"Wiesz, w dobrym tonie jest nie pytać kogoś, ile osób zabił...", czyli wspomnienia snajperów GROM
"Tak, pamiętam do kogo oddałem pierwszy strzał" - od tych słów jednego z oficerów elitarnej Jednostki Wojskowej 2305 Tomasz Marzec rozpoczyna historię "Tajnych akcji snajperów GROM", książki ukazanej nakładem wydawnictwa De Facto.
"Z myślami po pociągnięciu za spust zawsze zostajesz sam"
"Tak, pamiętam do kogo oddałem pierwszy strzał"- od tych słów jednego z oficerów elitarnej Jednostki Wojskowej 2305 Tomasz Marzec rozpoczyna historię "Tajnych akcji snajperów GROM" , książki wydanej nakładem wydawnictwa De Facto.
- "W GROM nigdy nie strzelałem przecież do anonimowej sylwetki, strzelałem do grubej baby, do niepozornego gościa w okularach, do blondyna z nożem, wysokiego bruneta z karabinem albo kobiety, która wyciąga pistolet z torebki. (...) Od pierwszego dnia wśród snajperów musisz mieć zakodowane, że po drugiej stronie lufy jest człowiek. Nie możesz przez całe życie strzelać do butelki i łudzić się, że jak naprzeciwko stanie facet, to bez wahania pociągniesz za spust" - wspomina były GROM-owiec.
Tu nikt się nie chwali, ilu ludzi zabił...
"Zabijanie ludzi to nie jest sport lub gra. I nasza robota nie wyglądała jak na westernach, gdzie kowboj scyzorykiem na kolbie karabinu odznacza sobie kolejne ofiary. A my nawet miedzy sobą nie prowadzimy dyskusji o tym, co tam się działo. Bo po co? Z myślami wywołanymi momentem, w którym pociągasz za spust, zostajesz po akcji zawsze sam" - tak obrazowo różnicę w mentalności polskiego i amerykańskiego żołnierza (znaną czytelnikom choćby dzięki książce Cel snajpera Chrisa Kyle'a) opisuje jeden ze snajperów GROM-u.
Tomasz Marzec już na wstępie zastrzega, że jego książka nie będzie - jak w przypadku byłych amerykańskich żołnierzy - barwną opowieścią o krwawych egzekucjach, lecz małą kroniką powstania wielkiej jednostki. Nie obiektywnym, lecz subiektywnym zapisem wspomnień snajperów wybranych w pierwszej selekcji oraz ich wychowanków. Jak jednostka wyglądała od środka, z perspektywy muszki karabinu snajperskiego.
Dlaczego GROM?
Był rok 1990. "Pewnego dnia przed promocją przyjechali do Szkoły Oficerskiej tacy tajemniczy napakowani goście, powiedzieli krótko: 'Jesteśmy z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i jeśli kogoś interesuje praca w naszym resorcie, to zapraszamy na testy'. Nie mówiąc gdzie, co jak i o co chodzi, zaproponowali chętnym przejście sprawdzianu fizycznego" - wspomina po latach Tomek, ówczesny student ostatniego roku Wyższej Szkoły Wojsk Zmechanizowanych, który o polskim wojsku miał opinię jak najgorszą, głównie za sprawą lejącego się w nim strumieniami alkoholu. Po zaliczeniu pierwszych testów wytłumaczono mu, że nowo tworzona jednostka będzie się głównie zajmowała ochroną polskich ambasad.
I rzeczywiście, to właśnie atak terrorystów na naszą ambasadę w szwajcarskim Bernie w 1982 roku i ujawniona przy okazji słabość polskich służb skłoniły generała Sławomira Petelickiego do powołania do życia projektu GROM.
Mordercze testy
Zanim jednak którykolwiek ze zwerbowanych chłopaków dostał się do jednostki, musiał zaliczyć kilka zadań. Pierwsze z nich miało być sprawdzianem dla ich pomysłowości i determinacji, a polegało na... dostaniu się do obozu treningowego. Do dyspozycji mieli mapę i kilka godzin czasu. Do pokonania - 400 km. A trzeba przypomnieć, że był rok 1991 i sposoby przemieszczania się po kraju były dużo bardziej ograniczone niż dziś. Dla tych, którym dotrzeć się udało, był to dopiero początek zmagań z własnymi ograniczeniami. Dalej było już tylko trudniej...
