Środek oceanu Rok 2512
Rozdział 1
Intruzi w fortecy
Była spokojna, jasna noc. Tajfun podążał swoim kursem przez ocean, smukły i potężny niczym orka. Na pokładzie piraci z nocnej wachty wykonywali obowiązki równie zręcznie jak zawsze. Ich towarzysze odpoczywali pod pokładem: jedli, bawili się i przygotowywali do kolejnego dnia. Tajfun był niczym dobrze naoliwiona maszyna, od bocianiego gniazda po mesę, od pirackich uczniów po kapitana i pierwszego oficera.
W małej, lecz wykwintnej kajucie bankietowej, dwa poziomy poniżej głównego pokładu, wokół okrągłego stołu siedziały cztery osoby. Blat przykryty był czerwonym jedwabiem, a stał na nim czworobok przypominający fortecę. Każdy bok konstrukcji tworzyły niewielkie płytki, w połowie drewniane, a w połowie kościane, ułożone jedna na drugiej. Ale najwyraźniej miniaturowa forteca nie była niezdobyta. Mury wyglądały na zniszczone, niektóre z płytek znajdowały się na specjalnych podstawkach, a inne leżały na blacie, ukazując barwne symbole na odwrocie.
— No tak — powiedziała Trofie Wrathe, stukając złotym palcem w podstawkę. — Niezła zabawa, co?
Siedzący naprzeciwko mąż, kapitan Barbarro Wrathe, milczał.
— O tak, świetna! — burknął Promyk, ich syn, siedzący po prawej ręce Trofie.
— Uważam, że to wspaniała gra — oświadczył starszy mężczyzna po lewej ręce Trofie.
Kobieta z satysfakcją pokiwała głową.
— Dziękuję, Transom. Sądzę, że teraz twój ruch.
— Naprawdę?
Zaufany majordomus Wrathe’ów wydawał się przez moment zagubiony. Potem wyciągnął rękę i drżącymi palcami wyjął z murów jedną płytkę. Odwrócił ją i przysunął do oczu, aby przyjrzeć się symbolowi.
Promyk westchnął głośno.
— No szybciej, dziadku! — syknął.
Ojciec spojrzał na niego surowo.
— Ale przecież… — upierał się chłopak.
— Promyk…! — rzucił Barbarro Wrathe. Jego dźwięczny głos niósł wyraźne ostrzeżenie.
Transom umieścił płytkę na swojej podstawce i zaczął przesuwać pozostałe z nagłą energią, jakby wykonywał skomplikowaną sztuczkę magiczną.
— Przypomnijcie mi — pisnął znowu Promyk — dlaczego właściwie torturujemy się w ten wyjątkowo posępny sposób?
Barbarro westchnął, pokręcił głową i podniósł do ust szklankę z płynem w kolorze miodu.
Trofie uśmiechnęła się uprzejmie.
— Jak dobrze wiesz, postanowiłam, że wtorki spędzamy razem, min elskling. Uważam, że nie mamy dla siebie dość czasu. — Jej głos był twardy jak stal, gdy kończyła: — Ale teraz wszystko się zmieni.
W odpowiedzi Promyk teatralnie przewrócił oczami.
Trofie spojrzała gniewnie najpierw na niego, potem na męża.
— Może powiesz coś swojemu synowi?
Barbarro wzruszył ramionami.
— Kiedy jego to nie bawi, mnie to nie bawi i nie mogę uwierzyć, że ciebie…
— Ja się bawię cudownie — przerwała mu Trofie. Uśmiechnęła się szeroko. — A Transom…
Majordomus nadal układał płytki. Wyraz jego twarzy nieustannie się zmieniał. Nagle palce przerwały ten miniaturowy balet. Transom podniósł głowę i uśmiechnął się lekko.
— Madżong! — wykrzyknął i przewrócił podstawkę, ukazując poukładane symbole.
— Brawo! — zawołała Trofie, klaszcząc. Nie brzmiało to dobrze, gdyż jedna z jej dłoni była złota, ale kobieta promieniała. — Dobrze to rozegrałeś, Transom. Myślę, że zaczynasz się wciągać. — Spojrzała na pozostałych. — To może jeszcze…?
