Wilczyca z niepokojem chwytała wiatr w ruchliwe, czujne nozdrza. Delikatny powiew przynosił znany, drażniący zapach jedynego drapieżnika, którego obawiała się naprawdę. Nieprzyjazna woń przebijała przez słodki odór krwi świeżo upolowanego królika, zwisającego bezwładnie z pokrytego karminową posoką pyska wadery. Gdzieś tam jest człowiek. Nie, nie jeden - większa grupa ludzi. Dawniej ich zapach nie był tak bardzo niepokojący. Wtedy wilczyca bez trudu odróżniała pasterza od spracowanego rolnika, czy groźnego myśliwego. Zresztą w istocie rzeczy nie musiała bać się nawet ludzi z karabinem. Miejscowi żywili ogromny szacunek dla wilków. Nikt by jej nie skrzywdził z rozmysłem, chyba że podeszłaby zbyt blisko i realnie zagroziła ludzkim siedzibom. Bardziej niebezpieczne od strzelców były wnyki - one nie zwykły wybierać ofiar. Jednak i te nauczyła się obchodzić szerokim łukiem. A czasem, jeśli szczególnie trudno było zdobyć pożywienie, szła śladami pozostawionymi przez kłusownika, żeby skorzystać ze zdobyczy
uwięzionej w potrzasku. Jednak jakiś czas temu pojawili się inni ludzie. Czuć było od nich zapachy, których dawniej nie znała. Wjechali w ostępy leśne na wielkich, przerażających, warczących i wyjących potworach. Samotna wadera obserwowała przybyszy z gęstwy chaszczy. Nie tylko ona. Niektóre odważniejsze zwierzęta, także kryły się wśród krzaków, czujnie spoglądały na niepokojące zjawisko, inne uciekały w popłochu. Nie trzeba było długo czekać, by wybuchła strzelanina. Pociski świstały tak gęsto, że wilczyca przywarła płasko do mchu, kosmaty łeb schowała między łapy, bojąc się poruszyć. Potem przywykła do podobnych hałasów. Zdała sobie sprawę, iż strzały nie są skierowane do niej. Istoty ludzkie mordowały się między sobą. Czasem tylko jakiś przybysz, lekceważąc miejscowe zwyczaje zapuszczał się w las przeżyć przygodę i zapolować na grubszego zwierza.
Dzisiaj znów wyczuła obcych. W dodatku woń nadciągała ze strony, z której absolutnie nadciągnąć nie powinna. Szczenięta! Tam przecież zostały młode! Wilczyca rzuciła się pędem w tamtą stronę. Zagrzechotała pierwsza seria. Wadera, wbrew naturze, na przekór temu, co nakazywał instynkt, gnała w kierunku strzałów. Wszystko w niej protestowało! Wszystkie komórki ciała krzyczały! Nie wolno! Tam śmierć... Jednak serce matki zawsze jest silniejsze od rozsądku. Tak musi być, inaczej świat zamieszkiwałyby tylko beznamiętne rośliny.
Wpadła między doskonale znane sobie drzewa, po chwili wyskoczyła na wielką polanę, a właściwie rozległą łąkę pośród lasów. Musiała przez nią przebiec, by znaleźć najkrótszą drogę do potomstwa. *
Wylądowali w samym środku wymiany ognia. Oleg klął pod nosem na czym świat stoi, po równi dowództwo i kretyna pilota. To nie było lądowanie, ale kontrolowana katastrofa. Jeśli w ogóle można ją nazwać kontrolowaną. Powinni zostać spuszczeni na linach kilkaset metrów dalej, tuż za miejscem, gdzie oddział Michaiła bronił się najmocniej. Co za sens wprowadzać do walki desant, jeśli żołnierz nie jest w stanie wykorzystać elementu zaskoczenia, nie ma nawet gdzie się schronić? Kto wydał rozkaz, żeby lądowanie odbyło się w otwartym terenie? Rozkaz, którego nie można było już cofnąć. Z pozostałych trzech transportowców wysypali się żołnierze. Pułkownik obrzucił okiem swoich.
