Władysław Bartoszewski: Muszę odnosić się z szacunkiem i uznaniem do kolejnych generacji Polaków
Chciałabym zacząć od pytania o pierwsze wydanie Pana książki Warto być przyzwoitym, które ukazało się w Niemczech w 1983 roku. Jakie były okoliczności powstania książki?
Władysław Bartoszewski: W latach 80. byłem 7 lat profesorem gościnnym w Niemczech i miałem tam znajomych i przyjaciół. Do tych przyjaciół należał m.in. bardzo wybitny dziennikarz katolicki Reinhold Lehmann, rodzony brat kardynała przewodniczącego Konferencji Episkopatu Niemiec. Lehmann już nie żyje, zmarł przedwcześnie, mimo, że był bratem młodszym; jego starszy brat żyje i działa. Lehmann – który był bardzo ruchliwym i energicznym człowiekiem, zasłużonym w budowie stosunków niemiecko-polskich w środowiskach katolickich, przyjeżdżał do Polski, miał kontakty głównie z „Tygodnikiem Powszechnym” w Krakowie, z Klubami Inteligencji Katolickiej, z tymi środowiskami, które przed „Solidarnością” jeszcze i przed stanem wojennym były w Niemczech znane – zaproponował mi, żebym napisał pamiętnik, z myślą głównie o młodych czytelnikach w Niemczech, którzy bardzo mało o Polsce wiedzą. Ja byłem zajęty innymi sprawami, wykładałem, nie bardzo mi się chciało pisać dla Niemców popularne rzeczy. Ale on mnie po prostu
zniewolił! W ten sposób, że poszedłem do niego do domu, na dwa dni u niego zamieszkałem, jadłem z nim, piłem z nim, w przerwach szedłem na spacer, ale przez dwie doby on puścił starego typu magnetofon z ogromną taśmą i nagrywał. A ja opowiadałem moje życie, od lat dziecinnych do chwili bieżącej. I z tego wyszło paręset stron. Opowiadałem mu to po niemiecku, on polskiego nie znał. Po polsku umiał powiedzieć: ‘dzień dobry’ albo ‘dziękuję’. Ja znając niemiecki – ale nie będąc ani filologiem germańskim, ani wybitnym specjalistą – mówiłem w sposób bardzo prosty. Po polsku nigdy bym tak nie napisał, jak po niemiecku musiałem.
Książka została stworzona w ten sposób, że on był redaktorem: zaproponował po spisaniu z taśmy skróty, poprawił stylistycznie moje pewne nieudolności niemieckie i doprowadził do wydania w katolickim wydawnictwie Herder. To jest jedno z najsławniejszych wydawnictw katolickich w Europie, znane z wydawania encyklopedii, leksykonów, dzieł treści podstawowej, teologicznych. I w roku 1983 ukazała się u Herdera ta moja mała książeczka pod tytułem, jaki razem wymyśliliśmy. Tytuł główny w pierwotnym wydaniu: Jesień nadziei. Podtytuł: Warto być przyzwoitym. Później doszliśmy do wniosku, że podtytuł jest lepszy i on był traktowany jako tytuł.
Wydań było osiem czy dziewięć. Książka uzyskała ogromne zainteresowanie. I niewątpliwie przyczyniła się do decyzji jurorów przyznania mi Nagrody Księgarstwa Niemieckiego w 1986 roku, którą przyznaje się nie za książkę, lecz za działalność i postawę. Pewne elementy tej działalności w niej się przejawiły. Dla mnie miało znaczenie to, że mogłem poprzez doświadczenie jednego, w czasie wojny młodego Polaka, pokazać losy i problemy całej generacji, do której należał Karol Wojtyła z Wadowic, urodzony w 1920 roku i ja, urodzony na początku 1922 roku. Były to losy ludzi w warunkach tej straszliwej wojny, zachowań i postaw i heroicznych, i zbrodniczych. Pars pro toto: poprzez perspektywę i życie jednego człowieka – młodego człowieka, który miał maturę, nie wiedział, kim będzie, czy przeżyje – akurat tak się złożyło, że przeżył i będąc w Niemczech profesorem, napisał to po latach. Byłem profesorem, miałem dziesiątki, potem setki studentów, rozchodziło się, że profesor wydał to i to, jedni mówili drugim, w studenckich
czasopismach i w prasie ogólnej ukazywały się recenzje. Ta książka zrobiła nieoczekiwaną karierę. I wtedy z Polski zasygnalizowano z drugiego obiegu, że chcieliby wydać tę książkę po polsku. Powiedziałem: „Ja tego nie pisałem po polsku, ja to dyktowałem po niemiecku. Chcecie, żebym teraz siedział i tłumaczył to z niemieckiego na polski? Zróbcie sobie jakiś skrót.” Kilka wydań ukazało się w drugim obiegu, w Lublinie, w Warszawie, pod moją nieobecność w Warszawie. W latach 1984-1985 były trzy czy cztery wydania, zupełnie domorośle tłumaczone i nieautoryzowane, z błędami. Trudno. I wreszcie moja żona zwróciła mi uwagę, że to jest dziki rynek. Bądź co bądź nie można sobie pozwalać, by pod moim nazwiskiem ukazywały się rzeczy, których nie napisałem. Siadłem z moją żoną i napisałem polską wersję. Pisałem w ten sposób, że patrzyłem w niemiecki tekst i dyktowałem żonie po polsku.
