Ptak żywcem patroszony, albo zdziczała harpia raczyła przedrzeć gardziołko!
Rolar nalegał, żebyśmy wyruszyli natychmiast. Znaczy, natychmiast po tym, jak on się przebierze (wynajmowany przez wampira pokój znajdował się w pobliżu), spakuje i nakreśli kilka zdań – myślałyśmy, że będzie pisał podanie o urlop do swojego dziesiętnika, okazało się jednak, że dziesiętnikiem jest on sam, a list skierowany był do właścicielki, by nie ważyła się oddawać pokoju komu innemu, czy wyprzedawać pozostawionych tam rzeczy. Kolczugę i miecz wampir sobie zostawił, ale zmienił strażniczą kurtkę i uprząż konia. „W przeciwnym razie będę się za bardzo rzucał w oczy i komuś mogą przyjść do głowy niepotrzebne pytania odnośnie tego, czego strażnik z Witiagu miałby szukać w Jeziornej Krainie czy Arlissie" – wyjaśnił.
Przed zmrokiem udało nam się pokonać prawie dwadzieścia wiorst. W zasadzie moglibyśmy przejechać więcej, ponieważ noc była naprawdę jasna i księżycowa, a konie się wcale nie zmęczyły, lecz na naszej drodze stanął jeden z dopływów rzeki Pieszczotki, niezbyt szeroki, ale szybki. Niestety, okoliczny most akurat został zniesiony przez wodę. „Już trzeci raz w tym miesiącu – ponuro wyjaśnił nam brygadier królewskich budowniczych, którzy właśnie od nowa wbijali podpory – a przecież stawiamy solidnie, jak dla siebie. No cud i tyle!". Uznaliśmy, że nie będziemy ryzykować pokonywania po zmroku nieznanej rzeki. Kupieckie wozy skręcały z traktu na drogę objazdową, przy której stał znak z napisem: „Trollowy most. Miedziak z pieszego, pięć z konnego, srebrnik od wozu". I w tym momencie dosyć żywo wyobraziłam sobie dziesiątkę wyrośniętych trolli, którzy w nocy w pocie czoła próbują osłabić darmowy most.
Za rzeką zaczynała się Jeziorna Kraina, która zajmowała cały wschód kraju. W jej środku znajdowało się Driwo, ogromne jezioro z dziesiątkami wysepek i setkami zatoczek, wypełnione syrenami i dlatego zamknięte dla rybaków – jeżeli ktoś okazywał się na tyle głupi, by zarzucić sieć, to wracała ona pełna wodorostów, kłód, żab albo i z całkiem nieświeżym topielcem, specjalnie zachowanym na taką okazję. Najbardziej upartymi kłusownikami zajmował się kraken, olbrzymi wąż wodny z mackami zamiast płetw, zdolny sprowadzić na właściwą drogę nawet największego grzesznika – co prawda pośmiertnie... Do Driwa wpływało sześć dużych rzek i niezliczona ilość małych, które rozgałęziały się i przeplatały. Na wiosnę rozlewało się, zamieniając całą krainę w jedno olbrzymie jezioro, więc i zwierząt w okolicy nie żyło za dużo. Wioski również stały tam niezbyt gęsto, ale za to był to raj dla ptactwa oraz wszelakich istot wodnych.
Najbardziej martwiła mnie kwestia zaginionego wilka. W czasie drogi nie widziałam go nawet kątem oka, choć akurat to jeszcze o niczym nie świadczyło – las nie przylegał bezpośrednio do traktu, a widniał niedaleko jako jednolita ciemna wstęga. Pod wieczór nawet otulił się niebieskawą mgłą. Jak najbardziej mogło się zdarzyć, że w ciągu dnia wilka odstraszali poruszający się po drodze ludzie. A teraz – świętujący w pobliżu budowlańcy, których natchniony, acz niezbyt trzeźwy i zgodny śpiew miał spore szanse wykończyć szczególnie płochliwych żywych albo i podnieść z mogił kilka trupów.
– Za Pieszczotką od witiagskiego traktu odgałęzia się arlisski – poinformował nas Rolar. – Biegnie trochę bardziej na północ, więc jeżeli zejdziemy ze dwie wiorsty w dół rzeki, to rano, po tym jak się przeprawimy, wyprowadzę was do niego krótszą drogą.
Dochodzące od ogniska robotników zaśpiewy spowodowały, że nawet Orsana nie miała do pomysłu żadnych zastrzeżeń, mimo że przez całą drogę jechała pomiędzy mną a wampirem, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie budzi on w niej zaufania. Zresztą trzeba powiedzieć, że winę za to ponosił sam Rolar, który wydawał się czerpać znaczną przyjemność ze straszenia biednej dziewczyny. Opowiadał jej znane sobie albo po prostu w biegu wymyślone potworne legendy o wampirach, które kończyły się gorącymi zapewnieniami, że to wszystko kłamstwo i wymysł, knowania paskudnych wiedźminów, co do których miał nadzieję, że ja i Orsana się nie zaliczałyśmy. Oblizywał się przy tym, że ho, ho... Ja trzymałam się trochę z boku i nie zwracałam uwagi na te bzdury, ale najemniczka raz po raz rzucała w kierunku gadatliwego wampira nieprzyjemny komentarz, zaczynając chyba rozważać karierę wiedźmina.