— Nie! — huknęli razem Barbarro i Promyk.
Przynajmniej raz się zgadzali.
— Dobrze — odparła Trofie. Wyraźnie straciła entuzjazm. — A więc co będziemy robić?
— Ty nam powiedz, mamo — oświadczył Promyk. — Rodzinny wieczór to twój pomysł.
— Jeśli wolno zaproponować — odezwał się Transom — mógłbym kazać kukowi przygotować lekki posiłek.
— O, tak. — Trofie kiwnęła głową. — Byłoby miło. Mo¬że łososia w ziołach, a potem maliny ze śmietaną?
— Oczywiście, proszę pani — powiedział stary służący, po czym wstał i ruszył do drzwi.
Gdy Transom wyszedł, Barbarro podniósł się i sięgnął po karafkę. Napełnił szklankę Trofie, a potem własną.
— Podziel się tym bogactwem, tato — poprosił Promyk z uśmiechem i sięgnął po szklankę.
Barbarro pokręcił głową. Zamknął karafkę szklanym korkiem.
— Przecież to rodzinny wieczór! — nalegał Promyk. — Jedyny dzień w tygodniu, kiedy dzielimy się wszystkim po równo.
— Nie posuwaj się za daleko, mój chłopcze — rzekł ojciec i wrócił na miejsce. Sięgnął po dłoń żony i delikatnie pogładził złote palce z paznokciami z rubinów. — Naprawdę próbowaliśmy, Trofie, ale nie ma się co oszukiwać. Chętnie przejrzałbym raz jeszcze mapy. Czy by ci przeszkadzało…
— Tak! — odparła Trofie i gwałtownie cofnęła rękę. — Tak, min elskling, bardzo by mi przeszkadzało. Nikt nie opuści tego pokoju. Będziemy świetnie się bawić w rodzinnym gronie, nawet jeśli mielibyśmy paść trupem. — Skrzyżowała ręce na piersi.
Barbarro stęknął gniewnie. Promyk zrobił gest, jakby przebijał sobie serce sztyletem, a potem osunął się na krześle, udając trupa. Zapadło ciężkie milczenie, które trwało, dopóki ktoś nie zapukał do drzwi. Ulga Wrathe’ów była niemal namacalna.
— Wejdź, Transom! — zawołała Trofie.
W otwartych drzwiach pojawiła się wielka srebrna taca z pokrywą.
— To miała być lekka przekąska — roześmiała się Trofie.
Ale uśmiech zamarł jej na wargach, gdy zobaczyła, że to nie Transom wniósł tacę. Trzymała ją wysoka postać, ubrana w ciemny płaszcz z kapturem.
— Kim jesteś? Co tu się dzieje?! — zawołał Barbarro, gdy intruz stawiał tacę na stole.
Dwie inne postacie w kapturach weszły do kajuty. Zamknęły drzwi i stanęły przy nich niczym strażnicy.
— Zadałem pytanie! — huknął Barbarro. — Kim jesteście?
W odpowiedzi postać zrzuciła z głowy kaptur, potrząsnęła długimi ciemnymi włosami i uśmiechnęła się do trójki Wrathe’ów. Była to oszałamiająco piękna kobieta o dużych brązowych oczach i wystających kościach policzkowych. O centymetr od pełnych warg miała pieprzyk, a wokół lewego oka makijaż — lub może tatuaż? — w kształcie czarnego serca.
— Czy naprawdę muszę pytać po raz trzeci…? — zaczął Barbarro.
Nieznajoma w końcu się odezwała.
— Jesteśmy z organizacji KLOSZ. Czyli z Korsarskiej Ligi Opieki nad Starymi i Zniedołężniałymi — powiedziała z wyraźnym brytyjskim akcentem. — Już najwyższy czas, żeby postarał się pan o młodszych służących. Czyż nie, moje panie?