- Na co czekacie? Z maszyny! – wrzasnął – Już was, kurwa, tutaj nie widzę!
Kule rebeliantów rwały poszycie transportowca. Stary, wysłużony Mi-8 był co prawda mocny, ale na pewno nie niezniszczalny. Oleg rzucił okiem na karabin przytwierdzony przy bocznym włazie. Skoczył do broni, otworzył ogień w kierunku błysków w oddalonych o jakieś sto kroków krzakach. Uprząż cekaemu ucierpiała przy zetknięciu śmigłowca z ziemią, pozwalała na wykonywanie jedynie niewielkich ruchów w prawo i w lewo. Mimo to zdołał chociaż odrobinę przytłumić kanonadę. Żołnierze sprawnie opuszczali pokład. Zostało dwóch – jeden nadział się na ostre szczątki rozbitej skrzyni z amunicją i dogorywał, wstrząsany konwulsjami, drugi leżał bez ruchu, z twarzą pokrytą krwią. Oleg przerwał ogień. Czeczeni natychmiast wzmogli ostrzał. Pułkownik podpełzł do żołnierza, wyciągnął rękę, żeby zbadać puls na szyi. W tej samej chwili seria przejechała po nogach rannego, jakiś pocisk ugodził w pierś. Podrzuciło nim, otworzył oczy, z ust buchnęła krwawa piana. Oleg zobaczył źrenicach podwładnego rezygnację. Znał doskonale takie
spojrzenie. Żegnał już tylu ludzi w Afganistanie, podczas tajnych misji w różnych zakątkach świata, a teraz w Czeczenii, że nieomylnie rozpoznawał, kiedy człowiek przestaje walczyć, staje się gotów na przyjęcie chłodnego pocałunku śmierci. Huknęło potężnie. Maszyna stanęła w ogniu. Oficer chwycił ramię żołnierza.
- Nie pozwolę ci się spalić – wychrypiał. – Daj łapę, Dimka.
Ranny pokręcił głową.
- Uciekaj – wyszeptał samymi wargami.
Czas jakby stanął w miejscu. Oleg widział nieruchome oczy kaprala. Stawały się szkliste, uciekało z nich życie. Każde uderzenie serca zbliżało żołnierza do kresu wędrówki po tym świecie. Płomienie zbliżały się błyskawicznie z lewej strony, gdzie paliwo wyciekało z przerwanych przewodów.
- Rękę daj! – pułkownik szarpnął się, próbując uchwycić zakrwawione palce żołnierza. - Odejdź, szefie... Tam jesteś potrzebny. Ja już...
Oleg poczuł, że jakaś siła chwyta go za stopy, ciągnie w tył. Bezskutecznie próbował się przeciwstawić, usiłował wierzgać nogami, ale uchwyt był zbyt silny. Po chwili leżał na trawie, a raczej szorował po niej brzuchem, ciągnięty przez dwóch ludzi.
- Oszalałeś, dowódco?! – wrzasnął któryś. – Jemu i tak już nie pomożesz...
Z wnętrza helikoptera buchnął płomień, rozległ się straszliwy krzyk. Ucichł zaraz jak ucięty nożem, ale pułkownik wiedział, że ten głos będzie mu się odtąd śnił po nocach. Wybuchła jakaś skrzynka z amuncją. Żołnierze, którzy uratowali Olega, padli plackiem, zakrywając głowy. Dookoła rozległ się świst pędzących na oślep pocisków. Po chwili zaczęły eksplodować następne jaszcze.
Lufa kałasznikowa wcale nie wydaje się imponująca. Z daleka wygląda jak krótki kij. Jednak kiedy człowiek znajdzie się przed nią, na linii ognia, a z drugiej strony trzymają karabin krzepkie ręce, wtedy niewielka lufa urasta do rozmiarów kolejowego tunelu.
- Rusłan - powiedział ojciec.
Chłopiec spojrzał na niego przez łzy.
- Rusłan - powtórzył starszy mężczyzna - Wojownik nie płacze.
- Ja nie płaczę, tato. Dym gryzie w oczy.
