Trwa ładowanie...
fragment
08-02-2012 20:32

Viriconium

ViriconiumŹródło: Inne
d4czpsa
d4czpsa

DZIWNE WIELKIE GRZECHY

– Grzechy tej kruszyny są niczym wobec występków niektórych innych, które musiałem przełknąć – pochwalił się pożeracz grzechów. Był ciemnoskórym, pełnym energii mężczyzną średniego wzrostu i w średnim wieku, bezustannie kiwającym głową, zacierającym ręce lub przestępującym z nogi na nogę. Wyraźnie zależało mu na tym, by jak najszybciej uspokoić nerwy członków rodziny. – Spodziewam się, że w porównaniu z grzechami wielu dorosłych, te tutaj będą miały smak miodu i wanilii. Nikt mu nie odpowiedział, co zresztą nie zdeprymowało go w żaden widoczny sposób – w końcu na przestrzeni lat był już świadkiem i powiernikiem wielu trudnych i bolesnych chwil. Wyjrzał przez okno. Była właśnie pora odpływu, a powietrze aż zgęstniało od mgły, którą wiatr naganiał znad morza. Na całej Henrietta Street – z szacunku dla rodziny, która poniosła właśnie bolesną stratę – pootwierano okna i drzwi, zasłonięto zwierciadła i wygaszono ognie w paleniskach. Mróz i mgła, a także woń odległego wybrzeża – niewiele tu mogło zaprzątnąć jego
uwagę. Pożeracz grzechów podmuchał w zwinięte w rurkę dłonie, zakaszlał gwałtownie i ziewnął.
– Osobiście wolę, gdy wiatr wieje od lądu – zauważył. Odszedł spod okna i spojrzał na małą dziewczynkę. Złożyli ją tu już dwie godziny temu, spoczywała na łóżku pokrytym nieskazitelnym, biało-niebieskim prześcieradłem. Na jej wąskiej, chudej piersi postawiono talerzyk soli. Wyciągnął palec i delikatnie dotknął krawędzi naczynia, przechylił głowę i wsłuchał się w cichy, dzwoniący dźwięk. – Bywałem w miejscach, w których z podobnych okazji plecie się lniane girlandy – powiedział – przyozdabia się je papierowymi różami. Potem ludzie zawieszają na nich białe rękawice, po jednej na każdy rok życia dzieciaka. Wieszają takie girlandy w kościołach, gdzie pozostają, dopóki nie rozpadną się ze starości. – Kiwnął głową. – Właśnie tym są dla mnie dziecięce grzechy. Zawieszonymi w świątyni białymi rękawiczkami. Matka dziewczynki, wyobrażając sobie zamiast tego niewielki cmentarz za wydmami, na który wchodziło się przez interesującą bramkę zbudowaną z dwóch wielkich wygiętych kości wieloryba, wyobrażając sobie być może
również kwiaty mikołajka, mewy i niesiony na wietrze, pokrywający wszystko piach, rozpłakała się. Reszta domowników patrzyła na nią bezradnie. W rodzinie była jeszcze druga córka, wariatka, która bez przerwy łomotała dłońmi w stół i ciskała nożem w pustą skrzynkę. Ojciec – starszy już mężczyzna, który woził wózkiem makrele Rybim Szlakiem do Eame, Dziecięcego Wzgórza, a czasami nawet aż do samego Sour Bridge – odezwał się ponuro:
– A jeszcze wczoraj biegała po całym domu, tak szczęśliwa jak zawsze. Codziennie tak biegała, szczęśliwa jak zawsze.
Od momentu przybycia pożeracza grzechów powtarzał to zdanie mniej więcej co pół godziny. Potrząsał przy tym głową, jakby ta prosta przyjemność, którą czerpał z oglądania radości córki, w jakiś sposób sprawiła, że przeoczył wskazówkę mogącą umożliwić mu zapobieżenie jej śmierci (lub przynajmniej jej zrozumienie). Żona dotknęła jego rękawa, przetarła oczy i spróbowała się uśmiechnąć.
