Maria śpiewała sobie podczas trzykilometrowego marszu z rodzinnego gospodarstwa do grodu Narew. Zazwyczaj nuciła fragmenty kościelnych hymnów, teraz jednak ogarnął ją bardziej frywolny nastrój. Śpiewała jedną z bardziej sprośnych ballad, jakie zasłyszała od rycerzy, gdy obsługiwała ich w wielkiej sali jadalnej grodu Narew.
Zaczęła śpiewać dość cicho, ale w miarę jak szła przez gęsty las, nieświadomie zwiększała siłę głosu z każdą kolejną zwrotką. Gdy dotarła do spalonego przez piorun dębu, wyznaczającego połowę drogi między domem a twierdzą, skończyła piosenkę, wyśpiewując na całe gardło o podboju opornej dziewicy przez podstępnego rycerza. Gdy słowa o ich zespoleniu wróciły do niej echem, stanęła na chwilę z zaczerwienionymi policzkami i uśmiechem zawstydzenia.
Ojcu zdecydowanie by się to nie podobało. Był bardzo surowy i nieustannie strzegł się przed diabłem i jego próbami wtargnięcia w ich życie. Uważał piosenki za jeden ze sposobów na dopuszczenie do siebie demona. Maria odruchowo sięgnęła dłonią między piersi, by dotknąć noszonego pod koszulą małego, srebrnego krzyża. Wciąż tam był, wciąż chronił ją przed diabłem.
Zerknęła w niebo, oceniając czas pozostały do świtu. Nieboskłon między drzewami przeświecał na różowo. Nie widziała horyzontu, ale kolor najwyższych gałęzi zdradzał, że słońce właśnie wzeszło nad ziemię. W chwili gdy pomyślała, że za długo szła przez las, usłyszała dźwięk grodowego dzwonu, oznajmiającego pierwszą godzinę dnia.
Westchnęła. Powinna już była opuszczać gęste lasy otaczające gród, a tymczasem ledwie dotarła do połowy drogi. Zmitrężyła za wiele godzin przy swoich obowiązkach w gospodarstwie, a teraz dotrze do grodu, dopiero gdy stajenni zaczną poranną pracę przy koniach. Mocniej ścisnęła krzyżyk i odmówiła krótką modlitwę, prosząc Boga, by zapewnił jej bezpieczeństwo nie tylko przed diabłem, ale także przed jego pomniejszymi sługami.
Słońce zdążyło już całkiem wznieść się ponad horyzont, gdy wyszła z lasu i zaczęła się wspinać ścieżką w stronę potężnych, belkowanych obwarowań grodu. Po drodze mijała rozległe, obramowane kamiennymi murkami pola, na których pasły się owce i kozy, choć najlepsze pastwisko, położone przy samych murach twierdzy, zarezerwowano dla rycerskich koni.
Pośpiesznie przeszła obok zwierząt, mając nadzieję dotrzeć do bramy, zanim ktoś ją zauważy. Kiedy jednak poczuła woń końskiego nawozu i zepsutego sera, wiedziała już, że nie zdoła przejść niepostrzeżenie. Łukasz, jej codzienny dręczyciel, oderwał się od swoich obowiązków i, przeskoczywszy kamienny mur, stanął na ścieżce tuż przed nią.
– Ranisz mnie, moja droga Mario. – Posłał jej szczerbaty uśmiech i sięgnął ku niej oblepioną brudem dłonią. Cofnęła się, więc złapał tylko powietrze, a nie jej koszulę.
– Ranię cię? Wyglądasz na całkiem zdrowego. – Maria zeszła na bok, by ominąć mężczyznę. Nie chciała być obiektem zainteresowania tego prostaka, ale niewiele mogła z tym zrobić. Był osobistym sługą jednego z rycerzy Bolesława, a ona pracowała tu jedynie po to, by zmniejszyć dług jej rodziny wobec pana grodu Narew. Choć teoretycznie jego status nie był wcale wyższy i przysługiwały jej takie same prawa, w praktyce niewiele różniło go od szlachetnie urodzonych. A przy tym był człowiekiem, który nikomu nie pozwalał o tym zapomnieć.
