To była zwykła podróż autobusem w słonecznym skwarze, z płaczącymi dziećmi i wieśniakami wsiadającymi w kolejnych miastach Pensylwanii, dopóki nie dotarliśmy do równiny w Ohio i naprawdę nie pomknęliśmy na północ, mijając Ashtabula, i dalej, już w nocy, prosto przez Indianę. Przyjechałem do Chicago wczesnym rankiem, dostałem nocleg w YMCA i położyłem się spać, mając już bardzo mało pieniędzy. Przespałem cały dzień, po czym ruszyłem na podbój miasta.
Wiatr od jeziora Michigan, bop w obrębie Loop, długie spacery po South Halsted i North Clark i jeden długi nocny spacer po dzielnicy włóczęgów, gdzie krążył za mną patrol policyjny, biorąc mnie za podejrzanego typa, W owym czasie, w 1947 roku, bop szalał w całej Ameryce. Chłopcy z Loop dmuchali w rury, ale szło im to niemrawo, gdyż bop znajdował się gdzieś między okresem Ornithology Charlie Parkera a następnym okresem, zapoczątkowanym przez Milesa Davisa. I kiedy siedziałem tam, wsłuchując się w muzykę nocy, której symbolem stał się dla nas bop, myślałem o przyjaciołach porozrzucanych po całej Ameryce i o tym, że właściwie wszyscy prowadzą równie gorączkowe życie na tym samym ogromnym śmietnisku, wciąż się śpiesząc w niezrozumiałym pędzie przed siebie. A następnego popołudnia po raz pierwszy w życiu znalazłem się na Zachodzie. Dzień był ciepły i wymarzony wprost do autostopu. Żeby się wydostać z nieprzebytej gęstwiny ruchu ulicznego w Chicago, wsiadłem do autobusu do Joliet w Illinois, minąłem tamtejsze
więzienie; poszedłem rozkołysanymi ulicami pełnymi zieleni na skraj miasta i stanąłem na szosie, wskazując kciukiem kierunek jazdy. Całą drogę z Nowego Jorku do Joliet odbyłem autobusem i wydałem już ponad połowę pieniędzy. Najpierw trafiła mi się ciężarówka z czerwoną flagą, wioząca materiały wybuchowe; jakieś pięćdziesiąt kilometrów od wielkiego, zielonego Illinois kierowca pokazał mi miejsce, gdzie trasa 6, którą jechaliśmy, krzyżuje się z trasą 66, zanim obie pomkną na zachód, pokonując niewiarygodne odległości. Gdzieś koło trzeciej po południu zjadłem właśnie szarlotkę z lodami w przydrożnym barku, kiedy zatrzymała się na mój znak jakaś kobieta w małym samochodzie. Serce aż mi podskoczyło z radości, gdy ruszyłem biegiem do samochodu. Ale okazało się, że to starsza pani, mająca synów w moim wieku, która jechała do Iowa i chciała, żeby ktoś na zmianę z nią prowadził samochód. W sam raz dla mnie. Iowa! Niedaleko jest Denver, a skoro dostanę się do Denver, będę mógł odpocząć. Przez pierwszych kilka godzin
prowadziła ona, aż w pewnym momencie postanowiła, że musimy gdzieś tam zwiedzić stary kościół, jak gdybyśmy byli turystami; wówczas ja przejąłem kierownicę i chociaż jestem marnym kierowcą, pokonałem bez problemów całą drogę do Davenport w Iowa, mijając po drodze Rock Island. Tam po raz pierwszy w życiu zobaczyłem ukochaną Missisipi, wyschniętą w upalnej mgiełce, z niskim poziomem wody, z ostrym, przenikliwym zapachem nagiego cielska Ameryki, którą omywa. Rock Island – tory kolejowe, chałupy, niewielkie centrum; a za mostem do Davenport podobne miasto, gdzie unosił się wszędzie zapach nagrzanych słońcem trocin. Stamtąd kobieta jechała dalej do swego rodzinnego miasta w Iowa, więc wysiadłem. Słońce już zachodziło. Po kilku kolejkach zimnego piwa ruszyłem pieszo w kierunku przedmieścia; odwaliłem kawał drogi. Mężczyźni w czapkach kolejarskich, baseballowych i różnych innych nakryciach głowy wracali samochodami po pracy do domów, co można o tej porze zobaczyć w każdym innym mieście. Jeden z nich podwiózł mnie i
wysadził przy pustym skrzyżowaniu dróg na skraju prerii. Widok był wspaniały. Przejeżdżały tamtędy jedynie samochody farmerów; ich właściciele rzucali mi podejrzliwe spojrzenia i oddalali się ze szczękiem blaszanych baniek; krowy wracały do zagród. Ciężarówki ani na lekarstwo. Przemknęło kilka samochodów. Minął mnie sportowym wozem młokos z powiewającym szalikiem. Słońce zginęło za widnokręgiem, otoczył mnie fioletowy mrok. Miałem już stracha. W okolicy nie było żadnych świateł, jeszcze chwila, a nikt mnie nie dojrzy. Na szczęście jakiś facet jadący w kierunku Davenport podrzucił mnie do centrum. Tyle że znalazłem się dokładnie tam, skąd wyruszyłem.
