Wizjokrąg
(…) Zielony człowiek szedł długą galerią, z otwartymi ustami przyglądając się malowidłom. Przed jednym z nich stanął. Na polance w środku pogrążonego w mroku lasu pełnego przedziwnych roślin spał zespół wędrownych aktorów w pstrych strojach i maskach. Scenę oświetlały tysiące świeczek stojących na ziemi i w gałęziach drzew. Wydawało się, że aktorzy śnią wspólny sen, który zmaterializował się wokół nich. W ciemnych lukach między drzewami majaczyły cienie, tylko czekając, aż światło zgaśnie, by przybrać realną postać. W tle widać było dziwne nocne stworzenia wielkości małych małpek o łaciatym futerku. Miały pomarszczone, różowe twarzyczki usiane malutkimi tatuażami ze znakami zodiaku. Jedno uciekło z obrazu i błąkała się w plamie światła na podłodze. Mężczyzna ukląkł i podniósł zwierzątko.
Raptem zapach stał się silniejszy. Mężczyzna usłyszał za plecami jakiś dźwięk i już wiedział: prześladowca go odnalazł. Koszmarna postać z wolna wyłoniła się z mroku galerii. Stanęła wyprostowana na niezwykle muskularnych tylnych kończynach, które najwyraźniej potrafiły rozwijać wyjątkową szybkość. Kolczaste ciało było zwieńczone ogromnym łbem, w którym dominowały potężne szczęki z ostrymi jak igły kłami, długimi i przezroczystymi jak lód. Stworzenie miało jasne oczy, wielkie niczym spodki. Spomiędzy nich wyrastała długa, wygięta wić ze świecącym czubkiem, jak czułki ryb żyjących w morskich głębinach. Przez chwilę oboje mierzyli się wzrokiem. Potem stworzenie złożyło podłużne skrzydła i rzuciło się do ataku. Wydało mrożący krew w żyłach ryk i smagnęło mężczyznę świecącą wicią.
Zielony człowiek wrzucił małe stworzonko za pazuchę podartego ubrania, odwrócił się i puścił pędem przez galerię, rozchlapując wodę. Budowa i szczegóły ciała ścigającego go stwora świadczyły, że to dzieło Lucasa Flinka, a zatem istota niezwykle niebezpieczna. Ale podziwianie artyzmu należało odłożyć na później.
Daleko przed nim ciemna luka wśród plam światła zdradzała istnienie obrazu o nienaruszonej powierzchni. Nie było czasu uważnie przyglądać się ciemnemu płótnu; trzeba było zaufać, że pieczęć pozostała nietknięta. Mężczyzna zatrzymał się i zrobił gwałtowny, skomplikowany gest ręką. Z bladym uśmiechem satysfakcji ujrzał, że powierzchnia obrazu faluje niczym pionowa tafla wody, zmarszczona lekkim wietrzykiem.
A potem zniknął!
Stwór Flinka zawył z wściekłości i zatrzymał się przed obrazami. Kłapnął strasznymi szczękami, a jego pazury wyorały głębokie bruzdy w posadzce. Zaczął węszyć, ale jego ofiara znikła. Zbliżył się do obrazu i znowu pociągnął nosem, ale poczuł tylko zapach kurzu. Kichnął głośno, obryzgując obrazy obrzydliwym czarnym śluzem. Jego krople z wolna spłynęły po płótnach, odbijając tuziny malutkich, zniekształconych sylwetek stwora. Mdłe światło wici oświetlało fragmenty malowideł. Gdyby jego nierozumiejące oczy pojęły, na co patrzą, na jednym z nich ujrzałyby ośnieżony krajobraz z bezlistnymi drzewami i domki w kotlinie, których dziwne kształty zamaskował śnieg. Zamglone, błękitne góry rysowały się na horyzoncie z zachodzącym słońcem w tle. Gdyby stwór potrafił przyjrzeć się obrazowi uważniej, ujrzałby ślady stóp, prowadzące do wioski. A wówczas dostrzegłby także mistrzowsko oddaną malutką postać obdartego mężczyzny o malachitowo zielonej skórze, niosącego w objęciach malutkie, łaciate stworzenie.
Mężczyzna oglądał się za siebie z uśmiechem. (…)