Czuwanie było długie. Zawsze tak jest. Przed świtem pożeracz grzechów usłyszał dobiegające z ulicy stłumione dźwięki hulanki: głuchy śmiech, szybko zdławiony grzechot tamburyna, stukot twardych chodaków na wilgotnym bruku. Wyjrzał przez okno i w nadciągającej od morza mgle zobaczył kilka poruszających się w przód i tył, niewyraźnych postaci. Zamrugał, przymrużył oczy i przeczyścił szybę otwartą dłonią. Za nim, z ciężkim westchnieniem, spróbował wstać ojciec dziecka. Pożeracz grzechów odwrócił się ku zebranym.
– Chyba przyprowadzili konia z Shifnal. A może macie takiego tu we wsi?
Stary mężczyzna spojrzał na niego. W pierwszej chwili wydawało się, że nie zrozumiał, potem w jego spojrzeniu pojawił się wyraźny błysk gniewu. Na dworze rozległ się śpiew:
Mari Lwyd.
Rumaku mrozu i ognia.
Rumaku, który nie jesteś koniem.
Spójrz przychylnie na nasze świętowanie.

Teraz było już widać bezbarwną czaszkę Mari. Podskakiwała na żerdzi, energicznie kołatała żuchwą, a wiatr wplatał pasemka mgły w powiewające na niej wstążki i szmatki, po czym otaczał wszystko gładką jak prześcieradło mgłą.
– Wpuśćcie nas i piwa dajcie! – dobiegł z dworu czyjś niezbyt głośny, lecz wyraźnie szyderczy głos.
Córka-wariatka uśmiechnęła się radośnie i rozejrzała po pokoju, jakby właśnie usłyszała gadający stół czy kredens. Przechyliła głowę i zaczęła szeptać. Wtedy rozległ się stukot końskich kopyt – a może chodaków? A może po prostu zaklaskano w ręce? Ludzie uczestniczący w procesji Mari byli odziani w łachmany. Tańczyli we mgle, na mrozie, ich oddechy tworzyły własną mgłę. Maski na twarzach miały wyobrażać dziwne, pociągłe i smętne głowy szarańczy z pustkowia, tych ogromnych owadów, które żyją wśród wiejących piasków i lepkich błot Wielkiej Brązowej Pustyni.
– Dostaniecie więcej niż tylko piwo! – krzyknął starzec, z twarzą ściągniętą targającymi nim frustracją i żalem. – Dostaniecie coś, co się wam nie spodoba!
Zakasał rękawy koszuli i zanim żona zdołała go powstrzymać, wypadł pomiędzy chłopców-Mari, wymierzając kopniaki i ciosy pięścią. Wprawnymi podskokami i unikami umykali przed jego razami. Ze śmiechem odbiegli w mgłę; córka-wariatka wciąż mruczała coś pod nosem, obgryzając paznokcie; drzwi głucho stukały, to otwierane, to zamykane przez wiatr. Stary mężczyzna musiał wreszcie wrócić do domu, zawstydzony i pokonany.
– Daj im spokój – odezwała się jego żona. – Nie są tego warci, to motłoch z Shifnal.
W oddali wciąż było słychać śpiew:
Mari Lwyd
Który zapadasz pomiędzy dzień i godzinę.
Rumaku, który nie jesteś koniem.
Spójrz przychylnie na nasze świętowanie. Pożeracz grzechów na powrót stanął pod oknem. Podrapał się po głowie. Coś, co zobaczył na zamglonej ulicy, przebudziło jego wspomnienia. – Rumaku, który nie jesteś koniem – wyszeptał jak we śnie. Uśmiechnął się. – Och, nie – odezwał się do małżonków – w porównaniu z niektórymi, jakie przyszło mi kosztować, grzechy waszej córeczki będą smakowały jak barwne motyle. – A potem dodał: – Rumaku, który nie jesteś koniem. Zawsze drżę, słysząc te słowa. Byliście kiedyś w Viriconium? Załadowaliście się wraz z dobytkiem na którąś z barek cumujących przy zniszczonych nabrzeżach Kanału Yser? Przyglądaliście się, jak dwie chmury zasłaniają ostatnie pasemko błękitu na zimowym niebie, czując, że coś zostało wam właśnie odebrane na zawsze?
Zauważył, że oboje siedzą zmieszani jego słowami. Roześmiał się.
– Tak, z pewnością tam nie byliście. No cóż... Rumaku, który nie jesteś koniem.