Usiadłem na dworcu autobusowym, żeby się zastanowić. Zjadłem następny kawałek szarlotki i porcję lodów; właściwie nic innego nie jadłem podczas całej podróży przez Stany – było to pożywne i oczywiście pyszne. Postanowiłem zaryzykować. W centrum Davenport wsiadłem do autobusu, spędziwszy przedtem pół godziny na przyglądaniu się kelnerce w kawiarni dworcowej, i dojechałem na przedmieścia, ale tym razem stanąłem w pobliżu stacji benzynowych. Przejeżdżały tamtędy z rykiem wielkie ciężarówki, ta-dam, i po dwóch minutach jedna zjechała na bok i zatrzymała się. Podbiegłem do niej jak na skrzydłach. Co to był za kierowca – potężny, barczysty facet z wyłupiastymi oczami i szorstkim, chrapliwym głosem; trzasnął tylko drzwiczkami, wdepnął gaz i ruszył, nie zwracając prawie na mnie uwagi. Mogłem więc trochę odpocząć, jednym bowiem z największych utrapień na autostopie jest konieczność rozmowy z całym mnóstwem ludzi, przekonania ich, że nie popełnili błędu zabierając autostopowicza, niemal zabawiania, co wymaga nie lada
wysiłku, jeżeli się jedzie bez przerwy i nie planuje noclegów w hotelach. Facet przekrzykiwał ryk silnika, a ja musiałem mu tylko odkrzykiwać i obaj byliśmy na luzie. Tak pędziliśmy prosto do Iowa, a on opowiadał prześmieszne historie o tym, jak omija przepisy w każdym mieście, które ma bezsensowne ograniczenie prędkości, powtarzając w kółko:
– Te cholerne gliny mogą mnie pocałować gdzieś! – Kiedy wjeżdżaliśmy do Iowa, zauważył jadącą za nami inną ciężarówkę, a ponieważ sam musiał skręcić w bok, zamrugał tylnymi światłami do tamtego gościa i zwolnił, żebym mógł wyskoczyć, co też uczyniłem, ściskając w ręku swój worek, a tamten kierowca, najwyraźniej godząc się na tę wymianę, zatrzymał się i w mgnieniu oka znalazłem się znów w wielkiej ciężarówce, mając przed sobą perspektywę przejechania w ciągu nocy setek kilometrów. Nie posiadałem się z radości. Kierowca był taki sam wariat jak poprzedni, też bez przerwy wrzeszczał, a ja mogłem się wyciągnąć i spokojnie jechać przed siebie. Teraz już pod gwiaździstym niebem majaczyło przede mną Denver niczym ziemia obiecana, choć dzieliły mnie od niego prerie stanu Iowa i równiny Nebraski; oczyma wyobraźni widziałem też San Francisco mieniące się niby klejnoty w mroku.