Dzisiaj Łukasz wydawał się wyjątkowo usposobiony do zalotów. Sięgnął ponownie, łapiąc ją, gdy przechodziła.
– Ranisz me serce, piękna pani. Ranisz mnie, przechodząc bez posłania choćby jednego spojrzenia w stronę biednego, samotnego Łukasza.
Mówił to samo wszystkim pannom i wdowom, które miały nieszczęście znaleźć się na jego drodze, a przez cały czas jego spojrzenie wędrowało po ofierze, zostawiając po sobie ślady gorsze niż dłonie, trudniejsze do zmycia. Wyrwała rękę z jego uchwytu.
– Czeka na mnie praca, podobnie jak na ciebie.
– Żadna praca nie jest aż tak ważna, by nie można było na chwilę jej odłożyć. Nie zechciałabyś podzielić się ze mną swoimi wdziękami?
Poczuła w gardle wzbierającą złość, gdy wyobraziła sobie paskudnego Łukasza w roli rycerza ze śpiewanej przez nią wcześniej ballady.
– Zachowam je dla mojego oblubieńca – warknęła zdławionym głosem.
– Szczęściarz z niego. Powinnaś mnie kiedyś przedstawić. – Łukasz się roześmiał, a Maria poczuła, że ogarnia ją rozpacz – była tak brzydka i tak niskiego pochodzenia, że choć miała dziewiętnaście lat, ten brutal był jedynym mężczyzną, który wyrażał nią zainteresowanie.
W mrocznych zakamarkach duszy kryła się myśl, że jej pragnienie samotności czasami mogło być przyczyną kwestionowania jej czystości przez mężczyzn bardziej wybrednych od Łukasza. Nie miała pewności, ale podejrzewała, że pozostałe kobiety w kuchni plotkowały na jej temat, gdy wychodziła usługiwać rycerzom.
Mruganiem powstrzymała cisnące się do oczu łzy i zaczęła się od niego oddalać, obiecując sobie, że się nie odwróci.
– Któregoś dnia, Mario, będę rycerzem. Mogłabyś zostać poślubiona rycerzowi Łukaszowi.
Maria zacisnęła dłonie w pięści i odwróciła się na pięcie.
– Rycerzem? – odkrzyknęła. – Tego dnia będę już zbyt stara i pomarszczona, byś zwrócił na mnie uwagę, a i ty będziesz tak zniedołężniały, że zapomnisz o moich wdziękach.
– Nie będziesz się naśmiewać z mojej służby, kobieto!
– Oboje mamy swoje obowiązki – odpowiedziała. Musiała się powstrzymać z całej siły, by nie dodać: „Nie musisz przypadkiem przerzucić jakiegoś gnoju?”.
Odwróciła się w stronę bramy.
– Nie będziesz mnie traktować jak...
Spięła się, czekając, aż znowu ją złapie, jednak zatrzymały go odgłosy końskich kopyt. Instynktownie obejrzała się w stronę, z której przyszła, ale ścieżka prowadziła tylko z powrotem w ciemny las, rozciągający się na południe od grodu.
– Nad rzeką! – krzyknął jeden ze stajennych z pastwiska.
Na północ i zachód od twierdzy płynęła rzeka Narew, oddzielając gród od leśnych granic Mazowsza. Za rzeką rosły gęste lasy, w których zaczynały się tereny Prus, czyli Ordensland, państwa zakonnego zakonu krzyżackiego. Nawet po podpisaniu przez polskiego króla Kazimierza pokoju z zakonem krzyżackim z tamtej strony rzadko nadchodziło coś poza okazjonalnym posłańcem kierującym się na południe, do Polski. Samo Mazowsze wciąż stanowiło niezależne księstwo. Nie przystąpiło jeszcze do unii z Polską, tworząc strefę buforową między nią a zakonem.
Nad dwudziestką jeźdźców wpędzających konie do brodu unosił się sztandar z czarnym krzyżem zakonu krzyżackiego. Ten widok wzbudził w sercu Marii przerażenie. Chwyciła przez bluzkę swój krzyż i spojrzała na nadciągających rycerzy: ludzie i konie śpieszyli tak, jakby poganiała ich ręka samego Boga.
W grodzie rozległy się dzwony bijące na alarm.
