Wielcy bohaterowie wcale nie byli tacy święci, czyli co naprawdę działo się w czasie wojny na polskich okrętach podwodnych?
Wielcy bohaterowie wcale nie byli tacy święci, czyli co naprawdę działo się w czasie wojny na polskich okrętach podwodnych?
"Odwaga straceńców. Polscy bohaterowie wojny podwodnej" Kacpera Śledzińskiego
Polskich bohaterów wojny podwodnej nie bez przyczyny uważa się za niezłomnych i doskonale wyszkolonych marynarzy o stalowych nerwach i niezwykłej woli walki. Ale czy to pełen obraz? Co naprawdę działo się w czasie wojny na polskich okrętach podwodnych?
Jak wielu "odważnych straceńców" miało problemy z alkoholem, wdawało się w krwawe bójki na pokładzie, dezerterowało lub występowało przeciwko swoim przełożonym? Dlaczego polskie okręty podwodne we wrześniu 1939 roku nie zatopiły ani jednej wrogiej jednostki? Czy winne było tylko dowództwo i złe rozkazy?
Na te i wiele innych pytań na temat prawdziwego obrazu polskich podwodników odpowiadamy na kolejnych stronach galerii, gdzie cytujemy najmocniejsze i najciekawsze fragmenty książki pt. "Odwaga straceńców. Polscy bohaterowie wojny podwodnej" Kacpra Śledzińskiego (Wyd. Znak).
Złe decyzje dowództwa w Warszawie
Wiele osób zadaje sobie pytanie dlaczego polskie okręty podwodne we wrześniu 1939 roku nie zatopiły żadnej wrogiej jednostki? Nie była to bynajmniej wina naszych dzielnych podwodników, lecz ich przełożonych w Warszawie. To tam podjęto błędne decyzje dotyczące rozmieszczenia podwodnych drapieżników, które zadecydowały o tym, że Kriegsmarine nie poniosła strat.
W marcu 1939 roku kontradmirał Józef Unrug (na zdj.) przyjął plan o kryptonimie "Burza" rozmieszczający "cztery okręty podwodne od Ławicy Słupskiej po Piławę, czyli dzisiejszą bazę floty rosyjskiej w Bałtyjsku". I dalej:
"Był to plan jak najbardziej ofensywny, celujący w przepustowość niemieckiej komunikacji. Był to wreszcie plan wynikający z charakteru broni podwodnej i predyspozycji technicznych poszczególnych jednostek. Tymczasem plan przyjęty przez Unruga skończył żywot w jego szufladzie. Realizacji się nie doczekał. Admirał wybrał inny wariant."
Złe decyzje dowództwa w Warszawie
Zdecydowały naciski Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza. Sięgnięto po przestarzały pod względem teoretycznym plan "Worek", który wynikał "z doświadczeń z początkowego okresu I wojny światowej, kiedy to wskutek nieznajomości zalet taktycznych tych jednostek zamierzano je wykorzystać przede wszystkim w strefach przybrzeżnych".
Zbytnia uległość kontradmirała Unruga jeszcze przed rozpoczęciem wojny skazała polskie okręty na porażkę. Te majestatyczne jednostki, zaprojektowane do szukania ofiar na otwartych wodach, kompletnie nie nadawały się do operowania w przybrzeżnych płyciznach, gdzie ciągle zagrażały im ataki z powietrza.
Pijaństwo na okrętach
Nadużywanie alkoholu przez polskich podwodników czekających w brytyjskich portach na kolejne patrole bojowe stało się z czasem dużym problemem. Wśród załogi ORP Wilk "pijaństwo awansowało do rangi najważniejszej i jedynej rozrywki marynarzy". Powodów sięgania po kieliszek było wiele, ale główny stanowił strach o rodziny pozostawione w Polsce:
"Marynarze i oficerowie nie mogli nawet liczyć na najdrobniejszą wiadomość o losach bliskich w okupowanym kraju. To deprymowało i rodziło napięcia. Bywało, że ludzie zamykali się w sobie, walczyli z dręczącymi ich obawami. Bezskutecznie. Alkohol pomagał zapomnieć, to nic, że na dłuższą metę był to środek nieskuteczny, ale zawsze znajdował się pod ręką".
Zdarzały się niestety także przypadki zwykłego alkoholizmu, który uniemożliwiał wypełnianie obowiązków i był przyczyną wydalenia marynarzy ze służby. Taki los spotkał na przykład chorążego Jana Srokę, który "miał tę przypadłość, że kiedy raz zaczął pić, nie przestawał przez kilka dni".