*

Wyszukiwanie w pamięci najbardziej doniosłych wydarzeń własnego życia (ciągnął) przypomina zrywanie pokrzyw podczas zbierania kwiatów. Gdy myślę o swoim wujku Prinsepie, najpierw przypomina mi się matka, a dopiero potem widzę jego wilgotne niebieskie oczy. Kiedy go wspominam, przed oczyma stają mi wysokie, ceglane mury zakładu dla obłąkanych w Wergs i słyszę echa krzyków dolatujące z opuszczonych przytułków dla ubogich wokół Stawu Akwalatów.
Nie urodziłem się do swego zawodu. Kiedy byłem jeszcze małym chłopcem, mieszkaliśmy na rozległych rolniczych równinach wokół Sour Bridge. W chwili śmierci ojca powodziło nam się na tyle dobrze, że mogliśmy przeprowadzić się do miasta, ale matka była zadowolona z wiejskiego życia i nie potrzebowała żadnych zmian. Wydaje mi się, że ważne dla niej było to, że mogła tam polegać na wspólnocie ludzi, których dobrze znała, a także na swoich licznych i w większości zamieszkałych nieopodal nas braciach. Widzę ją teraz jak żywą. Częstuje herbatą chłopów o czerwonych twarzach, ubranych w getry i rdzawe płaszcze, którzy zapełniali nasz salon niczym wielkie i potulne konie pociągowe. Bez względu na porę roku przynosili ze sobą atmosferę listopadowego świtu – mgły snującej się w starannie przystrzyżonych żywopłotach, gawronów kraczących w wysokich wiązach, wielkiego słońca wschodzącego za nagim, wilgotnym pasmem głogu. Ta kobieta przypominała porcelanowy bibelot, nigdy nie ufała ich ciężkim stopom.
Wuj Prinsep był jej przyrodnim bratem. Milczek. Gdy przyjeżdżał do nas w odwiedziny, często nie odzywał się nawet jednym słowem. Wiele lat przedtem, po kłótni ze swoją matką, porzucił rodzinę i osiedlił się w Viriconium. Przypominam sobie wyraźnie, jak bardzo mojej matce nie podobały się jego strój i zachowanie (nosił jasnoniebieski, aksamitny garnitur i żółte buty, jakich podówczas w mieście nie nosił już chyba nikt, lecz które dla nas stanowiły nieustanne źródło rozrywki); mimo to i mimo że matka często udawała, że gardzi całym klanem Prinsepów, zachowywała się wobec niego nieodmiennie miło i uprzejmie. Zwykle siadywał przy stoliku do herbaty – mężczyzna o słabych ustach i wielkiej, oblanej tłuszczem czaszce, sprawiający wrażenie przebywającego nieustannie we własnych snach. Jego milczenie jasno dawało nam do zrozumienia, że jego dusza jest przepełniona melancholią z rodzaju tych, których nie da się przekazać, czy nawet ogarnąć rozumem. Można ją było czasem jedynie zobaczyć w kąciku jego oka. Przypominała
łzę. Pamiętam, jak słuchałem jego westchnień na schodach, kiedy wychodził rano po kąpieli i wycierał się miękkim ręcznikiem.
Pozostali wujkowie nie darzyli go sympatią; moje siostry traktowały go z pogardą, utrzymując, że gdy były młodsze, próbował im wtykać ręce pod fartuchy. Dla mnie jednak stanowił stałe źródło rozkoszy, jako że często stawiano mi go za przykład tego, kim się stanę, jeśli nie będę się starać. Lubiłem go także dlatego, że pewnego dnia podarował mi książkę, która zaczynała się tak:
„Byłam kiedyś w Viriconium. Oczywiście byłam wtedy dużo młodsza. Cóż to za wymarzone miejsce dla kochanków! Zima Szarańczy pokrywa ulice miasta dywanami nieżywych owadów, dozorcy zamiatają je w dziwnie pachnące zaspy, które jarzą się przez jeden ranek niczym stosy złota, a potem znikają, więdną...”.
Wyobraźcie sobie dziką radość, jaką poczułem, kiedy odkryłem, że wuj Prinsep napisał to sam! Nie mogłem się wprost doczekać chwili, kiedy zawiodę własną matkę i wybiorę się do Viriconium.