Kierowca dociskał gaz do dechy i wciąż opowiadał mi różne historie, a potem, w pewnym miasteczku, w którym wiele lat później Deana i mnie zatrzymano pod zarzutem kradzieży cadillaca, skulił się na siedzeniu i spał kilka godzin. Ja też się przespałem i zrobiłem krótki spacer wzdłuż samotnie stojącego muru z cegieł, oświetlonego jedną tylko latarnią; przy końcu każdej takiej uliczki ciągnęła się preria, a zapach kukurydzy unosił się w powietrzu jak wieczorna rosa. O świcie kierowca obudził się nagle. Ruszyliśmy, a w godzinę później za zielonymi polami kukurydzy ukazały się dymy nad Des Moines. Kierowca zatrzymał się, chciał zjeść bez pośpiechu śniadanie, więc podjechałem cztery kilometry prosto do Des Moines z zatrzymanymi po drodze chłopcami z Uniwersytetu Iowa; dziwnie się czułem siedząc w nowiutkim, wygodnym samochodzie i przysłuchując się ich rozmowie o egzaminach. Po chwili wjechaliśmy gładko do miasta. Teraz chciałem się porządnie wyspać. Poszedłem do YMCA, żeby wynająć pokój, ale nie mieli wolnych
miejsc, wiedziony zatem instynktem ruszyłem w kierunku torów kolejowych – a w Des Moines jest ich mnóstwo – trafiłem do starego, obskurnego hoteliku w pobliżu parowozowni i spędziłem tam cały długi dzień, śpiąc na wielkim, twardym, czystym białym łóżku, z wyskrobanymi na ścianie tuż nad moją głową sprośnymi napisami i ze zniszczonymi żółtymi storami zasłaniającymi zadymiony krajobraz torowisk. Kiedy się obudziłem, słońce było już purpurowe; przeżyłem wówczas coś przedziwnego, jedyną tego rodzaju chwilę w życiu, w której nie wiedziałem, kim jestem – byłem z dala od domu, w nieznanym mi pokoju taniego hoteliku, przemęczony i znużony podróżą, słyszałem syk pary za oknem, skrzypienie starego drewna w hotelu, kroki na górze, patrzyłem na popękany sufit i przez blisko piętnaście sekund naprawdę nie miałem pojęcia, kim jestem. Nie czułem strachu; po prostu byłem kimś innym, jakimś nieznajomym, a całe moje życie przypominało pasmo udręki, życie upiora. Znajdowałem się w połowie drogi, w samym środku Ameryki, na
linii dzielącej Wschód mojej młodości od Zachodu mojej przyszłości i może dlatego spotkało mnie to właśnie w owym czasie i w owym miejscu, tego dziwnego purpurowego popołudnia. Ale musiałem ruszać w dalszą drogę i przestać się nad sobą użalać, wziąłem więc worek, pożegnałem się ze staruszkiem hotelarzem siedzącym przy spluwaczce i poszedłem coś zjeść. Zjadłem szarlotkę z lodami – im dalej posuwałem się w głąb Iowa, tym szarlotki stawały się większe, a lody smaczniejsze. Owego popołudnia w Des Moines wszędzie, gdzie tylko spojrzałem, widziałem grupki najpiękniejszych dziewczyn, wracających ze szkoły do domu, ale nie miałem czasu na takie myśli, przyrzekłem sobie natomiast, że zabawię się w Denver. Carlo Marx jest już w Denver, Dean również, Chad King i Tim Gray mieszkają tam, bo Denver jest ich miastem rodzinnym, Marylou też tam jest; mówiło się o większej paczce Raya Rawlinsa i jego pięknej złotowłosej siostry – Babe Rawlins; są tam również dwie kelnerki – siostry Bettencourt, znajome Deana, a nawet Roland
Major, mój stary kumpel ze studiów, z którym pisywaliśmy do siebie. Z radością i utęsknieniem czekałem na spotkanie z nimi. Minąłem więc pośpiesznie śliczne dziewczyny, a trzeba przyznać, że w Des Moines mieszkają najpiękniejsze dziewczyny na świecie.
