Głuchy głos pękniętego dzwonu w jednej chwili postawił na nogi całą wieś. Mężczyźni w ciemnościach chwytali za broń i pędzili w stronę skleconej z bali i surowych desek dzwonnicy. W blasku pochodni nadbiegający ujrzeli ślepego Antona, który z całych sił ciągnął za sznur.
– Co się dzieje? Czego hałasujesz po nocy?
Pytania fruwały w powietrzu, mieszały się w gwar, ale Anton nie zwracał uwagi na nic, w zapamiętaniu targał powróz. Dopiero kiedy nadbiegł stary Barańczuk i okrzyknął ślepca, ten przestał dzwonić.
– Idą ku nam – wychrypiał. – Zaraz tu będą!
Ucichło, chłopi wlepili w ślepca wzrok.
– Kto, Antonie? – Barańczuk poczuł dreszcz pełznący wzdłuż pleców.
– Słyszałem ich – świszczącym szeptem oznajmił ślepiec. – We śnie ich słyszałem…
Wśród zgromadzonych zaszemrało. Jedni z ulgą rozluźnili uchwyt na rękojeści szabli, berdysza czy zwykłej siekiery, kto tam za co porwał, zbudzony z głębokiego snu, inni przeciwnie, zacisnęli z wściekłością palce.
– Skocz tam który, zobacz, czy jaki czambuł się nie skrada – polecił Barańczuk.
Znał Antona od kołyski. Chłopak urodził się może ślepy, ale na pewno nie głupi, a co mu dobry Pan zabrał we wzroku, wynagrodził w innych zmysłach. Barańczuk wątpił wprawdzie, czy można dowierzać sennym majakom chłopca, ale wciąż czuł niepokój.
– Powiadam wam, Wano – szeptał dalej Anton – słyszałem ich i wciąż słyszę.
– Kogo? Gadaj zaraz!
– Ich…
Nadbiegł Iwan, najlepszy tropiciel we wsi.
– Nikogo nie widać – oznajmił.
– Możeś co przeoczył?
– Mowy nie ma. Księżyc świeci tak jasno, że igłę bym w stepie znalazł.
Barańczuk odetchnął z ulgą.
– No, chłopy – rzekł. – Trza nam…
Nie dokończył. Przerwało mu potępieńcze wycie, dochodzące zza ostrokołu. Do pierwszego głosu przyłączyły się następne, tworząc przerażający chór.
– Nikogo mówisz, głupcze? – warknął naczelnik wioski. – A to pewnie śpiew porannych świerszczy?
– To oni – zasyczał Anton. – To oni… Przepadliśmy. Przyszli się mścić...
Od strony ogrodzenia rozległy się zmieszane okrzyki, najpierw zaskoczenia, potem przerażenia. Księżyc świecił rzeczywiście tak mocno, że bez trudu można było rozróżnić kształty. Rozmazane, kosmate postacie przesadzały częstokół zupełnie jakby mierzył łokieć, a nie dwanaście. Po chwili miedzy domami zaroiło się od…
– Wilki! – zaskrzeczał Anton. – To Wilkozacy! Przyszli wypić naszą krew!
– Do broni! – wrzasnął ktoś.
Ale Wano Barańczuk już wiedział, że nie ma ocalenia. Nie próbował stawiać czoła napastnikom. Rzucił się w stronę chałupy, w której zostawił córkę wraz z niemowlęciem. Może uda się ocalić chociaż te dwie niewinne istoty …
Wpadł do środka, zaryglował drzwi i zawalił sprzętami. A potem w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stała ciężka ława, namacał żelazny uchwyt klapy prowadzącej do piwniczki, z której biegł wąski tunel wiodący w step. A nuż wataha, zajęta mordowaniem, nie zauważy pojedynczych uciekinierów? Jednak ledwie szarpnął ciężkie deski, trzasnęła okiennica. Potężne uderzenie powtórzyło się, drewno nie wytrzymało naporu, drzazgi i odłamki poleciały na wszystkie strony, a do izby wtargnął wielki cień. Kobieta wrzasnęła przeraźliwie, zakwiliło zbudzone hałasem dziecko, a Wano zamarł, zgięty wpół.
Ślepy Anton został sam pod dzwonnicą. Oparł się plecami o szorstką deskę rusztowania, na którym zawieszono zdobyty niegdyś w jakiejś mołdawskiej cerkwi dzwon i wsłuchiwał się w dolatujące zewsząd odgłosy. Bez trudu rozróżniał głuche uderzenia siekier, trafiających w ziemię lub deski, mijających zwinne ciała napastników, świst szabel, raz i drugi gruchnął wystrzał, wrzaski przerażonych ludzi raziły uszy tak, że ślepiec miał ochotę zatkać je szczelnie palcami, jednak nie był w stanie, wbrew sobie chłonął przerażenie, którym przesiąkło powietrze. Usłyszał cichy odgłos wilczych łap. Drapieżnik zbliżał się nieśpiesznie, stanął o kilka kroków i warknął. Anton zwrócił ku niemu twarz. Czekał na śmierć, wiedział, że nie będzie litości. Nie na darmo mawiano o tych stworzeniach, że najbardziej smakuje im krew zlęknionej ofiary.