Okazało się, że znacznie wygodniej będzie jechać wąską glinianą drożyną, ciągnącą się wzdłuż porośniętego krzewami brzegu, który powoli podnosił się i pod koniec drugiej wiorsty miał już wysokość końskiej piersi, a dalej zamieniał w solidne urwisko, srebrzące się w świetle księżyca. Orsana już wyraźnie mruczała pod nosem: „Oś, wiedziałam że tak będzie, zaciągnął do jakieś owrażyny, zaraz zasmokcza ta utopi", a Rolar rozglądał się dookoła wyraźnie zaniepokojony, gdy zupełnym przypadkiem udało mi się odkryć wygodne zejście do wody, na wpół schowane pod nisko zwisającymi pędami wierzby.
Na brzegu czekała na nas wspaniała polanka, na której znalazło się nawet miejsce na ognisko i kilka grubych osmalonych polan. Konie mogły poszczypać sobie trawkę, a otaczające polanę drzewa pozwalały rozpalić ognisko bez ryzyka, że będzie ono widoczne od strony wody albo traktu.
Opału akurat wystarczało na rozniecenie ognia, lecz przydałby się również zapas na noc, zatem wampir, jako najlepiej radzący sobie po zmierzchu, został oddelegowany do lasu. Orsana zdjęła kolczugę i pas, ale zatrzymała miecz, po czym przerzuciła przez ramię długi ręcznik i ruszyła w kierunku brzegu. Ja natomiast zajęłam się urządzaniem miejsca na nocleg, czyli niepewnie podeszłam do najbliższego świerku, klepiąc się mieczem po dłoni. Miecz jak zawsze był tępy, jako że obchodziłam się z nim wyjątkowo nieporadnie i wolałam nie ostrzyć, by się nie zaciąć. Łamanie gałęzi wydawało się trudne, a rąbanie ich – zbyt głośne, ponieważ mogło ściągnąć uwagę rozbójników. Magia natomiast mogła zwalić na nasze głowy coś jeszcze mniej przyjemnego. Zresztą okoliczne potwory zbiegały się na wszystko jak leci, wliczając w to dźwięki toporów po północy, tak więc ostatecznie zdecydowałam się na magię i szybciutko dokonałam korekty kosmetycznej kilku świerków, pstrykając palcami w podstawę ich gałęzi.
Posłania mi wyszły królewskie, pozostawało tylko rozpalić ognisko. I w tym momencie gdzieś daleko w lesie, a może na zalanej łące za lasem zawyły wilki. Smołka najspokojniej w świecie dalej szczypała trawę, co prawda postawiwszy uszy – ale wydawało się, że uważa jakieś tam wilki za coś stanowczo niegodnego swojej uwagi. Wianek i Karaś, rudy ogier Rolara, szli za jej przykładem, filozoficznie zakładając, że głodne wilki nie będą marnować czasu na serenady.
A mnie zrobiło się nieco nieswojo i po raz pierwszy w życiu zaczęłam zazdrościć wilkołakom. Jest ci niedobrze i smutno, to możesz zamienić się w zwierzę i wyrzucić z siebie żal w szalonym biegu przez leśne chaszcze, albo smutnym wyciu... No dobra, kogoś się zje, bywa. Po co się szlajają i pchają na ząb... Za to rano jesteś wesoły i świeży jak ogóreczek, nie masz żadnych problemów czy rozterek! Może i ja powinnam spróbować? Co prawda zmieniać kształtu nie umiem, ale jeżeli stanąć na czworakach i...
– Ua-uuuu!!
Wilki zdziwione umilkły. Smołka zakrztusiła się i zaczęła kaszleć, kręcąc łbem. Sama nie spodziewałam się takiego efektu – wycie bardziej przypominało wrzask, i to przedśmiertny. Dźwięczne echo przeraziło stado wron, które nocowały w koronie świerku, ptaki z desperackim krakaniem zaczęły krążyć nad polaną, podczas gdy wszystkie okoliczne potwory na wyścigi z rozbójnikami rzuciły się albo nas szukać, albo w kierunku zgoła przeciwnym.
– Żeby was wszystkich! – Skoczyłam na nogi i z irytacją rzuciłam do ogniska kawałek błękitnego płomienia. Część gałęzi rozprysła się po polanie, a reszta strzeliła ogniem prawie do samych czubków drzew.
– Szo to buło?! – Orsana nadbiegła od brzegu. Dziewczyna jedną ręką przetrzymywała opadający ręcznik, a w drugiej ściskała rękojeść obnażonego miecza. Jej spojrzenie dziko błądziło po okolicy. – Hto wereszaw?
– Może jakiś ptak? – zasugerowałam niepewnie.
– Taki żywcem patroszony chcesz powiedzieć? – Nieprzekonana najemniczka opuściła miecz i dokładniej owinęła się ręcznikiem. – Nie, ty tam mów, co chcesz, ale mi się to miejsce nie podoba! Niedobre ono jest, przeklęte! Chmara wilków, a teraz jeszcze jakaś zdziczała harpia raczyła przedrzeć gardziołko!