Krwawe bijatyki
Marynarze to z zasady krewcy ludzie. Nie inaczej było w przypadku naszych podwodników. W szczególności dotyczyło to członków załogi ORP Wilk. "Szwankowała dyscyplina, a bójki między marynarzami zdarzały się nader często. Powszedniość zaczynała nużyć".
Komandor Bolesław Romanowski wspominał: "Bezczynność działała źle na nerwy, a siły witalne szukały ujścia. [...] Zbyt już długo przebywaliśmy razem w ciasnym pomieszczeniu, jakim jest kadłub okrętu podwodnego". Nie ma się zatem czemu dziwić, że jeżeli dodamy do tego zamiłowanie do napojów wyskokowych łatwo "dochodziło do sprzeczek i bójek, nawet z użyciem noży".
Krwawe bójki
"Dość powiedzieć, że 3 maja pijany starszy marynarz Jan Tyszko zranił nożem brytyjskiego marynarza, który zapewne też nie był bez winy; a potem pobił interweniującego policjanta".
Innym razem "po pewnej zabawie w Princess Balroom kilkudziesięciu marynarzy zostało poranionych nożami, kilkunastu odwieziono do szpitala". Na szczęście dla Polaków sąd był dla nich dość łaskawy i wszyscy zostali ukarani grzywną w wysokości jednego funta.
Wieczne awarie
Awarie gnębiły wysłużonego już ORP Wilka jeszcze przed wojną. Sytuacja uległa dalszemu pogorszeniu w trakcie przedzierania się z Bałtyku do Wielkiej Brytanii. Okręt stał się celem zakrojonej na szeroką skalę obławy Kriegsmarine, z której wyrwał się mocno poturbowany:
"Nieszczelności w klapach tłumika lewego silnika diesla, w zewnętrznych balastach ropowych oraz w zaworach dennych, a także luzy na dziobowych sterach głębokości to tylko poważniejsze uszkodzenia. Według raportu złożonego przez kapitana Krawczyka komandorowi porucznikowi Tadeuszowi Stoklasie tylko przez nieszczelny tłumik wpadało do okrętu pół tony wody na godzinę przy niewielkim ciśnieniu głębokości peryskopowej".
Wieczne awarie
Nie pomógł nawet kapitalny remont zakończony latem 1940 roku. Okręt ciągle gnębiły problemy techniczne. W lipcu podczas czwartego patrolu bojowego: "Znów odmówiły posłuszeństwa log i żyrokompas oraz stery trymowy i kierunkowy, do tego doszła awaria prawego silnika diesla. Manewrowość okrętu była znikoma".
Co gorsza, usterki nie omijały także chluby naszej floty podwodnej - okrętu ORP Orzeł. Dnia 15 kwietnia 1940 roku omal nie doszło do tragedii, gdy "awaria odwietrznika w zbiorniku szybkiego zanurzania zrzuciła okręt na 105 metrów". Wtedy udało się na szczęście naprawić uszkodzenie, ale to właśnie wadliwie działający odpowietrznik mógł być przyczyną zatonięcia jednostki niespełna dwa miesiące później.
Upadek morale
Jak podkreśla w książce Kacper Śledziński, marny stan techniczny okrętów oraz nadużywanie alkoholu przez marynarzy odbijało się bardzo negatywnie na morale załóg. Najgorzej wyglądało, to na pokładzie ORP Wilk. Objawiło się to szczególnie dobitnie po kapitalnym remoncie okrętu latem 1940 roku kiedy morale sięgnęło dna: "Lęk przed wypłynięciem w morze opanował znaczną rzeszę młodych marynarzy, którzy bynajmniej nie zamierzali tego ukrywać".
Nie można jednak mieć pretensji do zwykłych marynarzy, skoro również podoficerowie nie świecili przykładem: "Otóż bosman Tadeusz Domicz nie tylko nie postawił sobie za punkt honoru poprawy dyscypliny załogi, ale spotkał się z zarzutami, że okręt nie jest przygotowany do obsadzenia przez załogę, czyli nie wypełniał swoich obowiązków".