Pewnego popołudnia – w niedługi czas po wiosennych roztopach – miałem wtedy osiemnaście lub dziewiętnaście lat, pojawił się zupełnie nieoczekiwanie i stanął na naszym progu, otrząsając płaszcz na tle nieba barwy cynku. Wydawał się dziwnie rozkojarzony, choć kiedy usiadł przy herbacie, okazało się, że wreszcie rozluźnił się mu język. Opowiadał o swojej podróży, o pogodzie, o swoim mieszkaniu w mieście, w którym – jeśli mu wierzyć – nie dało się mieszkać z powodu przeciągów i pękających rur; matka nie była w stanie sprawić, by przestał mówić. Gdy zapadała cisza, rzucał nagle coś w rodzaju: „Zeszłego maja nosiłem żałobę po sześciu osobach” albo: „Jak myślicie, czy dusze latają sobie w zaświatach swobodnie i wybierają ciała, w których chcą się narodzić?”. Słysząc to, zawstydzeni, topiliśmy wzrok we własnych talerzach. Moje siostry zasłaniały usta i szeptały coś niewyraźnie do siebie, ale ja martwiałem ze strachu. Wuj powiedział też, że nie może się wprost doczekać najświeższych wiadomości rodzinnych, i
bezlitośnie przepytał matkę – która, także zmieszana, zaczęła wpatrywać się we własny talerz – na temat każdego z pozostałych wujów.
– Czy Dando Seferis wciąż wybywa na ryby, gdy tylko nadarza się ku temu okazja? A jak się miewa – pstryknął palcami, usiłując przypomnieć sobie imię kobiety – jego żona? Pernel! I ile ma teraz lat jego siostra? Kiedy stracił ochotę na przeciąganie tego przesłuchania, rozejrzał się i westchnął z zadowoleniem.
– Ależ wyborne ciasto! – zawołał, a kiedy poinformowano go, że to zupełnie zwyczajne Kuchen, dodał: – Nie mam pojęcia, dlaczego jeszcze nigdy tego nie jadłem. Czy aby na pewno miewaliśmy takie w domu? Dobrze być z powrotem wśród swoich! – Ku mojemu przerażeniu trącił mnie łokciem. – W Viriconium takiego ciasta nie uświadczysz, młody człowieku!
Później zagrał na pianinie i zaśpiewał.
Zmusił moje siostry, by z nim zatańczyły, ale były to wyłącznie stare, ludowe tańce. Widok tego wielkiego, tłustego mężczyzny, jego lśniącej od potu twarzy, ciała rozedrganego niczym niedźwiedź do rytmów „Earla Rone” czy „Polowania na Wesołego Strzyżyka” sprawił, że zaczęły gardzić nim jeszcze bardziej. Zanim poszliśmy spać, opowiadał nam jeszcze przeróżne historie. Po tym, jak przez cały wieczór starannie unikałem jego spojrzenia, przyparł mnie do ściany na schodach i wręczył mi zieloną kamizelkę, w kieszeni której spoczywała owinięta w chusteczkę pewna suma pieniędzy. Usiadłem w swoim pokoju i oglądałem prezent, płacząc jednocześnie, rozwścieczony tym, że wuj zupełnie mnie nie rozumie. Kiedy my poszliśmy już spać, zatrzymał jeszcze mamę i niemal do świtu rozmawiali o swoim ojcu, oraz jego politycznych ambicjach.
Gościliśmy go przez dwa dni. Przez cały ten czas matka obserwowała go bardzo uważnie. Czy był pijany? A może chory? Nie miała pewności. Bez względu jednak na to, co spowodowało zmianę jego zachowania, trzeciego dnia rankiem powrócił do Viriconium, gdzie tydzień później zmarł. Matka, w zgodzie ze swą skłonną do uników, lecz praktyczną naturą, nie powiedziała nam, w jakich to nastąpiło okolicznościach.
– Zdarzyło się to w czyimś domu – oznajmiła poruszając przy tym rękoma w sposób, w którym zobaczyliśmy naraz gest zarówno cenzora, jak i obrońcy. Nie chciała powiedzieć nic więcej.