– Idą na nas – rzucił Łukasz, który stał jak wmurowany na ścieżce, podczas gdy jego podwładni rzucili się zganiać konie z pastwiska.
– Nie, wcale nie – powiedziała Maria, wciąż przyglądając się forsującym rzekę rycerzom. Potem przeskoczyła kamienny murek i ruszyła biegiem przez pastwisko w stronę rzeki.
Po pierwszym wstrząsie wywołanym widokiem rycerzy zakonu na ziemiach Mazowsza uświadomiła sobie, że ich tabardy są poplamione krwią, połowa jeźdźców zwisa przerzucona przez końskie grzbiety niczym worki z obrokiem, a z poranionych boków koni ścieka krew.
Im bardziej się zbliżała, tym wyraźniej widziała ich rany. Nawet jadący w siodłach mieli rozdarte kolczugi, ręce zwieszone bezwładnie przy bokach, a na rękach i nogach bandaże. Kilka koni biegło bez jeźdźców, rozpryskując wodę obok obciążonych wierzchowców.
Biegła, nie myśląc o tym, skąd przychodzą ci ludzie ani czyje noszą barwy. Zobaczyła rannych rycerzy i ranne wierzchowce i wiedziała, że wszyscy potrzebują natychmiastowej pomocy.
Niemieccy rycerze wyjechali z brodu na rzece i ustawili się w nierównym szeregu na południowo-wschodnim brzegu, w cieniu mazowieckiej twierdzy. W grodzie wciąż bito na alarm i Maria usłyszała, jak otwiera się główna brama. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że wyjeżdża z niej śpiesznie grupa jeźdźców. Ledwie czterech ludzi. Mieli ze sobą sztandar z potrójnym krzyżem rodu Bojcza, herbem wojewody Bolesława, pana grodu Narew.
Widząc odzienie i zbroje, Maria natychmiast rozpoznała, że jedynie człowiek na czele grupy był rycerzem, a towarzysząca mu trójka, choć uzbrojona, to tylko żołnierze. Stali u boku swojego pana jako poczet honorowy, a nie bojowy. Kiedy wyjeżdżali z bramy, Łukasz dołączył do pozostałych stajennych, którzy zganiali konie z pastwiska.
Maria była już w połowie zbocza opadającego do rzeki, gdy minęli ją ludzie Bolesława, jadący szeroką drogą prowadzącą od bramy twierdzy do brzegu Narwi. Widząc zbliżających się ludzi, Niemcy ustawili się w nierównej linii naprzeciw nich. Mężczyzna w tabardzie zakonu krzyżackiego zsiadł z konia i wystąpił kilka kroków naprzód.
Wyprostował się i zdjął hełm, odsłaniając pobrużdżoną twarz ozdobioną ostro ściętą, siwą brodą. Złożył hełm w zgięciu ręki i czekał na zbliżających się jeźdźców. Pomimo spokojnego zachowania przystającego dowódcy widać było, że nie uniknął losu swoich ludzi. Z rany na skroni pod siwiejącymi włosami spływała strużka krwi, która zakrzywiała się na policzku i kończyła ciemną plamą skrzepu z lewej strony brody.
Maria zwolniła. Choć było oczywiste, że wielu z tych ludzi potrzebowało pomocy, zmusiła się do opanowania kierującego nią impulsu. Zanim możliwe będzie zaspokojenie zwykłych potrzeb ludzi, mężczyźni z obu stron musieli najpierw spełnić wymogi rządców Mazowsza i państwa krzyżackiego.
Zatrzymała się, gdy ludzie Bolesława podjechali do Niemców. Na tle nowo przybyłych jeszcze wyraźniej rzucały się w oczy obrażenia niemieckich rycerzy. Ludzie z grodu byli czyści i wypoczęci, przyjechali na świeżych koniach. Maria rozpoznała jadącego na czele – był to rycerz Telek, najstarszy bratanek wojewody Bolesława, mężczyzna równie rosły jak dowódca Niemców. Lekko zeskoczył z konia i podszedł do Krzyżaka z uśmiechem szerszym, niż wymagałaby tego sytuacja.