Jej dwie towarzyszki uśmiechnęły się tajemniczo, zrzucając kaptury. Były młodsze od przywódczyni i równie piękne. Tak jak ona, obie miały wokół oczu wymalowane czarnym tuszem serca, choć po prawej, nie lewej stronie.
— Poważnie… kim jesteście? — upierał się Barbarro. — Nikt nie zjawia się na Tajfunie bez zaproszenia.
— Doprawdy? — zdziwiła się nieznajoma. — No cóż, nigdy nie byłam dziewczyną, która czeka na zaproszenie. Panienką, która siedzi w domu i marzy o tym, aby zadzwonił telefon. — Roześmiała się. — To nie w moim stylu. Sama wypełniam swój balowy karnecik, że tak powiem.
Promyk się uśmiechnął. W sposobie bycia tej kobiety było coś wyjątkowo swobodnego. I chociaż mówiła o sobie „dziewczyna”, dla niego wyglądała bardzo kobieco, podobnie zresztą jak jej towarzyszki. Kimkolwiek były, cokolwiek chciały osiągnąć, z pewnością ocaliły rodzinny wieczór piratów przed kompletną katastrofą.
— Ale do rzeczy — powiedziała nieznajoma. — To dla mnie prawdziwy zaszczyt poznać w końcu słynną rodzinę Wrathe’ów.
— Macie nad nami przewagę — rzekła Trofie uprzejmie, ale stanowczo. – Wiecie, kim jesteśmy, a my wciąż nie znamy waszych imion.
Kobieta zdjęła rękawiczki, odsłaniając długie i delikatne palce. Każdy paznokieć był pomalowany na czarno.
— Nazywam się lady Lola Lockwood — rzekła. Jej arystokratyczny akcent kojarzył się z trącaniem kryształu.
— A to moje koleżanki z załogi, Marianna i Angelika.
— Z załogi? — zdziwiła się Trofie. — Więc przybywacie z innego statku?
— Tak. — Lady Lockwood skinęła głową. — Nie tak wspaniałego jak Tajfun, niestety… Cóż, ciasny, ale własny. Prawda, drogie panie?
Marianna i Angelika przytaknęły. Ich uśmiechy były nieprzeniknione.
Trofie ruszyła w stronę lady Lockwood, nie odwracając od niej wzroku.
— Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek o tobie słyszała — oświadczyła kategorycznie.
— To mnie nie dziwi — odparła lady Lockwood. — Widzi pani, jestem wagabundą… Chociaż dobrze urodzoną. O tak, jako niemowlę mocno trzymałam w ustach srebrną łyżeczkę… Ale było to bardzo dawno temu i niewielki ma związek z tym, co robię teraz i jak lubię spędzać czas.
— Czyli jak? — spytała Trofie.
Kobiety stały teraz twarzą w twarz, jakby patrzyły w zwierciadło… tyle że krzywe. Miały podobny wzrost i piękne rysy. Lecz lady Lockwood była brunetką, a Trofie — chłodną blondynką.
— Jestem kolekcjonerką — oświadczyła lady Lock-wood, patrząc Trofie w oczy. — Lubię zdobywać piękne rzeczy: klejnoty, dzieła sztuki, przedmioty niespotyka-ne i drogocenne.
— A więc jesteś piratem — uznała Trofie. — Tak jak my.
Lady Lockwood wymieniła rozbawione spojrzenie ze swoimi towarzyszkami.
— Piratem — powiedziała. — Hm. W pewnym sensie.
— Przejdźmy do rzeczy — rzucił zniecierpliwiony Barbarro. — Wieczór był długi i nie mam ochoty na żadne gierki.
Lady Lockwood roześmiała się lekceważąco.
— Psuje pan zabawę. Gra jest moim żywiołem. A to dlatego, że byłam jedyną córką w arystokratycznej rodzinie.
Całymi dniami tkwiłam w wilgotnym, sypiącym się zamku, wśród gobelinów, których nie znosiłam…
— Ja nie żartuję — przerwał jej Barbarro. — Przejdź do rzeczy albo ja to zrobię.
To mówiąc, sięgnął po rapier i groźnie wysunął ostrze w jej kierunku.