Wtedy ta książka ukazała się w Paryżu, w wydawnictwie Spotkania. To była jeszcze PRL, nie było mowy, żeby coś takiego w Polsce drukować. Wydawnictwo Spotkania prowadził Piotr Jegliński, który był jednym z moich studentów na KUL-u. Potem wyjechał za granicę i rozwinął wydawnictwo. Ja mieszkałem w Niemczech, on w Paryżu. Ja byłem wykładowcą, on biznesmenem. Wtedy, to pierwsze polskie wydanie autoryzowane, ukazało się za granicą.
Nastała nowa Polska. I w roku 1989, jesienią, zadzwonił do mnie znajomy, właściwie mogę powiedzieć przyjaciel, dominikanin ojciec Maciej Zięba, obecnie prowincjał dominikanów, i zapytał, czy nie zgodziłbym się, by dominikanie wydali tę książkę w normalnym państwie, wolnym od cenzury. Powiedziałem: „Oczywiście! Macie tu paryskie wydanie, to mała broszurka, może ja dodam trochę historycznych materiałów, które będą załącznikiem – będzie w nich o Polskim Państwie Podziemnym, o tajnych wydawnictwach, o sprawach, o których studenci nie mieli skąd się dowiedzieć.” Z żoną z posiadanych tekstów wybraliśmy kilka i ukazała się książka, która miała około dwustu stron – Warto być przyzwoitym. Teksty osobiste i nieosobiste. Książka ukazała się w dominikańskim wydawnictwie W drodze, w Poznaniu, w nakładzie 20 tysięcy egzemplarzy i poszła co do egzemplarza! Można ją było później kupić w antykwariatach, ale z trudem.
Kilka miesięcy temu, w rozmowie między ojcem Ziębą a mną – współrodzicem chrzestnym wydania tej książki w Poznaniu w 1990 roku – omówiłem sprawę wznowienia. Do nowego wydania, które jest właściwie nową książką, wprowadzono małą cząstkę tylko – mniej niż połowę – tekstów dawnych. Dodano natomiast teksty z okresu mojej działalności jawnej, publicznej, społecznej jako ministra, senatora: teksty przemówień i inne dokumenty chwili. Doszedł spory wstępny szkic napisany przez dość wybitnego i dziś już powszechnie znanego historyka najnowszych dziejów Polski, prof. Andrzeja Friszke i krótkie przesłanie wstępne ojca Zięby.
Takie były losy kolejnych wydań tej książki. Książka zachowała więc swój tytuł, ale – co zresztą jest uczciwie powiedziane na karcie metrykalnej – jest to wydanie drugie zmienione. Zmienione, nie uzupełnione. Drugie, licząc wydania w Polsce i wydania legalne. Ponieważ tytuł jest zachowany, jest to wydanie drugie, choć to pierwotne było dwa razy mniejsze i ukazało się piętnaście lat temu i dla ogółu czytelników, którzy mają dziś mniej niż 35 lat, ono praktycznie nie istnieje.
Wspomniał Pan, że idealnym czytelnikiem był człowiek młody.
Władysław Bartoszewski: I to Niemiec! Wobec tego musiałem bardzo prosto tłumaczyć, bo nie mogłem oczekiwać, że on coś ze szkoły wie o polskiej historii. Bo skąd miał wiedzieć? Musiałem mu to – jak to się mówi – wyłożyć jak pastuch krowie! Prosto, twardo i uparcie wyłożyć podstawowe rzeczy, pomijając odcienie. Odcienie to są te teksty obok.