– Co to było?! – Z krzaków z trzaskiem wyskoczył Rolar, który mieczem tworzył dookoła siebie szeroką przesiekę. – Kto krzyczał?
– Harpia – powtórzyłam chmurnie – Przelatująca...
Wampir z westchnieniem ulgi schował miecz do pochwy, obrzucił najemniczkę spojrzeniem i gwizdnął z zachwytem.
– Orsano, mówił ci ktoś kiedyś, że masz prześliczną tętnicę?
Najemniczka rzuciła wampirowi spojrzenie pełne wstrętu, splunęła i w milczeniu skoczyła w dół na brzeg, nie zapominając zabrać ze sobą miecza.
– Chciałem powiedzieć śliczne nogi – przyznał się nieco zawstydzony Rolar w odpowiedzi na mój niemy wyrzut. – Ale ona tak gwałtownie reaguje na moje żarty, że mnie jakby ktoś ciągnął za język! – Po czym dodał szeptem: – Wolho, czy nie mogłabyś się lepiej kontrolować? Ja rozumiem, że to od ciebie nie zależy, ale jednak spróbuj, bo w przeciwnym razie...
– Co w przeciwnym razie?
Nieoczekiwanie gdzieś w krzakach tuż obok nas odezwał się wilk. Nie zawył, a warknął krótko i nisko, jak gdyby strzelił z bata.
– Len! – Bez wahania rzuciłam się do przodu, ale wampir zdołał złapać mnie za kołnierz.
– Jesteś pewna?
Opamiętałam się. Nie umiałam rozróżniać wilczych głosów i istniała dokładnie taka sama możliwość, że odpowiedział mi jakiś tutejszy przywódca watahy, którego zadziwiłam nie mniej niż towarzyszy. Ale ile byśmy z Rolarem nie nasłuchiwali, ciąg dalszy nie nastąpił, nawet gałęzie nie zaszeleściły.
– Nie, a ty? – Doświadczenia z Dogewy podpowiadały mi, że wampira praktycznie nie daje się złapać z zaskoczenia, z daleka czują zbliżanie się dowolnej istoty żywej, czy byłoby to zwierzę, czy człowiek, czy inny wampir. A poza tym potrafią bezbłędnie odróżnić jedno od drugiego.
Rolar pokręcił głową.
– Władcy nie potrafi wykryć nawet straż granicy, przynajmniej póki go nie zobaczy. W krzakach siedziało jakieś zwierzę, ale teraz już go tam nie ma, proponuję więc coś przegryźć i kłaść się spać, ja popilnuję.
– Mogę postawić magiczną barierę.
– Postaw koniecznie. Ale dodatkowa ochrona nie zaszkodzi, a mnie dwie, trzy godziny snu wystarczą. A przy okazji, jak ta twoja bariera działa? Nie zwróci się przeciwko mnie, jeśli w środku nocy wpadnę na pomysł zwiedzić okoliczne krzaczki?
– Nie, nawet jeżeli dorobisz się ciężkiego rozstroju żołądka i będziesz co chwilę latał w tę i z powrotem. Wszyscy, którzy znajdowali się na polanie w momencie stawiania bariery, uznawani są za „swoich". Natomiast jeżeli granicę przekroczy ktoś obcy, oberwie po nogach, po czym zostanie odrzucony do tyłu, a my usłyszymy głośny dźwięk.
– Jaki dokładnie?
Niezdecydowanie wzruszyłam ramionami.
– Najczęściej niecenzuralny. Ale może się skończyć na zwykłym łupnięciu o ziemię.
– Nie ma co, ciekawa pobudka nas czeka. – Uśmiechnął się Rolar. – Szczególnie jeżeli rozbójnicy zdecydują się atakować jednocześnie. Wiesz, jednak będą stał na straży, a koło świtu zrobię zwiad. I jeżeli wszystko będzie spokojnie, to się chwilę prześpię.
Rozumiałam jego obawy. Wampiry śpią bardzo mocno – jak martwi, i to w dosłownym sensie tego słowa – o pomyłkę naprawdę nietrudno. Rolar będzie potrzebował nie mniej niż trzech minut, żeby dość do siebie, a do tego momentu ciężar obrony spada na mnie i Orsanę. Może być, że właśnie tę słabość wykorzystali rozbójnicy, którzy zaatakowali poselstwo w środku nocy, bo w przeciwnym razie sześć wampirów, na czele z Lenem, bez trudu załatwiłyby całą bandę, nawet jeśli ta liczyłaby sobie nie dwudziestu, a trzydziestu ludzi... Najprawdopodobniej ludzi, pomyślałam z goryczą. Co prawda, nie trafiłam na żadnego rozbójniczego trupa, co było bardzo dziwne – bo przecież zgodnie z ich własnymi zapewnieniami stracili siedmiu. Może zdążyli zakopać? Chociaż z drugiej strony, nie mieli na to za dużo czasu, góra dwie godziny. Więc najpewniej po prostu odciągnęli w krzaki i przywalili gałęziami. Tylko po co? Bali się, że ich ktoś rozpozna?