— Ojej — westchnęła lekko zasmucona lady Lock-wood. — A miałam nadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi.
Znów się roześmiała, zerkając na Mariannę i Angelikę. Koleżanki zachichotały, jakby lady Lola powiedziała właśnie coś zabawnego. Ich śmiech stawał się coraz bardziej gardłowy, aż wreszcie przestał wyrażać radość i przeobraził się w mroczniejsze, bardziej drapieżne dźwięki. Właśnie wtedy Promyk Wrathe zauważył, że piękne wargi dziewcząt odsłaniają dziwnie długie, niebezpiecznie ostre kły.
— Czy wy jesteście…? — zapytał chrapliwie, lecz głos zamarł mu w krtani, zanim chłopak dokończył zdanie.
— Czy jesteście…? — I znów zabrakło mu słów.
— Czy jesteśmy spragnione? — dokończyła lady Lockwood, uśmiechając się do niego uprzejmie. — Tak, mój drogi chłopcze, jesteśmy bardzo spragnione. A zatem: co możecie nam zaproponować do picia?
Rozdział 2
Krew i kość
— Jak myślisz, długo każą nam czekać?
Grace uśmiechnęła się do brata.
— Ostatni raz pytałeś trzy minuty temu. Po prostu nie wiem.
Siedząc w przedpokoju, Connor odczuwał silną klaustrofobię. Nie nawykł do pomieszczeń bez okien. Nawet najmniejsze kajuty na pokładzie Diabla miały jeden czy dwa bulaje pozwalające wyglądać na świat. Tymczasem tutaj nie było niczego poza dużym obrazem na ścianie przypominającym nieco okno.
W Sanktuarium czuł się jak w potrzasku. Miał przed oczami ciąg krętych korytarzy, który przebył na samym początku drogi pod ziemią… Najpierw Korytarz Świateł z mdlącym, słodkim zapachem lampek maślanych. Potem Korytarz Rzeczy Odrzuconych, czy, jak nazwał go w myślach Connor, Korytarz Śmieci. Jego ściany z piętrzącymi się półkami były ledwo wi¬doczne pośród różnych rupieci cuchnących pleśnią i stęchlizną. Grace wyjaśniła bratu, że te rzeczy należały do wampiratów, którzy przypłynęli do Sanktuarium, pragnąc uleczenia. Nie do końca rozumiał. Przecież albo się jest wampirem, albo nie, prawda? A jeśli się jest, nic nie można poradzić. Za Korytarzem Rzeczy Odrzuconych ciągnął się Korytarz Wstążek, różnobarwnych pasemek, które muskały włosy i oczy przechodzących. Grace wyjaśniła bratu, trochę zdyszana po długiej drodze, że te wstążki są niezwykle potężne i że kryją uczucia pacjentów Sanktuarium. Ale dla Connora były tylko starymi, wyblakłymi skrawkami materiału, które wisiały za blisko lampek i groziły pożarem.
„To dziwne” — przyszło mu do głowy. On i jego siostra bliźniaczka tak odmiennie postrzegali świat. Zerknął na głęboko zamyśloną Grace. Za dawnych czasów zwinęłaby się w kłębek jak mała myszka i podkuliła nogi. Teraz siedziała wyprostowana, opierając stopy na podłodze, a dłonie na kolanach. Connor zrozumiał, że w Akademii Piractwa pożegnał się z dziewczynką, a w Sanktuarium zastał młodą kobietę. Nie minęło wiele czasu od ostatniego spotkania, ale życie ich zmieniało. Dorastali. Czy także oddalali się od siebie?
Choć to miejsce sprawiało mu niemal fizyczny ból i gwałtownie pragnął powrotu na otwarte morze, zauważył, że Grace czuje się w Sanktuarium jak w domu — wśród wampiratów, ich donorów (sama myśl przyprawiała Connora o mdłości!) i doradców.
Dziewczyna podniosła nagle głowę. Wyraźnie czuła, że brat na nią patrzy. Spojrzała pytająco.
— O czym myślisz?
Postanowił nie dzielić się z nią wszystkimi spos¬trzeżeniami.