Rok później sytuacja rysowała się jeszcze gorzej: "Niskie morale załogi ORP Wilk była tajemnicą poliszynela. Kłopoty z marynarzami to był już chleb codzienny oficerów, po przeniesieniu zaś okrętu do rezerwy dyscyplina spadała na łeb, szybko osiągając dno. Kradzieże, bójki i awantury były na porządku dziennym. [...] Oficerowie: Koziołkowski, Jasiński i Anczykowski, nie znajdowali sposobu na poskromienie podkomendnych. Autorytet szarży oficerskiej upadł"
Upadek morale
Samowola podwodników osiągnęła taki poziom, że mieli sobie za nic nawet brytyjską żandarmerię wojskową i sądy polowe. Dowiedli tego dobitnie latem 1940 roku:
"13 lipca brytyjscy żandarmi zatrzymali bosmanmata Matuszczaka. Marynarz trafił do aresztu Sądu Polowego. Krawczyk był wówczas w Londynie, więc sprawą zwolnienia podoficera zajął się Koziołkowski. Niewiele zdziałał, postanowił więc zadzwonić do Londynu, gdzie w KMW powinien znaleźć komandora Krawczyka, ale nie uzyskał pomocy. Tymczasem marynarze sami postanowili załatwić sprawę. Następnego dnia o godzinie siedemnastej wyjechali do Forfar. 38 marynarzy, w tym 25 podoficerów, wpadło do budynku sądu i mimo protestów pułkownika Góreckiego wyprowadziło Matuszczaka z celi. Ten nie był zachwycony determinacją kolegów:
- Zostawcie mnie. I tak mnie zwolnią.
Ale oni go nie słuchali. Nie zważając na prośby bosmanmata ani na obecność żandarmerii, niezatrzymywani wyszli z budynku".
Samobójstwo komandora
Dowodzenie okrętem podwodnym było powodem do dumy, ale i wielką odpowiedzialnością. Problemy zaczynały się jednak wtedy, gdy miłość do okrętu przeradzała się wręcz w obsesję i doprowadzała do tragedii. Tak było w przypadku komandora podporucznika Bogusława Krawczyka, który 19 lipca 1941 r. popełnił samobójstwo. Kapitan ORP Wilk wolał odebrać sobie życie, niż podporządkować się decyzji Kierownictwa Marynarki Wojennej. Zadecydowało ono bowiem, że musi oddać ukochany okręt w inne ręce i zejść na ląd, aby objąć w Londynie dowództwo nad Grupą Okrętów Podwodnych:
"Na tragedię komandora podporucznika Bogusława Dionizego Krawczyka złożył się splot niedogodności, które narastały od pierwszych dni pobytu ORP Wilk w Zjednoczonym Królestwie. Fatalny stan okrętu był katalizatorem napędzającym ów niebezpieczny proces. Reszta, awantury, pijaństwo, nieposłuszeństwo - to były skutki. Komandor Krawczyk trzymał się uparcie Wilka, kierując się sentymentem, rozsądek wyrzucając na margines. Można oczywiście zrozumieć tak mocne przywiązanie do jednostki, trudniej za to zrozumieć dlaczego szanowany i lubiany powszechnie oficer przedkładał sentyment nad bezpieczeństwo załogi".
Jak Niemcy sabotowali budowę ORP Sęp
ORP Sęp był obok swojego bliźniaka Orła najnowocześniejszą jednostką floty podwodnej II RP. Okręt został włączony na stan Polskiej Marynarki Wojennej wiosną 1939 roku. Jednak mało brakowało, aby nigdy do tego nie doszło. Wszystkiemu winna niemiecka dywersja:
"Zasupłanie nici intrygi [...] zainicjowali agenci III Rzeszy. W lutym 1939 roku stocznia Droogdok Maatschappij w Rotterdamie, gdzie budowano okręt, zmniejszyła niespodziewanie tempo robót. Przyczyny wyszły na jaw w rozmowach polsko-holenderskich. Niemcy rzeczywiście dążyli do przerwania lub opóźnienia prac na okręcie i w dużym stopniu im się to udało".
W tej sytuacji nie było innego wyjścia jak posłużyć się podstępem, aby "wyciągnąć okręt ze stoczni w takim stanie, w jakim jest, i przypłynąć nim do Polski. Okazję dały próby zanurzenia głębokościowego.
Jak Niemcy sabotowali budowę ORP Sęp
Okręt wyszedł z Rotterdamu z Holendrami na pokładzie, pod holenderską banderą, ale z polskim dowódcą komandorem podporucznikiem Władysławem Salamonem, co zresztą Holendrom było nie w smak. Tym razem nie liczono się jednak z ich zdaniem.
