Nad morzem wstawał świt i Barcelona przeciągała się jak zaspana panna młoda po nocy poślubnej. Łodzie rybackie wracały na wybrzeże wypełnione srebrzystymi rybami. Radosne powitania rybaków mieszały się z żartami i docinkami, gdy ktoś zauważał, że rywal miał gorszy połów niż on.
W Castellvell i na targu zgromadził się nieprzebrany tłum wieśniaków, parobków, żebraków, duchownych i kupców. Były tam rozmaite środki transportu: ciężkie fury zaprzężone w woły, wozy pełne skrzyń umocowanych linami, muły i konie. Kufry i wory mieściły wszelkie towary, którymi handlowano na targowisku przy murach. Jedyną zaletą tego miejsca w porównaniu z bramą Regomira, znajdującą się obok stoczni, był znośniejszy zapach. Na drugim targu, gdzie przywożono ryby, smród był nie do wytrzymania, zwłaszcza gdy nadchodziło lato i cuchnęły dodatkowo wyziewy z rzeki, które docierały aż do Cagalell, a jeszcze bardziej, kiedy oczyszczano jej dno i otwierano kanał, by odprowadzić ścieki do morza. Strażnicy przy bramach, spoceni pod kolczugami, napierśnikami i hełmami, obchodzili się z ludźmi bez pardonu: zaprowadzali porządek batem i popychali drzewcami halabard tych, którzy powodowali zatory. Każdy sposób był dobry, szczególnie jeśli sprawiał, by ta kawalkada ludzi i zwierząt posuwała się naprzód. W przypadku sporu,
kto ma iść pierwszy, niezawodnym środkiem okazywało się rozdzielanie dyskutujących albo odsyłanie ich na koniec kolejki, wśród przekleństw i wołania o pomstę do Boga lub diabła.
Całe to zamieszanie wynikało z faktu, że poborcy musieli wyceniać towary, aby pobrać podatek nałożony przez prohomes z rady miejskiej, by hrabia miał fundusze na budowę kanału Rec Comtal, który miał sprowadzać wodę z rzeki Besós do miasta. Taką właśnie inwestycję zamierzano w tamtych czasach zrealizować w Barcelonie.
W tłumie jechał na pięknym siwym koniu, wykastrowanym i spokojnym, młodzieniec średniego wzrostu, o ogorzałej cerze mężczyzny, rysach wyrzeźbionych przez wiatr, brązowych oczach, długich czarnych włosach i miłej powierzchowności. Wyróżniał go wydatny podbródek z dołeczkiem, zdradzający upór i zdecydowany charakter i z pewnością nadający sens jego rodowemu nazwisku, które nawiązywało do tej szczególnej cechy: nazywał się Marti´ Barbany. Na grzbiecie wierzchowca wiózł dwa juki, przymocowane do siodła rzemieniami, i czekał cierpliwie, aż nadejdzie jego kolej, poklepując dłonią kark konia. Od czasu do czasu dotykał piersi, aby się upewnić, czy jest na swoim miejscu sakiewka zawierająca, oprócz innych skarbów, list, od którego zależała jego przyszłość. Nosił spodnie zakończone sztylpami przywiązanymi skórzanymi paskami do łydek, kaftan z prostej tkaniny i sięgającą do ud długą opończę z materiału w pionowe prążki, wkładaną przez głowę i przepasaną rzemieniem. Na nogach miał sznurowane buty ze skóry jelenia, a na
głowie zieloną czapkę, jakich używali treserzy drapieżnych ptaków albo sokolnicy.
Zmuszony powoli posuwać się do przodu, znów pogrążył się w rozmyślaniach, czy postąpił słusznie, opuszczając rodzinny dom w taki sposób i w takich okolicznościach, jak to uczynił.