— Jak możesz być taka spokojna, taka cierpliwa? — zapytał.
Grace wzruszyła ramionami i zmieniła pozycję w fotelu.
— Może po prostu się cieszę, że odzyskałam brata. Minęło dużo czasu.
Connor przysiadł na poręczy fotela i wziął siostrę za rękę.
— Ja też się cieszę, że cię widzę, Grace. To nawet więcej niż radość… Chyba nie muszę tłumaczyć, prawda?
— Nie. — Uśmiechnęła się i uścisnęła jego dłoń. — Nie musisz.
— Ożywają wspomnienia — powiedział Connor. — Czasów, kiedy byliśmy dziećmi mieszkającymi w latarni morskiej.
— To było tylko kilka miesięcy temu — stwierdziła Grace. — Ale niekiedy mam wrażenie, że minęło całe życie.
Kiwnął głową.
— Czasami… Zastanawiam się… Nie masz uczucia, że chciałabyś wrócić do domu?
— Zdarza mi się myśleć o powrocie — odparła. — A przynajmniej o dawnym życiu. Ty, ja i tata. Ale chociaż to było tylko kilka miesięcy temu, wydaje się snem. Gdybyśmy teraz wrócili, nic nie byłoby takie samo. Nie ma taty, a latarnia należy do kogoś innego. — Zadrżała. — Do Lachlana Busby’ego albo kogoś, komu ją sprzedał. Może nawet mieszka w niej nowy latarnik z rodziną. Chybabym tego nie zniosła. A ty? To tak, jakbyśmy byli duchami.
Ta myśl zabolała. Connor zmrużył oczy.
— Wiem, o co ci chodzi. Życie sprzed zatonięcia naszej łodzi rzeczywiście wydaje się snem. Ale to nie sen. To rzeczywistość. To był nasz dom. A teraz nie wiem, gdzie on jest. — Pokręcił głową. — Myślałem, że na Diablu. Pewnie nawet chciałem, żeby Molucco Wrathe był dla mnie kimś w rodzaju ojca. Ale sam siebie oszukiwałem.
— Przecież miałeś tam przyjaciół — przypomniała Grace. — Barta i Cate. I innych. Wiem, że jesteś zły na Molucca za to, jak cię potraktował, ale może Diablo to rzeczywiście twoje miejsce.
— Nigdy bym nie przypuszczał, że to powiesz! Nie lubiłaś Molucca Wrathe’a.
— Nie lubiłam — zgodziła się. Ten zawadiacki kapitan zawsze był zbyt zarozumiały. — Jednak to, co dobre dla ciebie, niekoniecznie musi być odpowiednie dla mnie — rzekła. — Jesteśmy bliźniakami, ale też różnymi ludźmi.
— I dlatego nigdy nie będziemy razem? To masz na myśli?
Grace pokręciła głową.
— Nie wiem. Nikt nie jest mi bliższy niż ty. Ale nigdy nie czułam się dobrze na Diablu. I wiem, że ty nigdy nie czułbyś się jak w domu na Nokturnie… czy w Sanktuarium.
— A ty czujesz się tutaj jak w domu? Albo na statku wampiratów?
Wzruszyła ramionami.
— Nie całkiem jak w domu, ale we właściwym miejscu. Jakbym należała do tego świata.
Connor szeroko otworzył oczy.
— Wiem — powiedziała i ścisnęła go za rękę. — Trudno to zrozumieć.
Wzruszył ramionami.
— Wcale nie. W końcu tu jest nasza matka, prawda? Była na pokładzie statku, a potem przypłynęła do Sanktuarium, podróżując w jakiś sposób w ciele kapitana. Brzmi to dziwacznie, ale widziałem… widziałem ją… naprawdę.
— Tak.
Oczy Grace zalśniły, gdy dziewczyna przypomniała sobie uśmiechniętą matkę. Ich piękną matkę ze szmaragdowozielonymi oczami i długimi kasztanowymi włosami. Kobietę, która otworzyła ramiona i przytuliła ich oboje.
— Była taka, jaką ją sobie wyobrażałam — wyznała Grace. — Całkiem jak w moich snach.