Ciało wuja przywieziono do rodzinnego domu. Pogrzeb był równie mizerny, jak większość podobnych imprez zimą. Co chwila padał deszcz. Jego krople spadały z nisko zawieszonych szarawobiałych chmur, targały sztucznymi kwiatami konduktu i czarnymi pióropuszami koni. Przybyli niektórzy z pozostałych wujków. Stanęli nad grobem z gołymi głowami. Gawrony krążyły nad nami i krakały, zupełnie jakby i one brały udział w ceremonii. Ziemia na cmentarzu miejscami była jeszcze ściśnięta mrozem, gdzieniegdzie panowała już odwilż. Widoczne w oddali płaskie łąki pokrywała jedna, połyskująca tafla wody, z której wystawało kilka czarnych żywopłotów i drzew. Siostry płakały, ponieważ sukienki im przemakały, a ponadto miały poczucie, że źle potraktowały zmarłego wuja, czego mimo wszystko nie chciały. Matka była tak blada, że niemal zupełnie biała; ciężko opierała się na moim ramieniu. Ja tymczasem buntowniczo włożyłem na pogrzeb żółte buty.
– Biedny Prinsep! – westchnęła mama w drodze do domu, tuląc nas wszystkich do siebie. – Powinniście się za niego modlić. Smutne fakty dotyczące jego śmierci i te jeszcze smutniejsze z jego życia poznałem jednak dopiero dużo później.
Już wtedy można mnie było spotkać w kawiarnianych ogródkach Sour Bridge w otoczeniu grupki zaufanych znajomych. Wraz z towarzystwem upodobaliśmy sobie „Kafejkę pod czerwonym jeleniem”, nie tylko z powodu tanich dań i odważnie barwnych „reprodukcji dzieł sztuki”, ale ponieważ było to miejsce, w którym chętnie przesiadywali przebywający akurat w mieście malarze, pisarze i śpiewacy, którzy ściągali tu z samego Viriconium na prowadzony w stodołach na przedmieściach Wasserkur To właśnie pod „Czerwonym jeleniem” poznałem Madame de Maupassant, słynną kontralcistkę, która w tamtych czasach była już stworzeniem podłamanym i umniejszonym przez jakąś chorobę gardła. Głos miała tak zniszczony, że słuchanie jej było doświadczeniem przerażającym i bolesnym. Nie potrafiłem sobie wyobrazić tej kobiety na scenie – nie miałem wówczas pojęcia, że aby utrzymać w mieście swą popularność, co wieczór z zabójczym wysiłkiem śpiewała w teatrze „Prospekt”. Myślałem o niej jako o groźnej i bystrej starej kobiecie, ogarniętej obsesją
pewnych barw. Często pochylała się nad stolikiem i konfidencjonalnym tonem opowiadała:
– Kiedy jako mała dziewczynka chodziłam do kościoła, zaobserwowałam, że muchy nie chcą wlatywać w promienie światła przeświecające przez zabarwione na lila szybki witraży. Co więcej, wydaje się, że wszystkie ludzkie pasożyty wewnętrzne zdychają, jeśli wystawi się je na działanie rozmaitych odcieni lawendy; lekarz otrzymał dyspozycje, by w moim przypadku spróbować podobnego trybu leczenia.
Albo:
– Uczciwy człowiek nie może nie przyznać, że najbardziej emocjonującym snom zawsze towarzyszy fioletowa mgła... Wiesz oczywiście, jakie sny mam na myśli?
Wiedziałem.
Pewnego dnia, ku memu zaskoczeniu, powiedziała:
– A zatem jesteś siostrzeńcem Baladine’a Prinsepa. Znałam go dość dobrze, ale nigdy nie opowiadał o swojej rodzinie. Żebyś tylko ty nie poszedł w jego ślady: tyle lat u stóp kobiety i nigdy nic ponad uśmiechy! To się nazywa cierpliwość!
To powiedziawszy, zaśmiała się w swój charakterystyczny, skrzekliwy sposób.
– Nie rozumiem. – Zmarszczyłem brwi. – Jakiej kobiety?
Moje pytanie sprawiło, że madame de Maupassant zaniosła się jeszcze gwałtowniejszym śmiechem. Wreszcie jednak udało mi się ją przekonać, by opowiedziała mi to, co matka cały czas przed nami skrywała, a o czym Viriconium wiedziało od zawsze.