Podjechałem kawałek pod górę czymś w rodzaju szopy na kółkach, ciężarówką pełną narzędzi, z facetem, który prowadził na stojąco jak dawniej mleczarze, a stamtąd od razu zabrał mnie farmer jadący z synem do Adel w stanie Iowa. Tam, pod olbrzymim wiązem przy stacji benzynowej, poznałem innego autostopowicza, typowego mieszkańca Nowego Jorku, Irlandczyka, który pracował przez wiele lat jako kierowca furgonu pocztowego, a teraz jechał do dziewczyny do Denver, żeby rozpocząć nowe życie. Przypuszczalnie uciekał przed czymś z Nowego Jorku, najprawdopodobniej przed policją. Był to prawdziwy młody, trzydziestoletni pijak z czerwonym nosem; w normalnych warunkach nudziłby mnie okropnie, ale łaknąłem ludzkiej życzliwości. Był ubrany w złachany sweter i workowate spodnie; nie miał przy sobie żadnej torby – jedynie szczoteczkę do zębów i chustki do nosa Powiedział, że powinniśmy trzymać się razem. Może głupio zrobiłem, że się zgodziłem, bo wyglądał na drodze niezbyt zachęcająco. Ale zgodziłem się i zabraliśmy się z
milczącym kierowcą do Stuart w stanie Iowa, miasta, w którym utknęliśmy na dobre. Staliśmy przed budynkiem dworcowym w Stuart, czekając na coś jadącego w obranym przez nas kierunku ładne pięć godzin aż do zachodu słońca. Dla zabicia czasu najpierw snuliśmy opowieści o sobie, potem on opowiadał sprośne historyjki, a wreszcie już tylko kopaliśmy kamyki, wydając przy tym rozmaite idiotyczne pomruki. Zaczęliśmy się nudzić. Postanowiłem wydać dolara na piwo; poszliśmy do starego baru w Stuart i wypiliśmy kilka kolejek. Mój towarzysz upił się, jak się zwykle upijał wieczorem przy Dziewiątej Alei w Nowym Jorku, i radośnie wykrzykiwał mi wprost do ucha wszystkie przyziemne marzenia swojego życia. Polubiłem go jakoś, zresztą nie dlatego że był dobrym chłopakiem, o czym przekonałem się później, ale dlatego że miał w sobie tyle entuzjazmu. Zapadł już zmrok, kiedy wróciliśmy na drogę, i naturalnie nikt się nie zatrzymał, a w ogóle prawie nikt tamtędy nie przejeżdżał. Czekaliśmy tak do trzeciej rano. Przez jakiś czas
usiłowaliśmy zasnąć na ławce w poczekalni dworcowej, ale nie zmrużyliśmy oka, bo przez całą noc stukał telegraf, a na zewnątrz przetaczały się z hukiem pociągi towarowe. Nie wiedzieliśmy, do którego wskoczyć; żaden z nas nie robił tego przedtem; nie wiedzieliśmy, który z nich jedzie na wschód, a który na zachód, i jak się tego dowiedzieć, ani też który wagon towarowy, wagon-platformę czy wagon-chłodnię wybrać. Toteż kiedy tuż przed świtem przejeżdżał tamtędy autobus do Omaha, wsiedliśmy i przyłączyliśmy się do śpiących pasażerów – opłaciłem przejazd za nas obu. Miał na imię Eddie. Przypominał mi mojego kuzyna z Bronxu, dlatego się go trzymałem.
Czułem się, jak gdybym podróżował ze starym znajomym, uśmiechniętym, pogodnym chłopakiem, z którym można porozrabiać. O świcie przyjechaliśmy do Council Bluffs. Wyjrzałem przez okno. Przez całą zimę naczytałem się o wielkich składach pociągów, które zbierają się tu, zanim wyruszą do Oregonu i Santa Fe, a zobaczyłem jedynie zgrabne podmiejskie domki wszelkiego rodzaju, wyłaniające się z posępnej szarości świtu. Następnie Omaha, gdzie, jak pragnę zdrowia, po raz pierwszy w życiu zobaczyłem kowboja w wielgachnym kapeluszu i wysokich skórzanych butach, kroczącego wzdłuż ponurych murów hurtowni mięsa; gdyby nie strój, można by go wziąć za beatnika idącego o poranku w wielkomiejskiej scenerii stanów wschodnich. Wysiedliśmy z autobusu, wspięliśmy się na szczyt rozległego wzgórza formowanego od tysiącleci przez potężną Missouri, nad którą leży Omaha, wyszliśmy za miasto i podnieśliśmy kciuki. Podjechaliśmy kawałek z bogatym farmerem w kapeluszu imponujących rozmiarów. Farmer twierdził, że dolina rzeki Platte jest
równie rozległa jak dolina Nilu w Egipcie, a gdy to mówił, ujrzałem w oddali wysokie drzewa rosnące wzdłuż wijącego się koryta rzeki oraz olbrzymie połacie zielonych pól i byłem skłonny przyznać mu rację. Kiedy staliśmy na kolejnym skrzyżowaniu dróg, a niebo zaczynało się chmurzyć, przywołał nas inny kowboj, ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, w kapeluszu przeciętnych rozmiarów, i spytał, czy któryś z nas umie prowadzić. Eddie naturalnie umiał i posiadał prawo jazdy, a ja nie. Kowboj miał ze sobą dwa samochody, które musiał odstawić do Montany. Chciał, żebyśmy odprowadzili jeden z nich do Grand Island, gdzie czeka jego żona i przejmie od nas wóz. Dalej jechał na północ, wiec musielibyśmy się tam rozstać. Ale mogliśmy zrobić dobre sto sześćdziesiąt kilometrów do Nebraski, toteż chętnie się zgodziliśmy. Eddie prowadził sam, a za nim jechaliśmy my, kowboj i ja; kiedy tylko znaleźliśmy się za miastem, Eddie z czystej fantazji przyśpieszył do stu czterdziestu kilometrów na godzinę.