Czy czytelnik, którego Pan widział pisząc tę książkę, bardzo się różni od tego dzisiejszego?
Władysław Bartoszewski: Moimi studentami w Polsce byli na KUL-u w latach 70. m.in. Bogdan Borusewicz, Janusz Krupski – obecny wiceprezes IPN-u czy poseł na sejm, Marian Piłka, który pisał u mnie magisterium. To są ludzie, którzy dla młodzieży są ludźmi z zupełnie innej generacji, z generacji ich rodziców. To nie są ludzie, którzy uchodzą za młodych.
Naturalnie ci ludzie już się zmienili od czasu, kiedy byli moimi studentami. Dlaczego mam zakładać, że niemieccy studenci – którzy żyją w innym kraju, w innym środowisku, czytają inne książki – się nie zmienili? Utrzymuję stosunki z niektórymi moimi studentami i studentkami niemieckimi, dostaję od nich listy i fotografie ich dzieci. Ale przecież ja piszę nie o problemach 2005 roku, przypominam to, co było i pokazuję na tym tle siebie, choćby na fotografiach. To przybliża człowieka. Bo jeżeli mnie się pokazuje w więziennym mundurze w Oświęcimiu albo kiedy wyszedłem z komunistycznych kryminałów i miałem 32 lata – pokazuję człowieka i jego losy.
Dlaczego przywiązuję pewną wagę do tej książki? Myślę, że muszę się odnosić z szacunkiem i uznaniem do kolejnych generacji Polaków. Książkę najprawdopodobniej przeczytają z nostalgicznych powodów również ludzie z pokolenia dzisiejszych babć i dziadków, którzy odnajdą w niej wspomnienia własnej młodości. Na pewno większością czytelników nie będzie grono po 75. czy 80. roku życia, ale ludzie w innym wieku, którzy będą szukali czegoś, co ich zainteresuje: o obliczu polskiej kultury w czasie wojny, o Powstaniu Warszawski, moje poglądy o stosunkach polsko-żydowskich, moje wypowiedzi w różnych gremiach w kraju i za granicą, przede wszystkim to, co powiedziałem w 1995 roku do wszystkich posłów Bundestagu i Bundesratu w godzinnym przemówieniu, które wtedy – jak się dowiedziałem – miało dwadzieścia milionów włączeń telewizyjnych.
To są etapy polskiego losu. To ten sam Władysław Bartoszewski, który chodził najpierw do szkoły na Traugutta, potem na Śniadeckich i znalazł się w różnych sytuacjach. Dobierając na nowo, z pomocą mojej żony, z dziesiątków moich tekstów te, które się ukazały w książce, myślałem, co może trafić do głów ludzi i zastanawiałem się nad dziś aktualnymi tematami widzianymi oczami człowieka niedzisiejszego. Taki jest na przykład tekst o Janie Pawle II: jak go poznałem, jak go widziałem, jak go przeżywałem, jaką rolę odegrał w moim życiu. Ja nie jestem z Krakowa ani z Wadowic, poznałem go dopiero, gdy był arcybiskupem. Są ludzie, którzy go znali jako studenta, jako wykładowcę, jako młodego doktora teologii. Ja go poznałem, kiedy on miał mniej więcej 45 lat, był dojrzałym mężczyzną i ta znajomość przetrwała do ostatniej chwili. Dla mnie – i to nie przypadek – ogromną rolę odgrywa, że podano w książce fotokopię listu, który Jan Paweł II napisał do mnie na 80. urodziny. List, w którym dostrzega, o co mi chodziło:
„Zachowuję w pamięci Pański dorobek naukowy i pisarski, który w dużej mierze jest mi osobiście znany, jak również działalność społeczną i dyplomatyczną – zwłaszcza wszystkie wysiłki na rzecz zbliżania ludzi i narodów. Starał się Pan budować świat lepszy, oparty na prawdzie, sprawiedliwości, miłości i wolności”. Ja już wyższego odznaczenia nie dostanę, niż ta opinia Jana Pawła II! Szczera, to widać! Bo gdyby pisał sekretarz, napisałby inaczej. Bardzo elegancko, ale inaczej. I dlatego dla mnie ta cała robota, wybór tekstów, zawsze była połączona z poczuciem odpowiedzialności. Nie zdążyłem dać mu tej książki za życia. Ona była już w drukarni, ale jeszcze nie była gotowa. Ale on te teksty znał i że się do nich odnosił jako do wyrazu moich dobrych intencji – i napisał mi to – w moim pokoleniu jest nadzwyczajne! Jeden z nas został papieżem. To nie jest źle! Poznał mnie po obozowych doświadczeniach, ale nie złamanego psychicznie i to prawdopodobnie spowodowało życzliwe nastawienie: że ten człowiek dostał w skórę,
ale próbuje być sobą. Że każdy może próbować być sobą – to jest moje motto.