– Kiedy dwadzieścia lat temu – opowiadała – twój wuj przybył do miasta, spotkał tancerkę Verę Ghillerę u szczytu jej kariery. Występowała wtedy w „Prospekcie”, dwukrotnie w ciągu wieczoru, w balecie pod tytułem Mały konik garbusek ze specjalnie dla niej ułożoną choreografifią samej Chevigne. Po każdym występie brylowała w garderobie, przyozdobionej czerwienią i złotem niczym choinkowa bombka. Na podłodze leżał tam dywan z tygrysiej skóry. Nigdzie indziej nie można było zobaczyć takich przyćmionych, żółtych lamp, mosiężnych popielniczek i trójnogich stolików zastawionych najbardziej prostackimi onyksowymi szkatułkami, jakie możesz sobie tylko wyobrazić! Przychodzili tam kolejno wszyscy, zapraszali ją na kolacje, a ona kazała im siadać na tygrysiej skórze i zamiast tego rozmawiać o polityce i sztuce. Chodził do niej impresario Paulinus Rack – teraz niedomagający i wychudły niczym blady upiór; bywał także Carantydes, którego wiersze doczekały się tamtego roku pierwszej publikacji w tomie zatytułowanym Żółte
chmury i okazały się sukcesem niemal dorównującym jej powodzeniu. Bywał u niej nawet portrecista Ashlyme, który przyglądał się jej twarzy irytująco zachwycony, po czym zazwyczaj wychodził – jego małżeństwo z Audsley King położyło kres temu, co nie zdążyło się nawet zacząć. Wtedy jeszcze twój wuj nie wiedział o balecie zupełnie nic. Balerinę ujrzał pewnego dnia przypadkiem, wyglądając przez okno na ulicę. Był wówczas młody i samotny. Mieszkał w wynajętym mieszkaniu nieopodal zakładu dla obłąkanych w Wergs, gdzie ona chadzała w tajemnicy raz w miesiącu, zawsze spowita niczym gołębica w szary płaszcz. Wkrótce stał się jej najzagorzalszym wielbicielem, czekał na nią na schodach przed garderobą, z owiniętymi w zielony pergamin czternastoma białymi liliami pod pachą. Wreszcie wpuściła go i pozwoliła mu usiąść w wyróżnionym miejscu – na pozłacanych łapach tygrysa. Od tego dnia począwszy (choć to, co wówczas między nimi zaszło, pozostaje tajemnicą), widywano go wyłącznie wpatrzonego w nią z niezmierną melancholią w
oczach. Nie wtrącał się słowem do rozmów otaczających go wielkich i znanych ludzi. Ona tymczasem już nigdy nie dała mu żadnej zachęty; dalej prowadziła swoje liczne romanse. Wreszcie umarł, równie bezużytecznie i bezsensownie, jak żył, tyle że o wiele starszy, rzecz jasna. Ogromnie mną te rewelacje wstrząsnęły. Zabolała mnie ta historia, choć starałem się niczego po sobie nie pokazać.
– Być może taki stan rzeczy po prostu mu pasował – odezwałem się mężnie, starając się nadać sformułowaniu „stan rzeczy” jakiegoś znaczenia, którego oczywiście nie miało.
Sławna kontralcistka zareagowała na to stwierdzenie dokładnie tak nierozumiejącym spojrzeniem na jakie zasługiwało. Dodałem więc:
– Tak czy inaczej, napisał książkę o mieście. Zatytułował ją Nieustające Imago. Dał mi jeden egzemplarz w prezencie. – Uniosłem głos i rozejrzałem się, w poszukiwaniu przyjaciół. – Według mnie był wielkim artystą, szczerze zaprzedanym sztuce.
Madame de Maupassant wzruszyła ramionami.
– O jego książkach nic mi nie wiadomo – odparła z westchnieniem – ale twój wuj zazwyczaj prowadził konwersację w następujący sposób: wślizgiwał się do pomieszczenia tuż pod ścianą, niczym kamerdyner, a kiedy go rozpoznano, odzywał się płaczliwym głosem i powiadał coś w rodzaju: „Nigdy nie uważałem za konieczne darzyć Boga tak pięknymi myślami...”, po czym rzucał na słuchaczy jedno z tych swoich wilgotnych, rybich spojrzeń i zaskakiwał ich całkowitym brakiem zrozumienia czegokolwiek. Nie znałam człowieka, którego życie byłoby bardziej pozbawione znaczenia.