– Jasna cholera, co ten chłopak wyprawia! – krzyknął kowboj i pognał za nim. Zaczął się wyścig. Przez chwilę myślałem, że Eddie usiłuje zwiać z samochodem – może zresztą miał taki zamiar. Ale kowboj jechał za nim, dopędził go i nacisnął klakson. Eddie zwolnił. Kowboj zatrąbił, żeby się zatrzymał.
– Opanuj się, chłopie, przy takiej szybkości łatwo złapać gumę. Nie możesz jechać trochę wolniej?
– Niech mnie licho, naprawdę jechałem sto czterdzieści? – zdziwił się Eddie. – Droga jak stół, człowiek nie czuje szybkości.
– Nie pędź tak, to dojedziemy cało do Grand Island.
– Jasne.
I ruszyliśmy w dalszą drogę. Eddie się uspokoił, a nawet chyba ogarnęła go senność. Przejechaliśmy więc sto sześćdziesiąt kilometrów przez Nebraskę wzdłuż krętej rzeki Platte.
– W czasie kryzysu – opowiadał kowboj – przynajmniej raz na miesiąc skakałem do pociągów towarowych. Widywało się wówczas setki mężczyzn podróżujących w wagonach-platformach czy w wagonach towarowych i nie byli to zwykli włóczędzy, ale różni ludzie przenoszący się z miejsca na miejsce w poszukiwaniu pracy albo po prostu jadący przed siebie. Tak było na całym Zachodzie. Kolejarze nikogo się wtedy nie czepiali. Nie mam pojęcia, jak jest teraz. Nie znoszę Nebraski. W latach trzydziestych nie było tam nic, tylko jak okiem sięgnąć wielki tuman kurzu. Dosłownie nie dało się oddychać. Ziemia była czarna. Mieszkałem tu wtedy. Dla mnie to mogą oddać Nebraskę Indianom. Nie ma na świecie drugiej okolicy, której bym tak nie cierpiał jak Nebraski. Teraz mieszkam w Montanie, w Missoula. Przyjedź tam kiedyś, to zobaczysz raj na ziemi.
Późnym popołudniem, kiedy się zmęczył gadaniem, zasnąłem; muszę przyznać, że mówił ciekawe rzeczy.
Zatrzymaliśmy się po drodze, żeby coś zjeść. Kowboj poszedł dać do wulkanizacji zapasowe koło, a Eddie i ja wstąpiliśmy do małej knajpki. W pewnej chwili rozległ się tubalny śmiech, najbardziej tubalny śmiech świata i wszedł stary farmer, hodowca bydła z Nebraski, z całą paczką podobnych facetów; jego chrapliwe okrzyki niosły się ponad równinami, ponad całym ich szarym światem. Wtórował mu śmiech pozostałych. Farmer był beztroski i traktował wszystkich bardzo przyjaźnie. Powiedziałem sobie w duchu: „O rany, posłuchaj tylko, jak ten gość się śmieje. To właśnie jest Zachód i ja tu wreszcie dotarłem.” Wszedł z hałasem do knajpy, przywołując od progu „mamuśkę”, która piekła najsmaczniejszy placek z czereśniami w całej Nebrasce, ja też zjadłem kawałek tego placka z górką lodów na wierzchu.
– Mamuśka, skombinuj mi coś do żarcia, bo zaraz chyba zjem się żywcem albo zrobię coś jeszcze gorszego. – Po czym klapnął z rozmachem na stołku i zaczął rechotać. – I dorzuć trochę fasoli. Oto siedział tuż przy mnie ucieleśniony Zachód. Chętnie bym poznał całe twarde życie tego człowieka i dowiedział się, co, u diabła, robił przez te wszystkie lata poza tym, że tak się śmiał i wrzeszczał. Ja też wydałem w duchu radosny okrzyk, a niebawem zjawił się kowboj i ruszyliśmy do Grand Island.
