Koń, czyli Andrzej Bohdanowicz, jest wybitną postacią Warszawy. Bez jego udziału nie wyobrażam sobie powstania tej książki.
Po pierwsze, uczestniczył zawzięcie w życiu towarzyskim stolicy, a po drugie, wszystko z tego pamięta! A przy tak intensywnym życiu pamięć trzeba mieć słoniową. Nie mówiąc już o końskim zdrowiu. Czy nie stąd to pseudo? Do dziś jest żywym symbolem "warszawki".
Opisywano go wielokrotnie w prasie, zwłaszcza bulwarowej. Gdy jeszcze niedawno legalna była reklama papierosów, jego wizerunek zdobił ogromne billboardy w całym kraju: "palił Sobie..." Bardzo popularny wówczas tygodnik społeczny (dziś nazwalibyśmy go " life-stylowy") "Kulisy", w 1994 roku zamieścił całokolumnowy artykuł (dziś to się zaś nazywa " story") ku czci Andrzeja Bohdanowicza, który napisała Agata Bleja. Warto go przytoczyć, by przybliżyć postać Konia.
PAN KOŃ
Bez takich ludzi jak Koń miejsca tracą kolory. Karciarz, kobieciarz, kawalarz i gawędziarz. Na wizytówce pod nazwiskiem Andrzej Bohdanowicz ma napisane "Człowiek wolny", co mniej więcej oznacza, że przez całe życie robi, co chce i kiedy chce.
Nie miał nigdy pieczątki z miejsca pracy w dowodzie osobistym, no może raz, parę lat po wojnie, gdy uciekając przed wojskiem (a właściwie przed kompanią karną - przyp. A.B.) zaszył się na wsi jako nauczyciel.
Dość szybko zresztą skrzyknął tam doborowe towarzystwo: kowala, przedwojennego kaprala, kierownika pegeeru oraz sołtysa i założyli kółko karciane. Koń, jak go przez cale dorosłe życie nazywają wszyscy, w karty gra od dziecka. Karty to jego największa przyjemność oraz "koza żywicielka". Nie należy tego mylić z ową słynną kozą, którą Koń hodował jako student w krakowskim akademiku i jakoby zjadł, gdy zabrakło przekąski, podobno było odwrotnie, koza zjadła mu karty (...)
Urodził się na Wileńszczyźnie w zamożnej rodzinie ziemiańskiej. W czasie wojny wywieziono go razem z babcią na Syberię, przetrwał dzięki silnemu organizmowi, do dziś wygląda jak tur. Gimnazjum kończy/ w Częstochowie, potem studiował rusycystykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Kiedyś takich jak on nazywano niebieskimi ptakami, dziś karciarnie i kasyna raczej nobilitują, nie każdy ma tam wstęp. A już trzeba być dużym mistrzem, żeby z kart żyć. Koń uchodził zawsze za prawdziwego gracza: nie siada/ ze słabszym do stolika, bo co to za przyjemność?
Nie założył jeszcze rodziny, bo wciąż za bardzo kocha kobiety, zresztą z wzajemnością. Na pięćdziesięciolecie kupił jednak mieszkanie, gdy skończył sześćdziesiątkę, zafundował sobie pierwszy w życiu płaszcz. Można powiedzieć, że powoli się statkuje. Jego życie romansowe pełne jest zdarzeń przypominających film. Założył się z kolegami, że wyjdzie z ową piękną kobietą, która przyszła w towarzystwie narzeczonego.
Wygrał i jak wyszedł, tak przepadł. Na całe trzy dni. A gdy ze spółdzielni studenckiej został zamówiony, żeby odprowadzić na dworzec dziewczynę - na złość narzeczonemu - skończyło się to wspólnymi wakacjami.
Z kolei pewna mała
zrobiła na nim ogromne wrażenie, gdy przepędziła tańczącą z nim piękność, której wszyscy się bali. Jak można się było z małą nie ożenić? A znowu, gdy na przyjęciu na jego "Wychodzimy!" ona powiedziała "Nie!" - trzeba się było rozwieść, to jasne.
Koń zna się na kobietach i potrafi czule grać na ich duszach, dzięki temu kobiety nie pozwolą mu zginąć. W mięsnym odłożą mu najlepszą kość i poradzą jak ją ugotować, wróżbitki gratis przepowiadają mu co lepsze fragmenty przyszłości, sąsiadki z kamienicy zawsze pomogą sprzątnąć, bo przecież "nie da/by sobie rady sam", a ściany jego oryginalnego, ze smakiem urządzonego mieszkania zdobią dzieła sztuki - podarunki od artystek.
Przez całe życie robi kawały. Nie takie wymyślne, wymagające długich przygotowań, raczej wynikające z sytuacji. Janek Himilsbach dostał kiedyś list od Rosjan, że chcą go umieścić w antologii pisarzy polskich i potrzebują zdjęcie - a nie miał - więc wysłali zdjęcie Konia.
Gdy jego znajomy czekał na części samochodowe z zagranicy, też żal byłoby przepuścić okazję; Koń wysyła mu więc depeszę, że części jadą pociągiem, który przybędzie o jakiejś bardzo wczesnej godzinie, może to być czwarta z minutami. Telegram w ogóle bywa dobrym sposobem na krzyżowanie ludziom planów, Koń często z niego korzysta. I telefon niezły, ale trzeba mieć odpowiednią osobę do płatania figli: powinna się nabrać 40 i jeszcze z tego śmiać.
Jak na przykład żona jego przyjaciela z Łodzi, więc od lat, ilekroć tam telefonuje, nie może się oprzeć; to każe jej zmierzyć sznur od telefonu, bo z poczty dzwoni, to znowu wywrotkę ziemi przywozi, i tak dalej.
Kiedyś razem z kolegami robili mocniejsze dowcipy, dziś już by nie ryzykował. Na przykład spili mocno kolegę tuż przed jego ślubem, zagipsowali mu nogę, zabrali dokumenty i z biletem w jedną stronę wsadzili w pociąg do Szczecina. Kiedy po paru dniach udało mu się wrócić, po rozwścieczonej narzeczonej śladu nie było.
Koń zna wszystkich, których warto znać, a może to oni jego znają, tak czy owak raz w roku, na Andrzeja, przez jego mieszkanko przewijają się najbliżsi przyjaciele: coś ze dwie setki. Za każdym razem Koń szykuje niespodziankę muzyczną: harfistkę lub trębaczkę ze szkoły muzycznej, Murzyna z ukulele, raz znowu zgarnął z ulicy pięcioosobową orkiestrę ruską.
To jedyny akcent muzyczny, ponieważ u Konia nie słucha się płyt, tylko się rozmawia. Najwięcej mówi sam Koń: gawędziarstwo to jego druga przyjemność i umiejętność w życiu, zaraz po kartach. Koloryzuje, jak każdy kpiarz, i nie cierpi ludzi, którzy mu wypominają: "Poprzednim razem mówiłeś, że to było we Włoszech". - Co za różnica: we Włoszech czy Hiszpanii, całą przyjemność mi popsuł - żali się Koń.