Nigdy potem już jej nie widziałem. Wkrótce po tej naszej rozmowie znużyła ją kuracja i wróciła do Viriconium. Nigdy też nie mogłem zapomnieć o jej podsumowaniu osoby mojego wuja. Jeżeli w ogóle potem wracałem do niego myślami, były one naznaczone specyficznym niepewnym współczuciem – widziałem go, jak idzie nocą, z pochyloną głową, jak przemierza zalaną deszczem ulicę w pobliżu schroniska dla umysłowo chorych, za jedyne towarzystwo mając dwa lub trzy zdania ze swojej książki. Słyszałem dolatujące do jego uszu, przypominające wołania egzotycznych zwierząt, krzyki szaleńców; widziałem go także, jak wygląda przez okno, wpatrzony w pomarańczowe światło latarni, z nadzieją na ujrzenie przechodzącej baleriny, mimo że zdawał sobie sprawę, że nie jest to właściwa pora miesiąca. Pamiętałem też tę prowincjalną kamizelkę, którą mnie obdarował: w jakiś sposób dopełniało to mojego rozczarowania. Potem nadciągnęła kolejna zima i zamknęła kawiarniane ogródki w Sour Bridge, a ja zapomniałem o autorze Nieustającego imago i
nie pamiętałem aż do dnia śmierci mojej matki, który nastąpił kilka lat później. Matka uwielbiała cięte kwiaty, zwłaszcza te, które wyhodowała samodzielnie. Często trzymała je jeszcze długo po tym, jak zwiędły i zbrązowiały. Zawsze powtarzała, że dają jej wiele przyjemności. Kiedy ją teraz wspominam, zawsze widzę ją w pokoju pełnym kwiatów, widzę, jak podlewa je z biało-niebieskiego dzbanka. Przez ostatni okres choroby toczyła z pielęgniarką walkę o wazę wielkich białych margerytek. Pielęgniarka powiedziała, że wolałaby zostać odprawiona, niż dopuścić do tego, by kwiaty zostały na noc przy łóżku chorej; twierdziła, że to niezdrowe. Matka, rzecz jasna, natychmiast postanowiła ją zwolnić. Kiedy pewnego popołudnia wszedłem do długiego, cichego pokoju, by napomnieć matkę w tej kwestii, była już przygotowana.
– Musimy się pozbyć tej kobiety – rzuciła ponuro. – Ona próbuje mnie otruć! – I zaraz, spodziewając się usłyszeć z moich ust argumenty pielęgniarki, dodała: – Dobrze wiesz, że bez kilku kwiatków w pobliżu zaczynam się dusić.
Oczywiście, doskonale zdawała sobie sprawę, że nie ma racji. Z refleksyjnym zadowoleniem popatrzyła na stokrotki, a potem na mnie. Nagle westchnęła.
– Wuj Prinsep był głupim i słabym człowiekiem. – Ścisnęła moje ramię.
– Obiecaj mi, że będziesz mieć własny dom i nie będziesz trwać jak on, na skraju cudzego życia.
Obiecałem.
– To wszystko wina jego matki – mówiła dalej, nieco bardziej rzeczowo.
– Ona była kobietą z charakterem. Mieszkali w wielkim domu na końcu świata. Jeśli służący się jej nie kłaniali, atakowała ich fizycznie; kazała sobie codziennie sprowadzać owsiankę z sąsiedniej wsi, ponieważ tamtejsza smakowała jej bardziej. Przez tego rodzaju zachowania synowie opuszczali ją jeden po drugim. Prinsep był najmłodszym z nich i wyszedł z domu jako ostatni – przedtem dołożył ogromnych wysiłków, by ją ugłaskać, ale wreszcie i on doszedł do wniosku, że wyprowadzka będzie łatwiejszym wyjściem. – Znów westchnęła. – Zawsze przerażała mnie możliwość, że zrobię to samo własnym dzieciom.
Zanim poszedłem przekazać jej przeprosiny pielęgniarce, powiedziała mi jeszcze jedno:
– Lepiej będzie, jeśli ty to weźmiesz. To klucz do mieszkania twojego wuja Prinsepa. Teraz jesteś już wystarczająco dojrzały, by zamieszkać w Viriconium. Jeśli czujesz, że musisz, to musisz.
Wzięła mnie za ramię i zamknęła mi dłoń wokół niezbyt błyszczącego, niewielkiego przedmiotu z mosiądzu.