Dojechaliśmy tam piorunem. Kowboj wrócił z żoną, po czym ruszył w swoją stronę, a my z Eddiem w swoją. Zabrała nas grupka młodych ludzi – kowbojów, nastolatków, chłopców z prowincji, podróżujących skleconym gruchotem, którzy wysadzili nas gdzieś na trasie. Zaczęło mżyć. Następnie jakiś starszy gość, który nie odezwał się ani słowem – Bóg raczy wiedzieć, po co nas wziął – podrzucił nas do Shelton. Eddie stał smętnie przy drodze, na wprost grupki krępych, gapiących się na nas Indian Omaha, którzy nie mieli dokąd iść ani co ze sobą zrobić. Po przeciwnej stronie drogi przebiegały tory kolejowe, a na zbiorniku z wodą widniał napis SHELTON.
– Niech mnie diabli – powiedział ze zdumieniem Eddie – byłem już kiedyś w tym mieście. To było wiele lat temu, w czasie wojny, nocą, późną nocą, kiedy wszyscy spali. Wyszedłem na peron, żeby zapalić, i widzę, że jesteśmy na pustkowiu, ciemno jak w piekle; podniosłem głowę i zobaczyłem tę nazwę Shelton wypisaną na zbiorniku z wodą. Jedziemy w stronę Pacyfiku, wszyscy cholerni frajerzy chrapią, postaliśmy tylko kilka minut i hajda w drogę. Niech mnie diabli, Shelton! Od tamtego czasu nie znoszę tej dziury!
I tak utknęliśmy w Shelton. Podobnie jak w Davenport, nieliczne przejeżdżające auta należały do farmerów, a raz na jakiś czas trafiał się samochód z turystami, co jest jeszcze gorsze, bo za kierownicą siedzą starsi panowie, a ich żony pokazują palcami widoki albo wtykają nosy w mapy, albo znów siedzą sztywno patrząc na wszystko podejrzliwie.
Mżawka się nasiliła i Eddie dostał kataru; nie bardzo miał co włożyć na grzbiet. Wyłowiłem ze swojego brezentowego worka flanelową koszulę w kratę; włożył ją i poczuł się nieco lepiej. Ja też się podziębiłem. W jakimś lichym indiańskim sklepiku kupiłem pastylki na kaszel. Obok na malutkiej poczcie, otwartej od drugiej do czwartej, kupiłem kartę pocztową i napisałem do ciotki. Wróciliśmy na szarą drogę. I znów mieliśmy przed sobą „Shelton” na zbiorniku z wodą. Przejechał pociąg do Rock Island. Przed oczami mignęły nam twarze pasażerów z wagonów sypialnych. Pociąg z łoskotem pomknął przez równiny w wymarzonym przez nas kierunku. Rozpadało się nie na żarty.
Wysoki, kościsty gość w galonowym kapeluszu zatrzymał samochód po nieprzepisowej stronie i ruszył w naszym kierunku; wyglądał na szeryfa. Układaliśmy już w duchu wyjaśnienia. Wolniutko zbliżył się do nas.
– Chłopcy, jedziecie z jakimś określonym celem, czy tak sobie? Nie zrozumieliśmy pytania, mimo że było cholernie trafne.
– A bo co? – spytaliśmy.
– Jestem właścicielem niedużego wesołego miasteczka rozłożonego o parę kilometrów stąd; szukam chłopaków, którzy chcieliby popracować i zarobić parę dolarów. Mam koncesję na ruletkę i na grę w drewniane obręcze, no wiecie, celuje się do kukiełek i można wygrać fant. Jeżeli zgodzicie się u mnie pracować, będziecie dostawali trzydzieści procent wpływów.
– Z noclegiem i wyżywieniem?
– Łóżko dostaniecie, ale jeść będziecie musieli na mieście. Trochę też podróżujemy.
– Namyślaliśmy się.
– To niezła okazja – dodał i czekał cierpliwie, aż się zdecydujemy. Czuliśmy się głupio i nie wiedzieliśmy, co odpowiedzieć; bo ja na przykład wcale nie miałem ochoty wiązać się z wesołym miasteczkiem. Pilno mi było spotkać się z ferajną w Denver.