Moje rozmyślania przerwane zostały przez Orsanę, której wampir zaproponował dwa kładnie za „jednego malutkiego łyka, w celach leczniczych", czym zarobił na policzek. Najemniczka akurat przeplatała warkocz i w tej chwili, wściekła i rozczochrana, sama przypominała strzygę. Głośno domagała się zaprzestania „znuszannia nad uczciwą diwczyną", a nie mniej oburzony Rolar z sarkazmem w głosie dopytywał się, odkąd to ugryzienie za pieniądze uznawane jest za nieprzyzwoitą propozycję. Zupełnie nie przejęli się takim drobiazgiem jak nieoczekiwanie zanikłe głosy i przez jakiś czas wcale skutecznie wykłócali przy użyciu rąk, po czym opamiętali się i z niezrozumieniem zapatrzyli na mnie.
– Nie zdejmę, póki się nie pogodzicie – stwierdziłam ze zmęczeniem. – Albo rzucajcie losy, kto jedzie ze mną dalej, a kogo udusimy, żeby nie przeszkadzał spać.
W tym momencie oboje wbili spojrzenia w czubki własnych butów i rozłożyli ręce – że niby co za problem, nawet patrzeć nie będę w jego (jej) kierunku. Udałam, że wierzę.
Orsano, pożycz swój sztylet, wytnę wątrobę i zjem, póki cieplutka.
W leżących na trawie ciemnych, paskudnych bryłkach jakoś szło jeszcze rozpoznać ziemniaki, które wraz z utratą skórki skurczyły się dwukrotnie. Pozostawało jednak zagadką, co Orsana zrobiła ze śledziami. Chyba wyżęła.
– Co to jest? – chmurnie zapytał Rolar, podnosząc za ogon bestialsko umęczoną rybkę.
Z naszych wytrzeszczonych oczu Orsana wywnioskowała, że coś jest nie tak.
– Śledź – odparła ostrożnie i po chwili wahania dodała: – Czyszczony.
– No nie mów... w życiu bym nie zgadł – fałszywie zdumiał się wampir, powoli kręcąc śledziem przed oczyma. Miejscami zwisały z niego płaty skórki z łuskami, miejscami widać było kręgosłup. Mimo to z jakiegoś powodu najemniczka nie pofatygowała się wypatroszyć biedactwa. – A co się stało z ziemniakami? Jeżeli miałaś zamiar je gotować, to dlaczego od razu nie włożyłaś do wody?
– I po co w ogóle było je obierać? – poparłam Rolara. – Upieklibyśmy w popiele albo ugotowali od razu w skórce.
– No to sami ugotujcie. – Najeżyła się Orsana. – Ja nie jestem kucharką. No co za problem, ziemniaki się zrobiły trochę ciemne... W wodzie z powrotem staną się jasne.
– A tym bardziej w węglach – złośliwie przytaknął Rolar. – Czy ty wiesz, ile mnie kosztowało zdobycie tego jedzenia.
– To jeszcze mi powiedz, że dla niego zagryzłeś człowieka. – Orsana przeszła w głuchą defensywę, grzebiąc obcasem po ziemi i sapiąc z oburzeniem. Było widać, że jest zawstydzona i zasmucona smętnym wynikiem kucharzenia nie mniej od nas.
– Nie zagryzłem, ale gdyby gospodyni złapała mnie w swoim spichlerzu... Czy ty pierwszy raz na oczy widziałaś nóż i fartuch? – Wampir, niezaspokojony szczerą skruchą Orsany postępował w jej kierunku, oskarżycielko potrząsając nieszczęsnym śledziem. – Jak ci się udało wyrosnąć na wsi i ani razu nie zajrzeć do kuchni, moja ty córeczko tatusia? Czy ty w ogóle oprócz machania mieczem cokolwiek umiesz?
– A ty nawet i tego nie potrafisz – rzuciła Orsana. – Rzemiosło wojownika to machanie mieczem, a nie sterczenie w kuchni...
– O nie, kochana, i tu się mylisz! – Rolar nakręcał się coraz bardziej. – Prawdziwy wojownik musi umieć gotować, prać, a poza tym obejść się bez jedzenia i snu przez kilka dni. Jedna sprawa, to kiedy możesz sobie pomachać mieczem podczas treningu, aż ci się znudzi, umyć ręce, iść do ogrodu wąchać kwiatki i snuć marzenia o karierze wojowniczki, a zupełnie co innego gdy się wraca do obozu po wielogodzinnej rzezi, z jednego ramienia sterczy ci strzała, z drugiego zwisa śmiertelnie ranny towarzysz i nikt nie czeka na ciebie przy ognisku z miską gulaszu i czystą bielizną. I żeby nie było, o świcie trzeba ruszać z powrotem do walki. „Trzeba", Orsano, a nie „Mam ochotę"!
Czerwona jak mak dziewczyna żałośnie wykrzywiła wargi, mrugając wilgotnymi oczyma. Sprawa miała duże szanse zakończyć się łzami, ale w tym momencie wampir uniósł rękę, by patetycznie potrząsnąć śledziem i tępi rybi pysk dźwięcznie plasnął Orsanę wprost po twarzy.