Za ich plecami dopalał się dom. Kobiety zostały w środku. Wołały śmierć w ogniu od pohańbienia. Mężczyźni starali się stawić opór, ale w końcu zabrakło amunicji.
- Nie płacz, synku, nie rozpaczaj. Możemy umrzeć z dumą. Pół dnia nie mogli nas zgryźć. Dokąd żyje choć jeszcze jeden taki jak my, nie zgryzą i całego kraju.
- Mordy w kubeł, pierdolone fanatyki! - wrzasnął sierżant. Podbiegł, wyciął w twarz starszego. - Ścierwa, bydlaki!
Strużka krwi spłynęła z warg uderzonego. Nie mógł jej obetrzeć, gdyż ręce miał związane z tyłu. - Niech szejtan smaży twoje flaki na wolnym ogniu - rzekł młodszy. Oczy natychmiast mu obeschły, pojawił się w nich ogień nienawiści.
Odpowiedziało uderzenie kolbą pistoletu prosto w usta. Chłopak ukląkł, kilka wybitych zębów spłynęło wraz ze strugą krwi na rozchełstaną koszulę. Wstał z trudem, opierając się o ojca. Wypluł resztę złamanych zębów, spojrzał wyzywająco na podoficera.
- Zaraz będzie z wami koniec - wycedził sierżant. Poszedł w stronę plutonu egzekucyjnego.
- Gdzie się podziała Halima? - spytał ojciec. - Widziałeś?
- Uciekła. Na pewno jej nie złapali, bo teraz stałaby tu razem z nami.
- Wie, dokąd pójść?
- Wie. Zabrała dolary i karabin. Poradzi sobie.
- Niech ją Allah poprowadzi.
- Uwaga! - krzyknął kapral. – Gotuj broń!
Karabiny uniosły się.
- Pamiętaj, synu, nie lękaj się. Żołnierz Proroka idzie wprost do raju. Obrońca wolnej Iczkerii może tam liczyć na szczególne względy.
- Nie lękam się. Ale życia szkoda.
- Szkoda, co jednak poczniesz?
- Ładuj! - doleciała komenda, a zaraz po niej, szczęk odciąganych zamków.
- Żegnaj, ojcze.
- Żegnaj, Rusłan. Niebawem spotkamy się w niebie. Wybacz wszystko, co uczyniłem złego przeciw tobie. Nawet jeśli coś takiego zrobiłem, zawsze z miłości.
- I ty mi wybacz, ojcze.
- Celuj! - sierżant uniósł rękę.
Sześć luf skierowało się ku jeńcom.
- Śmierć wam! - wrzasnął starszy.
- Przekleństwo na was! - zawołał w tej samej chwili młodszy.
- Ognia!
Karabiny zagrzechotały, suchy odgłos odbił się echem od okolicznych wzgórz. Na piersiach jeńców wykwitły krwawe kratery. Zwinęli się, padli jeden na drugiego, jakby w chwili śmierci chcieli się objąć pożegnalnym uściskiem. Sierżant zapalił papierosa, podszedł do dowódcy.
- Ci już nie będą kąsać, panie lejtnancie - rzekł. - Ale może jednak trzeba ich było przekazać wywiadowi.
Porucznik skinął obojętnie głową. Wskazał ciała i uczynił gest palcami w dół.
- Nie twoja sprawa. Rób, co do ciebie należy.
- Zakopać ścierwa - rozkazał sierżant. - Nie dyskutować! Nawet specnaz musi sprzątać po sobie. Generał Komarow zakazał zostawiać ciała na wierzchu. Przychodzą potem baby, zbierają kości, relikwie z nich robią i podsycają nienawiść.
- Przeklęty kraj - Oficer splunął, nadepnął plwocinę i roztarł. - Ujarzmić go nie idzie, a zostawić samemu sobie niepodobna.
Sierżant nie odpowiedział. Dochrapał się szarży właśnie tutaj. Grzechem by było narzekać na kraj, dzięki któremu awansował o wiele szybciej niż podczas pokojowej służby.