– Nie wiem – powiedziałem. – Śpieszy mi się. Nie bardzo mam czas. Eddie powiedział to samo, wiec gość pomachał nam tylko ręką, wolno oddalił się do samochodu i odjechał. Tyle go widzieliśmy. Śmieliśmy się przez chwilę, zastanawiając się, jak by to wyglądało. Oczyma wyobraźni zobaczyłem ciemny, pełen kurzu wieczór na równinach, twarze przechadzających się rodzin z Nebraski, zaróżowione policzki dzieci rozglądających się z lękiem dokoła, i wiedziałem, że czułbym się jak szarlatan, nabierając ich na te tanie kuglarskie sztuczki. Wyobraziłem sobie diabelski młyn obracający się w ciemnościach, smętną muzykę karuzeli i siebie, stęsknionego za dotarciem do celu, śpiącego w jakimś pozłacanym wozie cyrkowym na posłaniu z konopnych worków. Eddie okazał się kumplem dość roztargnionym. Nadjechał zabawny, stary wehikuł prowadzony przez staruszka. Zrobiony z czegoś w rodzaju aluminium, czworokątny jak skrzynia, niewątpliwie przypominał pojazd, ale dziwaczny, rozklekotany pojazd własnej roboty. Jechał bardzo wolno i
zatrzymał się. Rzuciliśmy się do niego; staruszek oznajmił, że może zabrać tylko jednego z nas; Eddie bez słowa wskoczył do środka i wolno znikł mi z oczu, ubrany w moją flanelową koszulę. Cóż, trudno, pożegnałem się z nią; zresztą miała dla mnie tylko wartość pamiątkową. Potem jeszcze długo, wiele godzin, czekałem w naszym przeklętym Shelton i zdawało mi się, że zapada już zmierzch; w rzeczywistości było dopiero wczesne popołudnie, tyle że mroczne. Denver, Denver, czy ja w końcu dojadę do Denver? Już miałem się poddać i usiąść gdzieś przy kawie, kiedy zatrzymał się całkiem nowy samochód prowadzony przez młodego chłopaka. Podbiegłem jak szalony.
– Dokąd jedziesz?
– Do Denver.
– Mogę cię podrzucić jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów.
– Bomba, uratowałeś mi życie.
– Sam kiedyś jeździłem stopem, dlatego zawsze zabieram stojących przy drodze.
– Ja bym też zabierał, gdybym miał wóz.
Rozgadaliśmy się; opowiedział mi swoje życie, które nie było zbyt ciekawe, potem przespałem się trochę i obudziłem się tuż przed Gothenburgiem, gdzie mnie wysadził.
Tam właśnie miała mi się trafić najgenialniejsza jazda w życiu: odkryta ciężarówka, a na niej rozwalonych sześciu czy siedmiu chłopaków; w szoferce siedzieli kierowcy, dwaj młodzi blondyni, farmerzy z Minnesoty, którzy brali każdą duszę napotkaną po drodze – uśmiechnięci od ucha do ucha, weseli, przystojni kmiotkowie, co to od razu podbijają ludzkie serca; obaj w samych bawełnianych koszulach i spodniach ogrodniczkach; obaj mieli potężne łapska i serca na dłoni, a także szerokie uśmiechy „jaksiemasz” na widok wszystkich i wszystkiego, z czym los ich zetknął. Podbiegłem i spytałem:
– Macie miejsce? – Na co oni:
– Jasne, wskakuj, starczy miejsca dla wszystkich.
Jeszcze nie zdążyłem się wgramolić na platformę, a już ciężarówka ruszyła z łoskotem; zatoczyłem się, jeden z pasażerów mnie złapał, usiadłem. Ktoś mi podsunął flaszkę hary, w której zostało coś na dnie. Pociągnąłem, zachłysnąłem się obłędnym, lirycznym, dżdżystym powietrzem Nebraski.
– Fruuu, jedziemy! – rozdarł się szczeniak w baseballowej czapce, chłopaki wrzucili sto dziesięć i wyprzedzali wszystkich na szosie. – Jedziemy już tym draństwem od Des Moines. Ci faceci w ogóle nie stają. Co jakiś czas trzeba wrzeszczeć, żeby się dali odlać, bo inaczej człowiek musiałby chyba lać w powietrze, no i trzymać się, brachu, dobrze się trzymać.
Przyjrzałem się towarzystwu. Dwóch młodziutkich farmerów z Północnej Dakoty w czerwonych czapkach baseballowych, czyli w nakryciu głowy typowym dla młodych farmerów z Północnej Dakoty. Jechali na żniwa. Ich stary pozwolił im się wypuścić na całe lato. Jechało też dwóch chłopaczków z miasta Columbus w stanie Ohio, licealistów grających w szkolnej drużynie futbolowej; obaj żuli gumę, mrugali oczami, śpiewali na wietrze i mówili, że w czasie wakacji objeżdżają stopem całe Stany Zjednoczone.
– Jedziemy do Los Angeles! – krzyknęli.
– A co tam będziecie robić?
– Kurza dupa, nie wiemy. Czy to ważne?
Jechał też wysoki chudzielec o wyglądzie cwaniaczka.