Kandydaci po kilkanaście godzin dziennie biegali po bieszczadzkich górach, często docierając do nie swoich punktów kontrolnych, przez co bieg musieli rozpoczynać od nowa. Wielu nie wytrzymywało takich kilkudniowych ćwiczeń, presji i nieprzewidywalności akcji.
Walka o... skarpety po koledze
Na porządku dziennym było proszenie odchodzących o zostawienie pozostałym swoich rozchodzonych już nieco butów, a nawet... skarpet. To od nich często zależało, czy udawało się ukończyć szkolenie, czy nie.
"Odciski okazywały się błahostką, ale z krwią pod paznokciami trudno już było przetrwać i maszerować kolejne dziesiątki kilometrów po górach" - wspomina Jacek. Udał się nawet do polowego lekarza, ale ten poradził mu, by... kupił lakier do paznokci, skoro czarny kolor mu nie odpowiada. Zbawieniem okazały się kolce akacji - po ich wbiciu pod paznokcie ropa wypływała i można było maszerować dalej.
Wojna psychologiczna
Przyszłych GROM-owców testowano także na wiele innych sposobów. Prowadzono z nimi m.in. wojnę psychologiczną - przyznawano kandydatom niewielkie racje żywnościowe, a na punktach kontrolnych instruktorzy celowo piekli kiełbaski. Najokrutniejsza była jednak ostatnia próba.
Po kilku dniach 12-godzinnego marszobiegu z 50 kandydatów zostało tylko 25. Wtedy przełożeni zrobili coś, na co każdy czekał: zarządzili dzień przerwy. Skonani żołnierze natychmiast poszli spać. Po kilku godzinach syrena alarmowa wyrwała ich ze snu. Dostali rozkaz, by do rana dotrzeć do kolejnego - ostatniego już celu. Jak daleko oddalonego? Tego nikt im nie powiedział...
Wielu chłopaków było przekonanych, że to tylko taki żart. Pobiegną kawałek i dowódca każe im wrócić do łóżka. Nic z tych rzeczy. Jacek swoją trasę - 51 km - przebiegł w 6 godzin i 1 minutę. Na mecie czekał na nich nieznany im jeszcze podpułkownik Petelicki, który, gratulując półprzytomnym i ledwo żywym żołnierzom zdania ostatniego testu, rozsiewał przed nimi wizję służby w jednym z najlepszych oddziałów specjalnych świata. Już w tamtej chwili wielu uwierzyło jego zapewnieniom. I słusznie.
Dla nich nie było miejsca w GROM-ie
Zdanie czterodniowego testu było jednak tylko początkiem. Po nim zaczynało się prawdziwie, kilkunastomiesięczne szkolenie, w trakcie którego wciąż odsiewano tych, którzy zdaniem Szefa (jak wszyscy nazywali uwielbianego przez żołnierzy Petelickiego) nie nadawali się do zespołu. Bo tu nie liczyła się tylko doskonała kondycja fizyczna, ale także umiejętność "bycia trybem w dobrze zsynchronizowanej maszynie". Byli też i tacy, którzy pokazywali się z jak najlepszej strony podczas treningów, natomiast w czasie akcji starali się trzymać z tyłu, zjadał ich stres. Dla takich również nie było miejsca w GROM-ie.
Strzelanie, odbijanie zakładników, szturmowanie pomieszczeń
Każdy dzień szkolenia rozpoczynał się od tzw. "zimnego strzału" - oddawanego z nierozgrzanej broni do celu o wymiarach 2,5 cm na 2,5 cm z odległości dochodzącej do nawet 1200 metrów! Ale też i żołnierze posługiwali się tu bronią, o jakiej w zwykłym wojsku nawet nie śmieli marzyć. Na ćwiczenia przyjeżdżali także doświadczeni koledzy ze Stanów, którzy uczyli ich technik snajperskich, odbijania zakładników czy szturmowania pomieszczeń.
To podczas wielu miesięcy ćwiczeń żołnierze wyrabiali sobie tzw. "pamięć mięśniową", pozwalającą potem używać broni instynktownie, bez zastanowienia i choćby ułamka sekundy wahania strzelać z niej z największą możliwą precyzją.
Po przygotowaniu indywidualnym i zespołowym dzielono żołnierzy na szturmowców i snajperów, przy czym szkolenie snajperskie traktowane było jako wyższy szczebel. A trzeba przyznać, że metody szkoleń, niejednokrotnie odrobinę szalone, diametralnie odbiegały od tych, jakie preferowano w regularnym polskim wojsku...
