykana jasnymi pasemkami, chwytającymi roztańczone odblaski pochodni.
Jednak najbardziej zafrapowały Pietra jego oczy. Błękitniejsze od nieba i bystrzejsze od oczu jastrzębia – nieziemskie. W ich kącikach czaiły się wesołe ogniki, niczym anielski śmiech u zarania dziejów.
Cangrande Della Scala stał w otoczeniu swej świty oraz innych wielmożów, by powitać największego spośród ubogich tego świata – człowieka, którego jedynym bogactwem był język.
Dante uwolnił ramię syna, wyprostował się i z godnością ruszył na środek placu. Zdjął czapkę ozdobioną fałdami i, jak to robił już setki razy, będąc na wygnaniu, położył ją u stóp cokołu. Być może zgromadzeni oczekiwali, że wygłosi mowę, ale Dante miał doskonałe wyczucie sytuacji.
Pietro patrzył wraz z innymi, jak Cangrande schylił się, by sięgnąć po wygniecioną staromodną czapkę. Kiedy się już wyprostował, młodzieniec ujrzał pierwszy cień owego słynnego uśmiechu pana Cangrande – allegria, gdy władca Werony obracał w swych palcach czapkę Dantego.
– Witaj Poeto, co za radość cię gościć – rzekł.
– Witaj Panie, nie wiem, czy radość gościć mnie, ale być twoim gościem na pewno. Cangrande, odrzucając głowę do tyłu, wybuchnął głośnym śmiechem. Dał znak ręką i z rogu placu dobiegła muzyka. Pietro stał na tyle blisko ojca, że mimo hałasu usłyszał jego słowa.
– Jakże miło cię widzieć, mój panie – rzekł poeta i kierując wzrok na wspaniałe dekoracje dodał – Nie trzeba było.
– Muszę przyznać, że to szczęśliwy zbieg okoliczności. Te girlandy przygotowano na jutrzejsze uroczyste zaślubiny. Są jednak dalece bardziej stosowne, aby uczcić twoje przybycie.
– Wciąż złotousty – odrzekł ojciec Pietra. – Czyjeż to zaślubiny?
– Mego bratanka – Cangrande podnosząc głos, wskazał na niezupełnie trzeźwego blondyna. – Dziś po raz ostatni zapoluje jako kawaler!
– Dante również podniósł głos tak, by było go słychać:
– Na co zapoluje?
– Na jelenia, oczywiście! – Tłum ryknął śmiechem. Pietro zastanawiał się, czy rzeczywiście polowano na jelenie, czy może na dziewczęta. Lecz jego wzrok napotkał przystojnego młodzieńca o ciemnych włosach, dobrze ubranego, z niewielkim sokołem w ręku. Więc jednak jelenie. Chłopiec odczuł równocześnie ulgę i rozczarowanie. Miał siedemnaście lat. Dante odwrócił się do synów.
– Pietro, Jacopo.
Jacopo usiłował wygładzić włosy. Pietro raźnie wystąpił do przodu, aby go przedstawiono, gotów złożyć najdworniejszy z ukłonów.
Lecz ojciec powstrzymał go gestem.
– Dopilnujcie bagaży.
Po czym poeta odwrócił się i odszedł u boku Cangrande.