– Oż ty... – Podskoczyła najemniczka, celując zaciśniętą pięścią w szczękę Rolara. Wampir zablokował i wykonał unik, lecz Orsana zdołała sięgnąć nogą jego boku. Rozsierdzony Rolar stanął w pozycji bojowej i groźnie przywabił dziewczynę palcem.
Walczyli dobrze, ładnie. Można powiedzieć, że wprost fruwali po polanie, tratując stojące na ich drodze przedmioty. Kociołek z wodą się wywrócił, konie uciekły z polany, a ja schowałam się za drzewem, podziwiając pojedynek. Orsanie lepiej szło atakowanie niż obrona, Rolarowi na odwrót, ale on poruszał się szybciej, tak że siły były mniej więcej wyrównane. Może wampirowi udałoby się wziąć dziewczynę na wyczerpanie albo brutalną siłą, jednak na razie najemniczka nie wykazywała oznak zmęczenia ani nie pozwalała podejść bliżej. Niestety, nie doczekałam się zwycięzcy – przeciwnicy wypuścili parę, po czym demonstracyjnie, nie patrząc na siebie nawzajem, podeszli do ogniska od dwóch różnych stron i w milczeniu zabrali się za sprzątanie, zbierając poniewierające się dookoła ziemniaki i gałęzie.
– Oj, dajcie spokój – spróbowałam pogodzić towarzyszy. – Ziemniaki jeszcze są, a śledzie zaraz skończę obierać i je zjemy. W szkole nie takie rzeczy się jadało. Pamiętam, że kiedyś nawet ugotowaliśmy zupę ze śledzich łbów... Co prawda potem to ciężko odchorowaliśmy...
Oboje prychnęli sceptycznie, ale nie protestowali. Rolar zakopał ocalałe ziemniaki i rozpalił ognisko. Orsana usiadła obok mnie i uważnie obserwowała rozbiór śledzia na czynniki pierwsze.
– Nie przejmuj się tak – powiedziałam miękko. – Gotowanie to nie czarowanie, szczególnego talentu nie potrzeba. Raz zobaczysz i już można uznać, że umiesz. Jeżeli to jedyna rzecz, której nie potrafisz, to ci naprawdę zazdroszczę!
– Wydaje mi się, że mu się nie podobam – szepnęła Orsana, zezując w kierunku Rolara. – Dlaczego on cały czas się mnie czepia?
– A może dokładnie na odwrót, podobasz mu się i dlatego się czepia?
– Podobam się, akurat... Chyba jako zakąska – burknęła. – Na twoim miejscu bym mu nie ufała. Przecież sama opowiadałaś, że wampiry niechętnie obcują z ludźmi, a ten się przyczepił jak rzep do... tego miejsca, na którym się siada. Ciekawe dlaczego? Myślisz, że on nam całą prawdę wyjawił jak na spowiedzi, skoro Len ją przed tobą ukrywał przez ponad dwa lata? Pewnie zmyślił jakąś bajkę o obrządku i o twojej nietykalności jako opiekunki, a gdy tylko przekroczymy granicę Arlissu, dobiorą się nam do skóry, póki się niczego nie spodziewamy... Nawet po nocach nie śpi, boi się, że mu uciekniemy...
– Orsano, nie gadaj bzdur. – Zręcznie pozbawiłam śledzia ości. – Teraz mi jeszcze powiesz, że on chodzi w krzaczki, żeby zostawiać znaki dla skradających się naszym śladem rozbójników.
– Dziś już trzy razy był! A mnie w zasadzie wystarczy raz! I on robił w legionie? Dobrze, ja tam jeszcze rozumiem handel z ludźmi, ale służba w ich wojsku?! Ten typ to minimum szpieg, głowę jestem gotowa dać, że coś przed nami ukrywa... Czego ty się śmiejesz? – Dziewczyna nieco straciła rezon. – Coś nie tak powiedziałam?
– Tak, Orsano, po dwakroć tak.
Ziemniaki piekły się dość długo, lecz my tego czasu nie zmarnowaliśmy – ja porządkowałam sakwę z eliksirami, Rolar ostrzył miecz, a Orsana ćwiczyła rzucanie sztyletami. Szczególnie efektownie wychodził rzut obiema rękoma naraz – szybkie spojrzenie, odwrócenie się tyłem do tarczy i symetryczny rzut nad ramionami. Nie spudłowała ani razu, sztylety pod kątem zbiegały się w jednym punkcie, tylko drzazgi leciały. Ogiery z zadowoleniem szczypały aromatyczne pędy poziomek, Smołka leniwie rozłożyła się wśród stokrotek i po jednym skubała kwiaty.
– Ona tu bez ciebie jakąś żmijukę sharczyła – poinformowała mnie Orsana, po raz kolejny wyciągając sztylety i wracając do pozycji wyjściowej. – Tyle, że zdążyłam ogon zobaczyć: pręgowany, czarno-rudy, nic, tylko się wił i tłukł ją po pysku.