Niebo a ziemia
W polskim wojsku trening strzelecki był całkowicie statyczny. Do tarczy, oddalonej o 25 metrów, strzelano z pozycji stojącej, leżącej i klęczącej - zupełnie jakby w trakcie walki miały panować podobne warunki, a wróg miał do snajpera podejść i uprzejmie poczekać w odpowiedniej odległości na kulkę...
Amerykanie z kolei uczyli GROM-owców strzelać z dwóch rąk i w ruchu. Jednak nawet oni nie mogli się domyślać, na co Polacy wpadli po ich wyjeździe. A mianowicie, aby doskonalić strzelanie do ruchomego celu, prowadzący zajęcia lub ochotnicy sami poruszali kukłami na polu strzeleckim lub biegali po okopach, podnosząc co chwilę i opuszczając tarczę... Wspominaliśmy już, że wszystkie szkolenia odbywały się przy użyciu ostrej amunicji?
Akcje pokazowe
Oczywiście również przy użyciu ostrej amunicji odbywały się tzw. akcje pokazowe dla wszelkiego rodzaju notabli, którzy przyjeżdżali sprawdzić, na co w rzeczywistości przeznaczane są tu pieniądze. Jedna z takich akcji polegała na symulacji odbicia zakładnika - w tę rolę wcielał się sam Petelicki. Jego żołnierze wysadzali drzwi pomieszczenia, do pokoju wrzucali świece dymne i gazowe, a następnie, nie widząc prawie nic, z ostrej amunicji strzelali do otaczających Szefa manekinów. Po chwili wyprowadzali "zakładnika" całego i zdrowego. To po prostu musiało robić wrażenie.
Ciągłe zawirowania wokół GROM-u i ratunek Macierewicza
Początkowo GROM był niezależny od Ministerstwa Obrony Narodowej i podlegał Ministerstwu Spraw Wewnętrznych. Zgodę na utworzenie jednostki JW 2305 podpisał szef MSW Krzysztof Kozłowski. Niebawem jednak został na tym stanowisku zastąpiony przez Henryka Maciejewskiego, którego pragnieniem była całkowita likwidacja drogiego GROM-u. Na szczęście stołka długo nie zagrzał i zanim wcielił swój plan w życie, zastąpił go na nim Antoni Macierewicz - wielki orędownik rozwoju i wzmacniania jednostki.
"Noc teczek" i pierwsza akcja
I to właśnie w związku z projektem tego ostatniego snajperzy GROM-u pierwszy raz wzięli udział w akcji. Chodziło o słynną już "Noc teczek". Przypomnijmy: 28 maja 1992 roku Janusz Korwin-Mikke zgłosił w Sejmie wniosek o zlustrowanie osób zajmujących ważne stanowiska państwowe i ujawnienie, którzy z nich współpracowali z SB.
Zadaniem komandosów GROM-u było konwojowanie i strzeżenie w czasie pracy urzędników sprawdzających tajne archiwa, na wypadek, gdyby osoby zainteresowane chciały zniszczyć kompromitującą ich dokumentację.
Jak sami żołnierze przyznali, choć zadanie okazało się proste, dopiero po czasie zdali sobie sprawę, że brali udział w akcji, która doprowadziła do upadku rządu w Polsce. Kolejne ich misje nie były już tak łatwe...
Polska - kraj absurdów
W 1994 roku, niedługo po podpisaniu przez premiera Pawlaka dokumentu "Partnerstwo dla Pokoju" i w przededniu wstąpienia do NATO, do Lecha Wałęsy zadzwonił amerykański prezydent Bill Clinton z prośbą o pomoc naszych wojsk w opanowaniu sytuacji na Haiti. To wtedy miała miejsce słynna sytuacja, gdy na posiedzeniu Rady Ministrów Waldemar Pawlak zapytał szefa MON, ile czasu potrzebuje na przygotowanie kontyngentu. Ten miał mu odpowiedzieć: "Dwa miesiące, może trzy i bardzo dużo pieniędzy". Wtedy premier zwrócił się z tym samym pytaniem do ministra Milczanowskiego, który bez zająknięcia odparł: "Godzinę!".