Nie pomogły protesty. Komandor ignorował reakcje Holendrów. O godzinie 10:10 16 kwietnia bandera polska zajęła miejsce holenderskiej. Holendrzy zeszli z Sępa.
Okręt eskortowany przez niszczyciel ORP Burza dotarł szczęśliwie do Gdyni dwa dni później. Niestety, we wrześniu 1939 roku nie miał okazji pokazać na co go stać. Wszystkiemu winne wspomniane wcześniej rozkazy kontradmirała Józefa Unruga (więcej szczegółów na ten temat w książce Śledzińskiego).
Samookaleczenie oficera
Służba na okręcie podwodnym to ciężki kawałek chleba. Szczególnie, gdy toczy się wojna, którą się przegrywa. Ciągły stres może doprowadzić do załamania nawet najtwardszych. Przekonał się o tym porucznik Cezary Tomaszewicz - jeden z oficerów służących na ORP Ryś. Po tym jak jego jednostka 4 września 1939 roku stała się celem ataku niemieckiego bombowca zdecydował, że najwyższy czas opuścić "żelazną trumnę". Wybrał mało wyszukaną metodę, stosowaną przez żołnierzy we wszystkich armiach - samookaleczenie:
"Wyjął pistolet z kabury. Strzał echem rozległ się w korytarzu. Jeszcze swąd po eksplozji wisiał pod stropem messy, kiedy wpadł do niej komandor Grochowski. Porucznik Tomaszewicz siedział oparty o stół. Pierwsze, co zobaczył komandor, to krew lejącą się z nogi oficera. Drugie spojrzenie Grochowskiego padło na jego bladą twarz.
- Co się stało!?
- Rozładowywałem pistolet i postrzeliłem się w nogę. "Rewolwer odpalił z przyczyn dla mnie nie wyjaśnionych".
Samookaleczenie oficera
Zdenerwowani byli obaj i obaj tego nie kryli. Porucznik rozładował broń do końca. Grochowski zaś pochylił się nad przestrzelonym lewym udem.
- Sanitariusz!
Oficer został opatrzony, lecz upierał się, by dano mu zastrzyk.
- Może wkraść się zakażenie!
- Nie mamy na okręcie takich medykamentów.
- To muszę iść do szpitala. Komandorze, proszę o wyokrętowanie!
- Chyba pan żartuje. Nie wrócę na Hel. To zagraża bezpieczeństwu okrętu.
Komandor Grochowski musiał się domyślić, że nie był to bynajmniej wypadek. Napięte do granic nerwy porucznika puściły. Szukający wyjścia z traumatycznej sytuacji, Tomaszewicz uznał, że najszybszym sposobem opuszczenia jednostki jest zostanie rannym. Ale komandor nie miał zamiaru zwolnić ze służby już nie tylko psychicznie, ale również fizycznie niesprawnego oficera. Ranny Tomaszewicz pozostał więc na pokładzie, zatruwając nadal słabe morale marynarzy. I nadal dręczył Grochowskiego i jego zastępcę kapitana Jerzego Reknera, z tym, że prośby przybrały formę histerii".
Ten incydent jest jednak niczym w porównaniu postawą dowódcy okrętu ORP Orzeł.
Dezercja dowódcy ORP Orzeł
Dezercja to jedno z najcięższych przestępstw, jakie może popełnić żołnierz. Mimo wszystko nigdy nie brakowało chętnych do samowolnego uchylania się od obowiązków wojskowych. Jednak, gdy dopuszcza się tego dowódca okrętu podwodnego, sprawa musi odbić się szerokim echem.
Tak też było w przypadku komandora porucznika Henryka Kłoczowskiego - kapitana legendarnego ORP Orzeł. Dnia 15 września 1939 roku samowolnie opuścił on w Tallinie swój okręt, udając się do szpitala. Rzekomo w związku z tajemniczą chorobą, której padł ofiarą. Zabrał ze sobą przy tej okazji "dwie duże walizki, maszynę do pisania i fuzję myśliwską". Dla załogi było jasne, że komandor "nie zamierza powrócić na okręt".
Dezercja dowódcy ORP Orzeł
Naturalnie kwestia ta była szeroko dyskutowana w gronie oficerów innej jednostki, która przedarła się do Wielkiej Brytanii - ORP Wilk. Jak zauważa Kacper Śledziński: "Nowina o zdradzie Henryka Kłoczkowskiego wzburzyła oficerów. Najzagorzalszym obrońcą komandora został porucznik Romanowski. Nie docierało do niego, że Henryk Kłoczkowski, "człowiek surowych zasad, wielki patriota, miałby zdradzić"".