Connor pochylił się i dotknął głową czoła siostry.
— Bo może to jest sen? Wszystko, co przeżyliśmy od czasu zatonięcia łodzi? I śnimy go wspólnie?
Uśmiechnęła się i objęła brata. Przymknęła oczy, wspominając szczęśliwe dni w latarni. Jednak niespokojny umysł szybko podsunął dziewczynie nową myśl.
— A właściwie jak wszedłeś na górę wczoraj w nocy?
— Co? Ach, to. Bez przesady — odparł Connor. — Zmęczyłem się trochę, ale znasz mnie przecież. Żelazne mięśnie i tak dalej. Poza tym była pełnia. Noc jasna prawie jak dzień. — Spojrzał na nią. — A dlaczego pytasz?
— Bo dla nas to była bardzo trudna wędrówka. Dla mnie, kapitana, Lorcana i Shanti. Było ciemno i oczywiście musieliśmy prowadzić Lorcana, który nic nie widział. Shanti poślizgnęła się i niemal spadła. A kiedy już myślałam, że nie może być gorzej, zaczął padać śnieg. Ścieżka była strasznie stroma. Nie sądzisz?
Pokręcił głową.
— Zwykła polna droga. Może szliście inną trasą. Chociaż to zabawne, bo widziałem tylko jedną ścieżkę u stóp skały.
— To ma sens — zgodziła się Grace. — Inna droga. O tym kiedyś mówił mi Olivier. Góra się zmienia. Każdy pokonuje ją inaczej.
— Kto to jest Olivier? — zapytał Connor.
Grace milczała, wspominając byłego asystenta mistrza. Okazywał jej na zmianę pobłażliwość i irytację, jego nastroje zmieniały się niczym pogoda. A teraz dopuścił się zdrady, wierząc, że Sidorio go awansuje. Tymczasem zbuntowani wampiraci zdradzili go i odepchnęli.
— Nikt, o kim musiałbyś wiedzieć — powiedziała w końcu. — Odszedł z Sanktuarium.
Connor wstał z fotela.
— Myślisz, że długo będziemy jeszcze czekać? Zdążyliśmy się tylko przywitać i zaraz ją zabrali.
— Muszą być ostrożni — odparła Grace. — Wędrowała przecież razem z innymi zagubionymi duszami. Sam widziałeś, jakie były kruche po uwolnieniu, jakie oszołomione swobodą.
— Czy to na pewno nasza mama, Grace? Czy jakieś widmo? Wyciągnęła do nas ręce. Pocałowała. Nie wyobraziłem sobie tego, prawda? Była z krwi i kości, jak ty albo ja.
Grace podeszła do brata.
— Nie wiem, co ci odpowiedzieć, Connor. Ale Mosh Zu zrobi to, co będzie najlepsze. Musimy czekać.
— Nie jestem dobry w czekaniu — poskarżył się i znów zaczął krążyć po pomieszczeniu.
— Czekaliśmy czternaście lat — zauważyła Grace. — Co znaczy parę godzin więcej?
Connor się uśmiechnął.
— Rzeczywiście, z tego punktu widzenia…
Przerwało mu stukanie do drzwi. Dani, asystentka mistrza, wsunęła głowę do środka. Trudno było cokolwiek odczytać z wyrazu jej twarzy.
— Mosh Zu prosi, abyście do niego dołączyli w sali medytacji — powiedziała.
— Jest z nim nasza mama? — spytał Connor. — Wszystko z nią w porządku?
Być może Dani nie usłyszała jego pytań, bo zamiast odpowiedzieć, ruszyła spiesznie w głąb korytarza.
— Powiedziałaby nam, prawda? — Connor zwrócił się do Grace. — Gdyby stało się coś złego, na pewno by nam powiedziała, prawda?
W głosie brata Grace usłyszała rosnącą panikę.
— Chodź — powiedziała i wyciągnęła rękę.
Serce dziewczyny zaczęło bić szybciej. Myśl o tym, co wkrótce ich czeka, w niej również budziła niepokój.