– Skąd jesteś? – spytałem.
Leżałem obok niego na platformie; nie dało się usiedzieć, żeby nie polecieć na łeb na szyję, bo ciężarówka nie miała poręczy. Chudzielec odwrócił się powoli do mnie, otworzył usta i rzekł:
– Z Mon-ta-ny.
Jechał wreszcie Gene Missisipi i jego podopieczny. Gene Missisipi był to niski brunet, który jeździł pociągami towarowymi po kraju, trzydziestoletni tramp o młodzieńczym wyglądzie, trudno więc było dokładnie określić, ile ma lat. Siedział po turecku na deskach, zapatrzony w mijane pola, nie odzywał się przez setki kilometrów, aż w końcu odwrócił się do mnie i spytał:
– A dokąd ty jedziesz?...
Odparłem, że do Denver.
– Mam tam siostrę, ale żem jej nie widział ładne parę lat.
Mówił wolno i melodyjnie. Był cierpliwy. Miał pod opieką szesnastoletniego blondynka, podobnie jak on w łachach trampa; to znaczy mieli na sobie stare ciuchy, całe już usmolone i zszargane od tego jeżdżenia w wagonach towarowych i spania na ziemi. Blondynek też siedział cicho, sprawiał wrażenie, jak gdyby przed czymś uciekał, wyglądało na to, że przed policją, bo tak patrzył przed siebie i oblizywał usta w niespokojnym zamyśleniu. Raz na jakiś czas chudzielec z Montany zagadywał ich z sardonicznym, aluzyjnym uśmiechem. Ale oni nie zwracali na niego uwagi. Chudzielec był jedną wielką aluzją. Miałem stracha przed tym jego głupkowatym uśmieszkiem, który posyłał człowiekowi prosto w twarz, po czym zastygał jak jakiś półdebil.
– Masz forsę? – zwrócił się do mnie.
– Ni cholery. Starczyłoby najwyżej na pół litra whisky, zanim się dotelepię do Denver. A ty?
– Wiem, gdzie można skombinować.
– Gdzie?
– Gdziekolwiek. Zawsze można obrobić jakiegoś gościa w ciemnej uliczce, no nie?
– Pewno tak.
– Wcale nie jestem od tego, kiedy naprawdę potrzebuję szmalu. Jadę do Montany zobaczyć się z ojcem. Będę musiał wysiąść z tej bryki w Cheyenne i ruszyć na północ jakoś inaczej. Ci wariaci jadą do Los Angeles.
– Prosto?
– Jak strzelił. Jeśli chcesz jechać do LA, trafiła ci się okazja. Zastanowiłem się chwilę; na samą myśl o tym, że mógłbym tak całą noc pruć przez Nebraskę, Wyoming, rano przez pustynię Utah, a najprawdopodobniej po południu przez Nevadę, i w przewidywalnie krótkim czasie dotrzeć rzeczywiście do Los Angeles, omal nie zmieniłem planów. Ale musiałem jechać do Denver. Też więc będę musiał wysiąść w Cheyenne i złapać coś na sto kilkadziesiąt kilometrów do Denver.
Ucieszyłem się, kiedy dwaj młodzi farmerzy z Minnesoty, właściciele ciężarówki, postanowili zatrzymać się w North Platte, żeby coś zjeść; chciałem ich zobaczyć. Wysiedli z szoferki i uśmiechnęli się do całej naszej zgrai.
– Można się odlać! – ogłosił jeden.
– Czas na wyżerkę! – zawtórował drugi.
Ale z całego towarzystwa tylko oni mieli forsę na jedzenie. Poczłapaliśmy za nimi do restauracji prowadzonej przez kilka kobiet, gdzie usiedliśmy nad hamburgerami i kawą, kiedy tamci wtrząchali olbrzymi posiłek, zupełnie jakby znaleźli się z powrotem w kuchni u mamusi. Byli braćmi; wozili maszyny rolnicze z Los Angeles do Minnesoty, zbijając na tym niezłą forsę. Kiedy więc mieli pusty przelot na wybrzeże, zabierali wszystkich po drodze. Jechali tak już chyba szósty raz i klawo się przy tym bawili. Wszystko im się podobało. Uśmiech nie schodził im z twarzy. Usiłowałem z nimi pogadać – ot, taka idiotyczna próba z mojej strony, żeby się zaprzyjaźnić z kapitanami naszej łajby – ale w odpowiedzi posłali mi jedynie słoneczne uśmiechy, szczerząc zdrowe, białe zęby.