Ostatecznie sprawa znalazła swój finał niemal trzy lata później. Dnia 17 czerwca 1942 roku Morski Sąd Wojenny uznał, że kapitan Orła dopuścił się dezercji. W tej sytuacji wyrok mógł być tylko jeden. Zaocznie orzeczono "degradację do stopnia marynarza i wydalenie oskarżonego komandora podporucznika Kłoczkowskiego Henryka z Marynarki Wojennej".
Ten, który niemal doprowadził do buntu na Orle
Często zdarza się, że żołnierze nie darzą szacunkiem swoich dowódców. Jednym z takich oficerów był kontradmirał Jerzy Świrski, który zdecydowanie nie miał miru wśród podkomendnych. Nie dość, że szef Kierownictwa Marynarki Wojennej wydawał kontrowersyjne rozkazy, to jeszcze kompletnie nie potrafił zjednać sobie podwodników. Jego decyzje personalne podjęte wiosną 1940 roku niemal doprowadziły do wybuchu otwartego buntu na pokładzie ORP Orzeł:
"A na Orle wrzało. Tam reakcja oficerów na zmiany personalne była gorąca, doszło do awantur. Otóż któryś z nich rzucił pomysł "wymówienia posłuszeństwa Kierownictwu w Londynie". Echa tego dotarły do dywizjonu niszczycieli, gdzie znalazło się kilku popleczników w osobach "młodszych oficerów"". Ostatecznie z uwagi na łagodniejszą postawę załogi ORP Wilk: "Akcja zamierzona przez załogę Orła sama upadła".
Ten, który niemal doprowadził do buntu na Orle
Nie zmieniło się jednak negatywnego nastawienie marynarzy do Świrskiego, który dolał tylko oliwy do ognia 15 czerwca 1940 roku w szkockim Rosyth. W trakcie przemówienia do załogi ORP Wilk, mającego podnieść ją na duchu po zaginięciu Orła pokazał on swoje "talenty" oratorskie:
"Okręt musi iść na morze, bo jest wojna - nie wszystkie okręty giną. A jeśli zginiemy, to pozostanie sława. Okręt ma iść z obecną obsadą oficerską, bo innego dowódcy podwodnika na terenie Wielkiej Brytanii nie ma".
To wcale nie był jeszcze koniec. Co prawda chwalił męstwo załogi Orła, ale po chwili "zaproponował, byśmy poszli w jego ślady. To chyba już przesada, zagalopował się" - wspomniał komandor porucznik Borys Karnicki.
Nietrudno się domyślić, że takie zakończenie nikogo nie zmotywowało.
Nieznane karty historii
Marynarze o stalowych nerwach i niezwykłej woli walki. Doskonale wyszkoleni. Niezłomni. Porzuceni na pastwę wroga już w pierwszym dniu wojny. Niezwykła epopeja polskich podwodników - bohaterów, którzy potrafili dokonywać rzeczy niemożliwych.
Załoga ORP "Wilk" przez 11 dni kampanii wrześniowej nieustępliwie stawiała czoła naporowi Kriegsmarine, po czym w pojedynkę przedarła się przez ściśle strzeżone cieśniny duńskie. Do Wielkiej Brytanii "Wilk" dopłynął z ciężkimi uszkodzeniami i na oparach paliwa. Byle nadal walczyć z wrogiem. Marynarze ORP "Orzeł" udowodnili całemu światu, czym jest polska brawura. Po internowaniu w Tallinie dokonali spektakularnej ucieczki, by bez map i broni przepłynąć cały Bałtyk. Zaginięcie "Orła" wiosną 1940 roku do dziś pozostaje jedną z największych zagadek polskiej historii. ORP "Sokół" i ORP "Dzik" - z respektem określane mianem "strasznych bliźniaków" - przez długie miesiące siały spustoszenie na wodach Morza Śródziemnego. Zatopiły i uszkodziły ponad dwadzieścia jednostek wroga.
Bestsellerem "Cichociemni" Kacper Śledziński położył podwaliny pod zupełnie nową jakość literatury historycznej. W "Odwadze straceńców" raz jeszcze odkrywa nieznane karty wojennej historii i sylwetki zapomnianych bohaterów.
GW/ksiazki.wp.pl