To, co wybrano na okładkę, na przykład wypowiedź Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, z którym się przyjaźniłem (bardzo blisko, tak blisko, że kiedy zmarł, jego żona prosiła mnie o przyjazd i wygłoszenie mowy, i będąc od tygodnia ministrem spraw zagranicznych byłem tam tylko przyjacielem Gustawa Herlinga-Grudzińskiego i wygłaszałem mowę nad jego trumną w Neapolu). Ten sam Herling-Grudziński na pytanie, czy warto być przyzwoitym odpowiada: „Tak, warto. I w czasach takich jak nasze jedyna to droga do ocalenia wartości elementarnych, bez których giną lub nikczemnieją kontynenty, narody, ludzi.”
Uważam, że jestem jednym z bardzo wielu. Nie jestem od nich ani lepszy, ani gorszy. Jestem uprzywilejowany, bo dożyłem. Mogę się mądrzyć i próbować coś mówić, bo żyję, a oni nie. Mam poczucie odpowiedzialności za tych, którzy nie żyją, a proszę pamiętać, że wśród młodych warszawiaków była taka przeciętna, że z każdej szkolnej klasy przeżyło wojnę 1\3, 1\4 każdej. Wobec tego ci, co pozostali, powinni jeszcze bardziej główkować! I starać się nadrobić to, czego nie mogą zrobić tamci.
Chodziłem na jeden komplet uniwersytecki z Tadeuszem Gajcym i Zdzisławem Stroińskim. Oni zginęli. Czuję się odpowiedzialny za to, że żyję. W tym sensie odpowiedzialny, że cieszę się, że żyję – byłbym obłudnikiem, gdybym uważał, że to smutne, że ja żyję, a inni zginęli. Nie, to nie jest smutne. Ale to zobowiązuje, żeby dawać świadectwo, przypominać fakty i mówić prawdę. Jak powiedział kiedyś do mnie rówieśnik mojego ojca, ale zaszczycający mnie przyjaźnią, wielki poeta Antoni Słonimski: „Każdy z nas jest w życiu stawiany w takiej sytuacji, że nie wie, co ma powiedzieć. Ty będziesz też w takiej sytuacji. I to mi się u ciebie podoba, zachowaj to. Jak już jesteś w takiej sytuacji, powiedz po prostu prawdę.” Ja próbuję mówić prawdę. Nie jestem nieomylny, nikt nie jest. Chętnie wysłucham wyrażonej poważnie polemiki, natomiast jazgot, krzyki, przekleństwa, obelgi pozostawiają mnie całkowicie obojętnym. Mówię sobie: „Jak przeżyłem Hitlera i Stalina, to przeżyję jeszcze to!”
Jednym z najbardziej wzruszających fragmentów książki jest obraz prof. Józefa Rafacza....
Władysław Bartoszewski: ... profesor Józef Rafacz został rozstrzelany w czasie Powstania Warszawskiego przez niemiecką policję, został wywleczony z rodziną z domu na Nowym Zjeździe. Tam był jeden z domów, gdzie mieszkali profesorowie uniwersytetu. On tam zginął.
Cytuje Pan fragment jego wykładu, który był wygłaszany w czasie, gdy paliło się getto. I on mówił wtedy do studentów, że prawo jest prawem, które ma służyć człowiekowi. Prawo wyznacza ramy, z żywy człowiek je wypełnia. I nawet w obliczu takiego bezprawia, którego byli wtenczas świadkami dobre jest, że się prawa uczą. Czy ta myśl mogłaby stać myślą przewodnią Pana książki? Pokazuje Pan możliwe postawy, a my sami zdecydujemy, co z tym zrobić?