Kobyła z namysłem beknęła i najbliższe kwiaty zamieniły się w czarne zgliszcza. Orsana miała naprawdę ogromne szczęście, że jej znajomość z małą ognistą salamandrą zakończyła się na etapie wijącego się ogona.
Polana zamieniły się już w ledwie żarzące węgle i Rolar kijem wygrzebał z nich ziemniaki. Bezczelnie złapał największy i zaczął śpiesznie przerzucać w dłoniach, próbując ostudzić.
– Dobra, moje panny, zapraszam! Ostatnia idzie na deser!
Nie musiał nam dwa razy powtarzać, i tak już niecierpliwie krążyłyśmy dookoła ogniska. Niestety, nie zdążyłam nawet rozłamać parującego, parzącego palce ziemniaka, gdy wykryłam, że nasz skromny posiłek obserwowany jest przez rozbójników w liczbie siedmiu, którzy bezgłośnie wystąpili zza drzew i cierpliwie czekali, aż w końcu ich zauważymy. Mało prawdopodobne, że zebrali się tutaj, by życzyć nam smacznego, a i my nie mieliśmy zamiaru rozdawać zaproszeń do stołu, nawet dla tych, którzy przyszli z własnym wiktem.
Wydałam z siebie niewyraźny gardłowy dźwięk.
– Poklepać cię po plecach? – Ze zrozumieniem w głosie zaproponowała Orsana, oblizując zatłuszczone śledziem palce. – Ojej!
Rozbójnicy uznali, że formalnościom stało się zadość, i już otwarcie ruszyli w kierunku ogniska z możliwie nieprzyjaznymi zamiarami, czyli obnażonymi mieczami i wyszczerzonymi w uśmiechach kłami. Rolar, który w jednej chwili znalazł się na nogach w pewnej gotowości bojowej, choć jednocześnie spokojnie kończył przeżuwać śledzia, przyjrzał się im i prawie upuścił miecz:
– Ale to są... wampiry! Kvi serrill t'erri?! Lekk irr, dert kessiell, Lerrevanna!
Rozbójnicy udali, że nie rozumieją i że ze zdrajcami nie mają zamiaru gadać.
– Stanowczo nie wyglądają na syrenki z towarzystwa ochrony śledzi – potwierdziłam. – Ojej, a tego znam! Już go biłyśmy!
Rozbójnik też mnie nie zapomniał.
– Wiedźmę bierzemy żywcem – wycedził przez zęby i po chwili wahania dodał: – A przynajmniej żeby za szybko nie umarła.
Poczułam się mile połechtana i z wdzięcznością pokazałam mu pewien znak ogólnie przyjęty za obraźliwy.
– Wolho, ty się tylko nie denerwuj – błagalnie i nieco nie na miejscu szepnął Rolar. – Postój sobie z boczku, sami sobie poradzimy...
– Proponujesz, żebym usiadła na pieńku i się rozluźniła? – prychnęłam, efektownie przerzucając z ręki do ręki bojowy pulsar.
Prawdę mówiąc, warunki były dla ataku magicznego całkowicie niesprzyjające – wrogowie stali za blisko i to pomieszani z przyjaciółmi, a zaklęcia mogły się odbić od drzew, więc należało je stosować z podwyższoną ostrożnością. To właśnie na wypadek takich sytuacji magowie-praktycy noszą przy sobie miecze. Chociaż ja osobiście wlokłam żelastwo ze sobą wyłącznie pro forma – stosunki pomiędzy nami już od pierwszego treningu były mocno napięte. Ale napastnicy wcale nie musieli o tym wiedzieć.
Wyglądało na to, że ten napotkany wcześniej rozbójnik był szefem całej bandy, a na dodatek popędził wykonywać własny rozkaz w pierwszych szeregach. Orsana rzuciła tęskne spojrzenie w kierunku sterczących z drzewa sztyletów, jednak nie miała czasu, by po nie biec, w związku z czym bitwa zaczęła się od pary ziemniaków, które zalepiły fałszywemu wampirowi oczy. Oślepiony, machnął mieczem, wyminął mnie, potknął się o korzeń i hałaśliwie upadł w krzaki, chwilowo wypadając z gry. Ale pozostali dopilnowali, żebyśmy się nie znudzili – trzy wampiry ruszyły w kierunku Rolara, dwa otoczyły Orsanę, a jeden doszedł do głupiego wniosku, że da radę mnie złapać. Chciałam nagrodzić go za odwagę, lecz z jakiegoś powodu pulsar uciekł w bok i z trzaskiem uderzył w pień drzewa, rozłupując go od połowy aż po sam czubek. Na polanę posypały się dogorywające igły.
– Nawet nie próbuj, wiedźmo – ze złośliwą satysfakcją wycedził rozbójnik, potrząsając ręką i demonstrując mi szeroką grawerowaną bransoletę na nadgarstku. – Twoje wstrętne czary są bezsilne wobec mojego amuletu!
– Fajna sprawa! – zachwyciłam się. – Zamienimy się?
Zerwałam z palca smoczy pierścień i niedbałym ruchem rzuciłam go w kierunku przeciwnika. Ten odruchowo złapał i natychmiast znikł, niestety razem ze swoim amuletem, więc wymiana nie nastąpiła. Pierścionek upadł w przyprószoną popiołem trawę.