– Ale ja się nie boję – zamruczał. – Moje życie i tak nic warte nie było.
Wilk znieruchomiał. Ślepe, pokryte bielmem oczy człowieka zdawały się widzieć więcej niż wzrok najbystrzejszego sokoła. W zwierzęcym umyśle obudziło się coś na kształt obawy i szacunku. Drapieżnik odwrócił lekko łeb, bo obok niego pojawiło się kolejne cielsko, gotowe do ataku.
Anton słyszał powarkiwanie dwóch wilków. Brzmiało to jak rozmowa, a może raczej kłótnia. Wreszcie ten, który przyszedł później oddalił się, a pozostał pierwszy. Ślepiec stał nieruchomo, czekając na uderzenie i już czując na szyi ostre kły. Wyczuwał napięte mięśnie, dolatywała do niego woń wilgotnej od przedrannej rosy sierści.
Zza okna dochodziły odgłosy rzezi, a pochylony Barańczuk wpatrywał się w intruza. Teraz miał już zupełną pewność, z kim sprawa. Zresztą, przedtem także nie powinien mieć wątpliwości. Zwyczajne wilki nie napadają w ten sposób ludzkich osiedli, nawet w najostrzejszą zimę, a co dopiero mówić o pełni wiosny. A w tej chwili, w poświacie księżyca wpadającej przez rozbite okno, widział uprząż na grzbiecie kudłatego napastnika, do której przypięto szablę, dwa pistolety i krótki muszkiet. Sam zwierz był też większy od zwyczajnego postrachu lasów i stepów. I miał niesamowite oczy… To było chyba najstraszniejsze – zimny wzrok, w którym człowieczeństwo walczyło o lepsze ze zwierzęcą krwiożerczością. Młoda sztuka. Wano widział już w życiu kilka z tych stworzeń, wiedział, że stare Wilki lepiej panują nad pożerającą ich serca żądzą krwi.
Kozak wyprostował się powoli, spojrzał na córkę, tulącą niemowlę. Gdyby był tutaj Serhij, który siedział teraz w Czehryniu i szykował wyprawę na drugi brzeg Dniepru… Ale cóż by zdziałał nawet najsilniejszy mołojec przeciwko tym bestiom? – nadeszła zaraz trzeźwa myśl. A tak będzie miał ich przynajmniej kto pomścić.
Wilk patrzył spokojnie, podążył za wzrokiem gospodarza. Na zewnątrz cichło, wieś powoli stawała się ciemna i martwa. Nagle stary Barańczuk zrozumiał.
– To wy – powiedział martwym głosem. – Nie mogliście znaleźć Serthija, więc dopadliście nas, gadzino.
Wilk potrząsnął lekko łbem, a potem warknął głośno. Widać było, że za chwilę nastąpi śmiertelny atak. Wano postanowił drogo sprzedać skórę. Błyskawicznie schylił się, żeby podnieść szablę, którą odłożył, gdy siłował się z klapą. Jednak Wilk był o wiele szybszy od leciwego człowieka. Śmignęło wielkie cielsko, a nieszczęsny Kozak zwalił się na bok, rzężąc. Z przegryzionego gardła lała się krew.
Kobieta z dzieckiem krzyknęła przenikliwie, a potem umilkła, wpatrzona w dogorywającego ojca. Wilk podszedł do niej powoli, wyszczerzył czerwone od posoki zęby. A potem wspiął się na tylne łapy, przysunął pysk do twarzyczki dziecka. Zrozpaczona matka zasłoniła maleństwo.
– Nie – jęknęła błagalnie. – Proszę, nie!
Wilk wciągnął w nozdrza zapach niemowlęcia, warknął krótko, a właściwie nie było to warknięcie, tylko na wpół ludzkie mruknięcie. Odsunął się, przetoczył kosmate cielsko, a przerażona kobieta zobaczyła nagle przed sobą wysokiego, czarnowłosego żołnierza o długich włosach, ujętych z tyłu rzemieniem.
– Chodź – wyciągnął rękę.
Dziewczyna niczym bezwolna kukła dała się prowadzić przez ciemną, cichą już wieś. Dostrzegała wokół sylwetki napastników, niektórych w ludzkiej, innych w wilczej jeszcze postaci. W głowie miała tylko jedno – ratować córeczkę, za wszelką cenę uchronić to maleńkie życie. A z nią niech się dzieje, co chce. Niech wilkołaki wypiją jej krew, niech nawet rozszarpią żywcem, byle Halszka przeżyła. Przez lęk i determinację przebiła się naraz myśl, że córeczkę w pazurach tych bestii może czekać jedynie los nie do pozazdroszczenia, ale zaraz młoda kobieta przegnała tę obawę. Może coś się uda wymyślić. Może…