Władysław Bartoszewski: Profesor Rafacz wiedział, że wielkorządcą niemieckim w Generalnym Gubernatorstwie był Hans Frank, który był on nie tylko doktorem prawa, ale również prezesem Akademii Prawa Niemieckiego. Wtedy to wiedziano, więc te słowa były aluzją podyktowaną dramatyzmem chwili. Ludzie, którzy powinni być rzecznikami prawa, wszystko jedno jakiej są narodowości, są sojusznikami bezprawia i skrajnego antyczłowieczeństwa. Uważam, że to była bardzo głęboka myśl, że trzeba robić swoje, po swojemu, tak, jak nas wychowano, jak nam mówi sumienie, w każdym zawodzie: czy jest się lekarzem, nauczycielem czy księdzem, robotnikiem czy rolnikiem, czy ma się wykształcenie wyższe, średnie czy podstawowe – mam pozostać wierny sobie i robić swoje w każdej sytuacji.
Po lekturze Pana książki pozostaje wrażenie, że człowiek przyzwoity jest uwikłany w interakcje, jest czynny, działa. Czy aktywność to warunek sine qua non przyzwoitości?
Władysław Bartoszewski: Nie. Aktywność nie musi być warunkiem sine qua non przyzwoitości, ale warunkiem sine qua non jest unikanie tego, co Kościół określa grzechem zaniechania lub zaniedbania. Nawet w modlitwie liturgicznej jest mowa, że się obraziło Boga myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. A więc jeżeli widzisz, że tonie dziecko, a umiesz pływać i idziesz dalej na spacer myśląc: „Rzeczywiście, przykre wypadki bywają”, popełniasz grzech. W oczach ludzkich to jest nieprzyzwoitość. Jeżeli jesteś w stanie coś zrobić i odwrócisz głowę, to nie czujesz się potem bardzo dobrze. Bo człowiek ma w sobie samokontrolę. Spogląda w lustro i myśli: „To było dobre, a to lepiej, żeby było inne”.
Ludzie mają różne temperamenty. Ja jestem dość żywego temperamentu, dość ruchliwy. Ale można być bardzo czynnym i uczynnym, i można nawet być świętym, będąc powolnym i nie tak ruchliwym. Nie ma jednej recepty dla wszystkich ludzi. Inaczej służy społeczeństwu, narodowi, ludzkości przedszkolanka, a inaczej teoretyk filozofii. Ale jedno i drugie może pozostawić po sobie pamięć przyzwoitego człowieka, o którym po latach się powie: „Kogoś takiego znałem”. Każdy z nas był w jakiejś szkole – a o ilu nauczycielach i kolegach powiemy: „Dobrze, że go poznałem”? Tylko o niektórych. Trzeba się starać być tymi niektórymi.
Wspomniał Pan szkołę. Pisał Pan, że było to miejsce, które Pana ukształtowało. Dziś jest to doświadczenie przypadające w udziale niewielu. Jak Pan myśli, gdzie dziś bardzo młodzi ludzie mogą szukać podobnych doświadczeń?
Władysław Bartoszewski: To jest kwestia przypadku i ogólnej kondycji i pedagogów, i młodych ludzi. Teraz są jakieś rejonizacje – tego kiedyś nie było, rodzice decydowali, gdzie poślą dziecko do szkoły. Mnie akurat matka posłała do prywatnego katolickiego gimnazjum w Warszawie. W innych szkołach, które były państwowe, ludzie byli uformowani wcale nie gorzej.
Jak powiedziałem Ojcu Świętemu w 1995 roku, że on chodził do państwowego gimnazjum w Wadowicach, a ja do prywatnego katolickiego w Warszawie, to on z właściwym sobie poczuciem humoru i autoironią zażartował: „Widzi Pan, to ja miałem dużo więcej do nadrobienia”, dając temu wyraz, że szkoły katolickie dawały trochę inną formację, trochę więcej przynosiły wiadomości, kontaktów, aniżeli państwowe gimnazjum, które nie wtrącało się w życie duchowe młodego człowieka. W szkole katolickiej były rekolekcje, były wspólne obozy, wycieczki, jeździło się raz do roku do Częstochowy. W państwowym gimnazjum niekoniecznie. Nie twierdzę, że jest to regułą. Ja bardzo dobrze wspominam pracę w rządzie pod kierownictwem premiera-luteranina Jerzego Buzka, którego bardzo ceniłem i cenię do dziś. Wspominam też polityków, którzy byli ochrzczonymi katolikami, o których nie mam dobrej pamięci. Automatyzmu żadnego w tym nie ma.