– Hej, kochani, komu pomóc? – Podniosłam swoją własność i rozejrzałam się dookoła.
Rozbójnicy przycisnęli Rolara i Orsanę do siebie, a moi przyjaciele nieoczekiwanie odkryli w sobie dryg do współdziałania, z powodzeniem trzymając obronę. Jednego już położyli, kolejny krzyknął coś i cofnął się, przyciskając wolną rękę do rozciętego boku.
Pomocy potrzebował ich szef, który akurat pozbył się kompresu z ziemniaków – podle skoczył mi na plecy, narzucił sznur na szyję i powlókł w kierunku krzaków. Ja zapierałam się i walczyłam, tak że zanim pozwoliłam przydusić się do odpowiednio bezwładnego stanu, rozbójnik musiał się chwilę napocić. Ostatecznemu zwycięstwu zła przeszkodził Rolar, który rzucił się na ratunek. Okazało się, że rozbójnik jednak jest za słaby, by wlec moje smukłe, chociaż swoje ważące ciało w sytuacji, gdy gonił za nim wściekły wampir obciążony wyłącznie mieczem. Wyjątkowo oburzającym sposobem zostałam odepchnięta na bok, i póki ja z kaszlem zwijałam się na ziemi, mało zwracając uwagę na otoczenie, problem rozwiązał się ostatecznie.
– W porządku? – Rolar złapał mnie za ramiona i pomógł usiąść.
Spróbowałam skinąć w odpowiedzi i syknęłam z bólu.
– Względnie. Jak tam Orsana?
Wampir obejrzał się pośpiesznie, ale najemniczka nie potrzebowała pomocy. Sparowała pchnięcie, rozbójnik otworzył się dla bezpośredniego ciosu i natychmiast takowy otrzymał. Orsana puściła rękojeść miecza, obiema rękoma złapała za jelec i przekręciła, jak klucz w zamku. W piersi atakującego coś chlupnęło, z jego ust fontanną trysnęła krew, zachlapując koszulę dziewczyny. Ta wyciągnęła miecz i na ślepo wykonała cios przez ramię, nie bawiąc się w odwracanie do stojącego za plecami przeciwnika. Jej szybkość została wynagrodzona ochrypłym jękiem. Orsana kopnęła zsuwające się ciało, uwolniła miecz i szybko obejrzała się dookoła. Ilość amatorów elfiej stali w okolicy znacznie spadła. A raczej spadała. Ostatni rozbójnik słusznie zauważył, że jeden niewiele może i zanurkował w krzaki, z których natychmiast doleciał nas przenikliwy, zatykający uszy gwizd i oddalający się tętent kopyt. Orsana w zapale rzuciła się za nim, ale odnalazła wyłącznie osiadający kurz i zrytą kopytami ziemię. Drań zdążył odwiązać i
przepłoszyć konie nieżyjących towarzyszy, po czym zwiać samemu.
Rolar czubkiem buta przewrócił najbliższego trupa, zajrzał w szkliste oczy, a potem gwałtownie machnął mieczem, jednym ciosem odcinając głowę.
– Jakoś to zbyt łatwo poszło – zauważył, przechodząc do następnego.
– Będziesz mi wmawiał, że to było lekko? – wychrypiałam, obmacując gardło.
Po sznurze pozostało mi długie wąskie oparzenie, pewnie został nasączony jakimś antywiedźmim świństwem. Najpierw bransoleta, teraz to... Trzeba było tym rozbójnikom przyznać – do łapania mnie podeszli poważnie, nawet miejsce odpowiednie wybrali, wszystko uwzględnili... oprócz moich przyjaciół.
Wampir dwoma palcami strącił z ostrza krew, po czym pochylił się i spokojnie wytarł miecz o kurtkę ostatniego pozbawionego głowy trupa.
– Wolho, czasami nie mam nic przeciwko połechtaniu mojej dumy, lecz jeśli mierzyć mnie według wampirzych standardów, to wcale nie jestem jakimś wybitnym wojownikiem. Można nawet powiedzieć, że jestem średni. W walkach z ludźmi wygrywam wyłącznie dzięki wampirzej sile i szybkości reakcji. Powiem ci, że te typki reagowały jak ludzie. No dobrze, może odrobinę szybciej. Ale wyglądali jak wampiry i tak też ich odbierałem. Nic nie rozumiem...
– A może są mieszańcami? – zasugerowałam, z trudem podnosząc się i otrząsając z kurzu.
Z jakiegoś powodu Rolar się skrzywił.
– Nie, ich też bym od razu poznał. – Wampir po kolei oblizał zakrwawione palce i skonkludował: – Nieźle. Czysta płeć, zdrowa krew, w końcu będę miał normalny obiad. Orsano, pożycz swój sztylet, wytnę wątrobę i zjem, póki cieplutka.
Najemniczka nieoczekiwanie pobladła, zgięła się wpół i zwymiotowała.
– Zabierz ode mnie tego kretyna – jęknęła – bo inaczej za siebie nie ręczę!