Tymczasem na twarzy wysokiego Niemca rysowała się ponura powaga. Ludzie za jego plecami siedzieli na wyczerpanych wierzchowcach, które wyglądały tak, jakby w każdej chwili mogły paść. Na końskich pyskach widać było pianę, a ich boki pokrywała paskudna mieszanina potu, krwi i szlamu z rzeki.
– Mój stryj, wojewoda Bolesław, przesyła powitanie i pyta, czy przypadkiem nie pomyliliście drogi? – Telek odezwał się z uśmiechem.
W szeregu zakonników rozległy się gniewne, przytłumione głosy, które ucichły, gdy wysoki Krzyżak warknął coś do swoich ludzi.
Telek zaczął powtarzać powitanie, ale wysoki mężczyzna mu przerwał.
– Dość dobrze rozumiem twój język, panie.
– W takim razie – odpowiedział Telek – może chcecie przewodnika, który pomoże wam odnaleźć drogę na wasze ziemie?
– W imieniu jego świątobliwości papieża i wielkiego mistrza Ludolfa Königa von Weizau pokornie proszę o pomoc wojewodę Bolesława. Mam wielu rannych ludzi, którzy mogliby nie przetrwać dalszej podróży.
– Tyle sam widzę. A kto taki prosi o pomoc mojego stryja w imieniu papieża i zakonu krzyżackiego?
– Jestem komtur Heinrich von Kerpen, a ci ludzie to bracia z mojego konwentu i rycerze służący w zakonie.
– Jak trafiliście na ziemie należące do Mazowsza?
– W służbie Bogu i papieżowi.
– Wszyscy im służymy, bracie Heinrichu. Jakiego wroga napotkaliście, że zostaliście tak pobici?
– Nie wolno nam tego powiedzieć.
Telek zaczął się przechadzać przed szeregiem ludzi Heinricha.
– To nie są twoje ziemie, bracie Heinrichu, i nie jesteśmy jakimiś pruskimi chłopami podległymi twojej władzy. Mój stryj, na mocy władzy nadanej mu przez księcia mazowieckiego, ma prawo i obowiązek traktować wszelkie najeżdżające te ziemie wojska tak, jak uzna za stosowne. Jak dotąd jest z wami w pokoju, ale wasza krew została przelana na jego ziemiach. Jak? Przez kogo?
– Mogę powiedzieć tylko, że był to wróg Boga i Kościoła...
– Nadwerężasz cierpliwość mojego stryja. Doskonale wiemy, że każdy, przeciwko komu zakon postanowi skierować swój miecz, staje się wrogiem Boga i Kościoła. Nalegam, żebyś odpowiedział na moje pytanie, bo może się okazać, że jesteś wrogiem wojewody Bolesława i księstwa mazowieckiego.
Maria czuła napięcie nawet z miejsca, w którym stała, na zboczu wzgórza. W przestrzeni dzielącej brata Heinricha i rycerza Teleka wydawało się niemal namacalne, jakby ziemia między nimi mogła w każdej chwili wybuchnąć płomieniem.
– Wiąże mnie przysięga – odezwał się po chwili brat Heinrich, opuszczając głowę.
– Jak i mnie. – Rycerz oparł dłoń na głowicy swojego miecza, a Maria poczuła, jak niepokój zapiera jej dech. Minęło już prawie dziesięć lat od końca otwartej wojny między Polakami i zakonem. Czyżby miała się stać świadkiem ponownego jej wybuchu?
– Jednak... – brat Heinrich dodał tak cicho, że Maria ledwie usłyszała to słowo.
– Jednak? – powtórzył Telek, opuszczając dłoń.
– Daj nam biskupa za spowiednika, a on będzie mógł zwolnić nas z tajemnicy i pozwoli ujawnić, z czym walczymy.
– Biskupa? – Telek uniósł brew. – A może kardynała? Albo samego papieża?
– Każdy z nich mógłby zwolnić nas z przysięgi milczenia o naszej misji. Jednak wystarczy do tego biskup.
Telek machnął ręką, a jego ludzie zsiedli z koni. Dwóch podeszło do Niemców, Telek zaś powiedział:
– W takim razie, jeśli zechcecie zaszczycić nas wizytą w grodzie Narew, oczekuję, że oddacie nam broń na przechowanie.