Myślę, że są takie domy, gdzie rodzice poświęcają wiele czasu dzieciom. Niewiele ich jest, bo takie są warunki społeczne i gospodarcze. Można czerpać od dziadków, ciotek, chrzestnych. Albo od ulubionych nauczycieli. To wcale nie jest takie rzadkie! Nie od szkoły w ogóle, ale od pojedynczych nauczycieli. Albo od rodzin przyjaciół. Czasami odegrają rolę podsunięte lektury, czasami środowisko społeczne, niekiedy harcerstwo, jakieś grupy zainteresowań – sportowych, turystycznych, ekologicznych. Ludzie skądś biorą więź. Chodzą do Lednicy, chodzą na spotkania misji humanitarnych, chodzą na pielgrzymki – każdy ma swoją drogę. Trzeba szanować każdego człowieka. Trzeba lubić ludzi. Ja na tym różnie wychodziłem w życiu. I dobrze, i źle. Ale ja lubiłem i lubię ludzi. Bardzo lubię ludzi. Jestem dla ludzi życzliwy, pogodny. Nie lubię ponuraków, trudno mi wtedy nawiązać kontakt. Lubię ludzi żywego temperamentu. Wydaje mi się, że kto żywo demonstruje swój kontakt, ten ma za mało czasu, by skłamać.
Cytując Marcjalisa pisze Pan, że człowiek przyzwoity jest zawsze na początku drogi, że musi być otwarty i się uczyć.
Władysław Bartoszewski: Mając lat 68 zostałem pierwszy raz w życiu wysokim urzędnikiem państwowym, ambasadorem Polski, i powiedziałem ówczesnemu premierowi, Tadeuszowi Mazowieckiemu: „Słuchaj, Tadeusz, ja nie wiem, jak to się robi.” A on spojrzał na mnie smutno, jak to Mazowiecki, i powiedział: „A ja wiem, jak to się robi?”
Musimy się uczyć!
A mając 73 lata zostałem nagle ministrem spraw zagranicznych. Naprawdę nie wiedziałem, jak to się robi! Tego mnie nikt nie uczył! Ja studiowałem polonistykę, historię, nie studiowałem prawa, nauk społecznych, żadnej politologii; nie byłem politykiem, nie byłem w żadnej partii, która by mnie szkoliła. Trzeba było znaleźć drogę postępowania. I dziś cieszy mnie niezmiernie, jeśli w wielu ocenach nie słyszę głosu potępiającego dla mojej pracy jako ministra spraw zagranicznych. Albo ludzie milczą, albo chwalą. Nie potępiają. To bardzo cieszy.
Zostałem drugi raz ministrem w roku 2000, przy kryzysie gabinetowym rządu koalicyjnego AWS-UW. Byłem senatorem i miałem 78 lat. W tym wieku ludzie mają prawo do zasłużonego odpoczynku. Ja się zastanawiałem i poszedłem do nuncjusza, aby się poradzić, czy mam przyjąć propozycję premiera Jerzego Buzka. Nuncjusz, który mnie znał, może nawet lubił, poczęstował mnie kawą i tortem, wysłuchał moich skrupułów – że jestem za stary człowiek, że zadanie trudne, odpowiedzialne – i powiedział: „Panie Władysławie, Ojciec Święty się ucieszy.” No i to przeważyło!
Mój pierwotny zawód to dziennikarz. Od 1957 roku współpracowałem, a od 1961 roku byłem etatowym pracownikiem redakcji „Tygodnika Powszechnego”. I dzięki temu poznałem ciekawych ludzi, dzięki temu wzbogaciłem swój umysł, zyskałem nowe przyjaźnie, sympatie.
Uważam, że nie należy żałować niczego, czego się doświadczyło. Ja niczego, co publicznie robiłem, nie żałuję. Zawsze człowiek popełnia błędy, popełnia grzechy, to prawda. Żadna natura ludzka nie jest od tego wolna. Natomiast przy wyborze działań, które rzutują na ogół, nie mam sobie dużo do zarzucenia. Może można było więcej zrobić? Ale inaczej – nie!
Rozmawiała Marta Buszko.