Rolar, który nie spodziewał się tak gwałtownej reakcji na swój kolejny dowcip, szczerze zawstydził się i zmartwił.
– Leszy by go wziął, Orsano, ja tylko chciałem podnieść ducha bojowego... Wolho, powiedz jej, że wampiry nie jedzą trupów... tylko żywych... czasami...
Jeżeli pomiędzy duchem bojowym i spazmami żołądka rzeczywiście istniały jakieś powiązania, to Orsana właśnie doświadczała na sobie niebywałego przypływu jednego i drugiego.
– Rolar, przestań się nad nią znęcać – oburzyłam się. – Orsano, przecież już nie pierwszy raz się spotykasz z wampirzym czarnym humorem, czas najwyższy się przyzwyczaić. A tak przy okazji, surowa wątróbka jest szkodliwa dla zdrowia, trzeba ją przez godzinę namoczyć w wodzie, a jeszcze lepiej w mleku.
– Ja wże nie rozumiję, hto z was wąpierz – z trudem wyjąkała Orsana, odwracając się plecami do nas i trupów. – Szob u jego skrzydła powidsychały, a w cebe wyrosły! O cholera...
Musiałam pilnie zabrać ją z polany. Rolar został z tyłu, zbierając ocalałe ziemniaki i wyciągając z drzewa należące do Orsany sztylety.
– A gdzie nasze konie? – spytałam, jak przez mgłę przypominając sobie, że Smołka jako pierwsza nawiała z polany, gdy tylko pojawili się na niej rozbójnicy.
Najemniczka nie odpowiedziała, czuła się tak źle, że pytanie po prostu nie dotarło do jej świadomości.
– Chyba wybiegły na trakt, zaraz przyprowadzę – obiecał wampir, podając mi zapomnianą przy ognisku sakwę.
– Bardzo się przyda. – Otworzyłam jedną z buteleczek, odmierzyłam kilka kropli do flaszki z wodą i podałam Orsanie. – Pij. Malutkimi łyczkami. Po każdym głęboki wdech i powolny wydech.
Pierwszy łyk był najtrudniejszy, potem poszło już lepiej. Do powrotu Rolara najemniczka nawet jeśli nie oprzytomniała ostatecznie, to przynajmniej zauważyła, że siedzi na ziemi, a ziele ma paskudny, zgniły posmak. Skrzywiła się i zwróciła mi flaszkę, po czym podniosła się na nogi.
– Znalazłeś konie?
Wampir z niepokojem pokręcił głową.
– Sądząc ze śladów, ruszyły do Arlissu bez nas.
– No to tyle, z legionem się można pożegnać. – Orsana przygryzła wargę, powstrzymując zbierające się łzy, a może kolejny napływ mdłości. Z tak bladą twarzą spokojnie mogła udawać strzygę albo zombi. Rolar zamierzał powiedzieć coś wrednego na temat nienadawania się pewnych tu zebranych, którego to stanu nie zmienia nawet tabun koni i wóz mieczy, ale spojrzał na dziewczynę i się ulitował.
– Nie przejmuj się, znajdziemy twojego Wianka. Jakieś dwadzieścia wiorst stąd las się kończy, za nim będzie duże pole, z trzech stron otoczone przez Krogań. Rzeka tam akurat zatacza szeroki łuk. Mało prawdopodobne, by nasze wierne, ale tchórzliwe wierzchowce skręciły z traktu czy ruszyły wpław i w tym momencie je złapiemy. A ty jak, żyjesz? Możesz iść?
Orsana wsłuchała się w siebie i niepewnie skinęła głową.
– Wszystko w porządku. Przepraszam, że mnie tak ścięło, ale to moje pierwsze trupy. Znaczy się nie moje, tylko ich, ale przeze mnie... wykonane. A tu jeszcze te odrąbane głowy, krew, wątróbka... Wolho, dawaj szybko tę flaszkę!
– No to moje gratulacje. – Wampir uroczyście poklepał Orsanę po ramieniu tak mocno, aż się zakrztusiła. – Idź dalej tą drogą, tylko weź od Wolhy przepis na eliksir, on ci się jeszcze nie raz przyda.
Taktownie przemilczałam fakt, że samo wyliczenie komponentów wchodzących w skład napitku doprowadziłoby nawet trolla do rozstroju żołądka. Rolar zwrócił się w moim kierunku i natychmiast spoważniał.
– Szkoda, że nie wpadliśmy na to, żeby najpierw z nimi sprawę przedyskutować. Albo przynajmniej nie zgarnęliśmy jednego żywcem w celu odpytania. Bo to jakieś takie nieuprzejme z ich strony nie wprowadzić nas w swoje rozbójnicze plany. Mogli się przynajmniej przedstawić, żebyśmy się teraz nie gubili w domysłach, komu stanęliśmy ością w gardle!
– Może ich przeszukamy? – zaproponowałam.
– Niezły pomysł. Nieco poniewczasie, ale nadal słuszny. Orsano, idziesz z nami? Wytrzymasz?
– Spróbuję – westchnęła najemniczka, zamykając flaszkę, ale jej nie oddając. – Chociaż niczego nie obiecuję!