Polska - kraj absurdów
W 1994 roku, niedługo po podpisaniu przez premiera Pawlaka dokumentu "Partnerstwo dla Pokoju" i w przededniu wstąpienia do NATO, do Lecha Wałęsy zadzwonił amerykański prezydent Bill Clinton z prośbą o pomoc naszych wojsk w opanowaniu sytuacji na Haiti. To wtedy miała miejsce słynna sytuacja, gdy na posiedzeniu Rady Ministrów Waldemar Pawlak zapytał szefa MON, ile czasu potrzebuje na przygotowanie kontyngentu. Ten miał mu odpowiedzieć: "Dwa miesiące, może trzy i bardzo dużo pieniędzy". Wtedy premier zwrócił się z tym samym pytaniem do ministra Milczanowskiego, który bez zająknięcia odparł: "Godzinę!".
Tymczasem okazało się, że GROM, jako podległy MSW, nie mógł pełnić misji poza granicami Polski. Czasowo trzeba go więc było wcielić do MON. Kolejnym absurdem była... ceremonia pożegnania żołnierzy na lotnisku. Taka była tradycja w polskim wojsku i nikt z niej nie zamierzał rezygnować. To nic, że jednostka była tajna. Żołnierzom kazano defilować (do czego nie byli nigdy szkoleni), jednak w czapkach z daszkiem i w okularach oraz w sporej odległości od dziennikarzy, by do prasy nie przedostały się wizerunki ich twarzy. Następnie wsiedli do wojskowego samolotu. Gdy tylko dziennikarze zniknęli z pola widzenia, komandosi z samolotu wysiedli, a odlecieli dopiero następnego dnia, w cywilnych ubraniach, wtapiając się w tłum podróżnych.