Nagle rozległ się niedaleki ryk silnika, zza pagórka wyjechał przysadzisty humvee. Porucznik skrzywił się. Oto następny sztabowiec, który woli urodę amerykańskich wozów od surowej i niezawodnej prostoty rodzimych aut. Za kierownicą siedział człowiek w mundurze o barwach pustynnych, zamiast obowiązującego tutaj latem maskowania w zieloną panterkę.
- Cudak - mruknął oficer. - Widać go w tej bluzie lepiej niż gówno na torcie.
Sierżant milczał. Wiedział jedno - zbliżają się kłopoty. A porucznik jest idiotą, jeśli tego nie zauważył. W takim nieregulaminowym łachu bez dystynkcji może bezkarnie chodzić tylko jedna formacja. Mężczyzna zeskoczył z terenówki, obrzucił wzrokiem oddział, potem trupy, zwrócił oczy na oficera. Miał błękitne, zimne tęczówki, źrenice patrzyły twardo. Sierżant pomyślał, że w takich oczach może mieszkać nieludzkie okrucieństwo.
- Gdzie jeńcy? – warknął przybyły.
- A ty kto? - spytał porucznik niedbałym tonem.
- Kapitan Wiktor Malinin, wywiad armii. Meldować po porządku!
Lekceważenie natychmiast znikło z oblicza lejtnanta. Wyprężył się.
- Porucznik Matwiej Dmijew melduje patrol na rozpoznaniu!
- To nazywasz rozpoznaniem, durniu? - przybysz wskazał zgliszcza chałupy i ciała. - Nie słyszałeś rozkazu, aby w tym rejonie wszystkich jeńców przekazywać do dyspozycji służb informacyjnych? Sierżant czekał z ciekawością, co powie Dmijew. Rozkaz słyszeli wszyscy, nawet pijani kucharze. Kiedy dowódca kazał rozwalić tych dwóch, przez chwilę próbował dyskutować. Ale oficer się uparł, a jemu przecież nic nie szkodziło wykonać rozkaz.
- Próbowali uciec!
Bardziej kretyńskiego tłumaczenia sierżant dawno nie słyszał. Kapitan GRU na pewno też, bo nawet nie odpowiedział. Podszedł do trupów, uniósł spętane ręce tego, który leżał na wierzchu.
- Normalnie czekałby was sąd polowy - rzekł spokojnie, podchodząc na trzy kroki do Dmijewa. - Ale warunki nie są normalne.
Porucznik odetchnął z ulgą. Wojna ma swoje prawa. A świętym prawem żołnierza jest zabijanie, to rozumieją nawet sztabowe pierdoły.
- Dlatego sprawę załatwimy na miejscu.
Wyjął pistolet, szybkim ruchem kciuka odciągnął kurek. Beretta, kaliber dziewięć, ocenił natychmiast sierżant. Broń, jak i mundur, też najzupełniej nieregulaminowa. Ale oficerów wywiadu nie obowiązują przecież ścisłe przepisy pola walki. Strzał wydał się czymś nierealnym, nie pasował do tej chwili i sytuacji. Ale przecież padł. Porucznik ze zdziwieniem spojrzał na pierś, podniósł oczy na kapitana. Tym razem lufa była wymierzona prosto w czoło. Żołnierze, jak na rozkaz, odruchowo skierowali karabiny ku intruzowi.
- Spokój! - wrzasnął sierżant. Jeszcze tylko brakuje, żeby rozstrzelali oficera wywiadu. Żaden by nie dożył jutra. - Lufy w ziemię, rozładować broń!
Ludzie z ociąganiem wykonali rozkaz.
- Dziękuję, sierżancie. Skoro wykazaliście taką trzeźwość umysłu i należyty osąd, od tej chwili wy dowodzicie patrolem. Kiedy tylko skończę, zabierzecie oddział do bazy. Opowiecie wszystko waszemu pułkownikowi.
- A pan, kapitanie, nie pojedzie z nami?
- Nie twój zasrany interes. Ustaw pluton w szeregu i czekać na rozkazy.
cd. w książce