Tymczasem okazało się, że GROM, jako podległy MSW, nie mógł pełnić misji poza granicami Polski. Czasowo trzeba go więc było wcielić do MON. Kolejnym absurdem była... ceremonia pożegnania żołnierzy na lotnisku. Taka była tradycja w polskim wojsku i nikt z niej nie zamierzał rezygnować. To nic, że jednostka była tajna. Żołnierzom kazano defilować (do czego nie byli nigdy szkoleni), jednak w czapkach z daszkiem i w okularach oraz w sporej odległości od dziennikarzy, by do prasy nie przedostały się wizerunki ich twarzy. Następnie wsiedli do wojskowego samolotu. Gdy tylko dziennikarze zniknęli z pola widzenia, komandosi z samolotu wysiedli, a odlecieli dopiero następnego dnia, w cywilnych ubraniach, wtapiając się w tłum podróżnych.
GROM na Haiti
Głównym zadaniem GROM-owców na Haiti była ochrona osób, m.in. Lakhdara Brahimiego, specjalnego wysłannika ONZ. Za jego głowę junta wojskowa wyznaczyła nagrodę 150 tys. dolarów. "Warto zauważyć, że nieco wcześniej ktoś skuszony nagrodą zaledwie 10 tys. dolarów zabił w ambasadzie amerykańskiej trzy osoby". Brahimiemu nic złego się na szczęście nie stało. Za to nasi żołnierze niespodziewanie mieli ręce pełne roboty z zupełnie innego powodu. Wszystko przez wypadek samochodowy, którego byli świadkami...
"Kiedy dojeżdżaliśmy do miejsca, które miało być naszą bazą, obok nas człowiek wpadł pod samochód. Tam generalnie na drogach panował kompletny chaos, każdy jechał, jak chciał, na pieszych nikt nie zwracał uwagi i jak ktoś kogoś przejechał, to było normalne" - wspomina jeden z GROM-owców. Potrącony miał rozległe otwarte złamanie, a wojskowy medyk udzielił mu natychmiastowej pomocy. Od tej pory miejscowa ludność uznała ich za przyjaciół i zaczęła coraz częściej, nachalnie wręcz, prosić o pomoc - zarówno materialną, jak i lekarską. Gdyby komandosi nie nauczyli się im w końcu odmawiać, tylko tym musieliby się zajmować w trakcie całej swojej misji na Haiti.
Kwaśniewskiemu baza spodobała się... za bardzo
Duże znaczenie w jednostce przywiązywano także do szkoleń oddziału morskiego. Mordercze treningi w morzu przy szalejących sztormach wielu dziś określa jako najtrudniejsze w swojej karierze wojskowej. Niestety, swoją bazą treningową na terenie opuszczonego ośrodka prezydenckiego na Helu nie mogli cieszyć się zbyt długo... Wszystko przez bliskie relacje z prezydentem Kwaśniewskim, który od czasu do czasu zapraszany był przez wojskowych np. do przepłynięcia się supernowoczesnymi łodziami. "Ta polityczna znajomość mogła się przydać, bo w czasie szukania dla GROM miejsca w strukturze państwa - przypomnijmy, wielu osobom nie podobała się niezależność jednostki od MON - pojawił się pomysł przyporządkowania jej bezpośrednio prezydentowi".
Z planów tych jednak nic nie wypaliło, GROM do MON wcielony został, a Kwaśniewskiemu w bazie tak się spodobało, że odrestaurował pałacyk i zaczął sam z niego korzystać... Wojskowi zmuszeni byli przenieść się w inne miejsce.
Roman Polko - człowiek, który dobrze wychodził na zdjęciach
Po zawirowaniach w GROM-ie, kiedy dowódcą przestał być generał Petelicki, a wraz z nim odeszło wielu doświadczonych komandosów, szefostwo w jednostce objął generał (wówczas jeszcze podpułkownik) Roman Polko. I tak jak wszyscy rozmówcy z książki Tomasza Marca z ogromnym szacunkiem wypowiadają się na temat pierwszego dowódcy, tak trudno w ich relacjach znaleźć choćby nić sympatii dla jego następcy. Powód?
Petelickiego zawsze uważali za kogoś w rodzaju ojca. Był jednym z nich. Przechodził wraz z nimi mordercze treningi, brał udział w akcjach, zawsze był blisko. Co się zaś tyczy Polko...
Najlepiej skwitował to jeden z żołnierzy tzw. drugiego pokolenia snajperów biorących udział w słynnej akcji w Iraku w 2003 roku: "A generał, wtedy jeszcze pułkownik, Polko... No, na platformie [tam miała miejsce akcja GROM-owców - przyp. red.] go nie było, nigdzie go nie było. Przyleciał do nas na jakieś dwa tygodnie i raz wskoczył nam na łódkę, jak płynęliśmy do portu Umm Kasr. Zobaczył, że amerykański pułkownik też tak zrobił u SEAL-sów, no i też tak chciał. Popłynął więc z nami bez hełmu, kamizelki kuloodpornej, broni i amunicji. Miał jedynie beret i pistolet, a na miejscu miał szczęście, bo trafił na jakiegoś brytyjskiego dziennikarza, udzielił więc wywiadu... I to by było na tyle z jego obecności". Podobnych relacji w książce znajdziemy znacznie więcej.
Irak, Afganistan
Obie te akcje łączył fakt, że były niezwykle trudne. Dzieliło je natomiast wszystko inne.
"W Iraku naprzeciwko mieliśmy regularne wojsko, wiadomo było, jakie mieli zadania, czego bronili i kim są. Poddawali się całymi jednostkami, zdawali broń, szli do niewoli, byli sprawdzani i wypuszczani do domu. A w Afganistanie mieliśmy walczyć, nie wiedząc, kto jest przeciwnikiem. Al Kaida. Świetnie, co dalej?" - tak opisuje te różnice jeden ze snajperów.
Podczas obu misji dochodziło także do spięć z Amerykanami, którzy zawsze polskich kolegów traktowali jak niedoświadczonych, ubogich krewnych. Dopiero po jakimś czasie przekonywali się, że są równie dobrzy, a często nawet lepsi i skuteczniejsi od nich.
"Słyszałem, że niektórzy żalili się, że tracą przez nas kasę. Tam za każdy ostrzał bazy jakieś kilka złoty dodatku mieli, a my po prostu likwidowaliśmy tych, którzy strzelali... Im dłużej tam byliśmy, tym mniej ostrzałów było, nie przysługiwały więc dodatki..." - komentuje jeden z naszych snajperów.
Samobójstwo?
Już do Afganistanu w 2001 roku nie pojechało tzw. pierwsze pokolenie snajperów - najbardziej doświadczonych i najlepiej wyszkolonych ludzi z pierwszej selekcji. Dlaczego? Wielu z nich odeszło po aferze, w wyniku której Sławomir Petelicki stracił stanowisko.
"Musiał odejść po bezpodstawnych, jak się potem okazało, oskarżeniach swojego ówczesnego zwierzchnika, czyli szefa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji, o nielegalny zakup sprzętu dla jednostki. Sam oskarżający, czyli Janusz Pałubicki, szybko z zarzutów się wycofał, ale generała na stanowisko już nie przywrócono". Niedługo później Bronisław Komorowski obciął pensje komandosów. Kto z nich więc był w wieku i ze stażem pozwalającym na przejście na emeryturę wojskową (liczoną jeszcze na starych zasadach), ten przeważnie z możliwości tej skorzystał...
Jak wiadomo, kilka lat później, 16 czerwca 2012 roku, w godzinach wieczornych w podziemnym garażu jednego z warszawskich bloków znaleziono ciało generała Petelickiego z raną postrzałową głowy. Uznano, że było to samobójstwo, choć wielu z jego byłych podwładnych nie wierzy w taką wersję wydarzeń...
A po powrocie z misji...
"Koledze urwało dłonie. Kto mu wytłumaczy, że fajnie żyć bez dłoni? On powie krótko: 'Wy*ierdalaj!' Bez dłoni nawet nie możesz iść do kibla sam. Tak samo jest ze strzelcami. Co ty wiesz o tym, jak to jest siedzieć na stanowisku i decydować o czyimś istnieniu? Ten człowiek nie jest oddalony od ciebie o pięć metrów, nie możesz z nim porozmawiać, krzyknąć, żeby upewnić się, kim jest. On jest oddalony o pięćset, trzysta metrów. Czasem o kilometr. Ty musisz decydować o jego losie, a potem sam z tym żyć. I masz ten syndrom PTSD [Zespół stresu pourazowego - przyp. red.]... świetnie. Który z psychologów, którzy leczą PTSD był na wojnie? (...) On nie był, nie widział, nie puścił tam bąka ze strachu, nie miał sucho w gardle ze strachu, nie drętwiał, bo nie wiedział, co za chwilę będzie, jak on jest mi w stanie to wszystko, co przeżyłem, wytłumaczyć? No nie jest..." - tak swoje wspomnienia z misji wspomina Chudy, snajper JW 2305.
Wszystkie cytaty pochodzą z książki Tomasza Marca "Tajne akcje snajperów GROM" , która ukazała się nakładem wydawnictwa De Facto.