– Pewnego dnia, gdy byłeś jeszcze mały – powiedziała – wiatr połamał łodygi malw. Leżały na murze, a ich piękne kwiaty były nietknięte. Nie stały się zupełnie nieprzydatne – owady wciąż pracowicie wokół nich latały. Mnie jednak zrobiło się ich szkoda.
Całe lato przeleżała w tym chłodnym pokoju, sprawiała nam wiele bólu, ale nie była w stanie pozwolić nam odejść. Często wtedy przyglądałem się kluczowi, który mi wręczyła. Nie użyłem go jednak aż do jej śmierci w sierpniu. Jestem pewien, że mimo wszystko nie chciałaby wiedzieć, że wybrałem się do miasta i przekręciłem ten klucz w zamku.
Choć upłynęło już tyle lat, zamek ustąpił od razu. Stanąłem na progu życia wuja Prinsepa, w pierwszej chwili lekko zmieszany, nie ważąc się wejść dalej. Wcześniej zgubiłem się przy Stawie Akwalatów. Podobnie jak większość przybyszy nie miałem pojęcia o tym, jak wielkie jest Viriconium, ani o tym jak bardzo jest puste. Mieszkanie jednak, gdy już zdobyłem się na to, by do niego wejść, okazało się najzupełniej zwyczajne – nagie deski z szarego drewna pokryte kotami kurzu, na półkach kilka książek, na bielonych wapnem ścianach parę obrazków. W niewielkiej kuchni znalazłem kredens z przyborami do parzenia herbaty. Poczułem zmęczenie. W mieszkaniu był jeszcze jeden pokój, ale nie otworzyłem go. Rzuciłem swoje bagaże – walizki i pudełka, mokre i słone po przeprawie przez Kanał Yser – na żelazne łóżko.
Pod nim, obok nocnika, znalazłem dwa lub trzy egzemplarze Nieustającego Imago.
„Byłam kiedyś w Viriconium. Oczywiście byłam wtedy dużo młodsza. Cóż to za wymarzone miejsce dla kochanków! Zima Szarańczy pokrywa ulice miasta dywanami nieżywych owadów, dozorcy zamiatają je w dziwnie pachnące zaspy, które jarzą się przez jeden ranek niczym stosy złota, a potem znikają, więdną...”.
Pomyślałem, że obejrzę jeszcze drugi pokój, znajdę jakieś miejsce, gdzie spokojnie rozpakuję bagaże i położę się spać. Być może rano obudzę się szczęśliwszy. W końcu udało mi się dotrzeć do miasta. Byłem tam. A więc odłożyłem książkę i przekręciłem klucz w zamku.
Kiedy mój wuj zakochał się w Verze Ghillerze, kazał pomalować ściany tego pokoju mdłą, ciężką lakową czerwienią; w oknie wisiały zaciągnięte grube aksamitne zasłony tego samego koloru. Zewsząd otaczały mnie obrazy przedstawiające balerinę – były na ścianach, stołach, nad kominkiem – Vera pozująca w kostiumach, w jakich występowała w La chatte, Pożarze ostatniej środy w Lowth i Małym koniku garbusku – odmalowana ze swą malutką brodą wspartą na dłoni, spoglądająca ponad barierką na morze, uśmiechająca się tajemniczo w cieniu kapelusza. Sama kobieta, albo jej figura wykonana z dziwnego, żółtego wosku, spoczywała na katafalku na samym środku pokoju. Jej niezwykłe, zwarte ciało tancerki było zupełnie nagie. Nogi miała rozrzucone w geście erotycznego zaproszenia, ręce błagalnie uniesione, jej głowę zastępowała ogołocona z ciała i wypolerowana brązowa końska czaszka.
Wuj Prinsep ukrywał się w tym pokoju – przede mną, przed moją matką, przed madame de Maupassant i jej towarzystwem; skrywał się tu wreszcie przed samą Verą Ghillerą, przed tancerką, u której stóp przesiedział wszystkie te lata. Zamknąłem drzwi i podszedłem do okna. Odsłoniłem je, wyjrzałem i ujrzałem ceglany mur domu dla obłąkanych. Wysoki, zwieńczony kolcami, zalany pomarańczowym blaskiem latarni; doleciały mnie odległe, dzikie krzyki przetrzymywanych za nim szaleńców.


d4czpsa
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4czpsa

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj