Byliśmy teraz najbardziej zaawansowanym kulturowo i najbardziej dekadenckim miastem w zasięgu myśli. (…) Sprawdzałem teleskop trzy razy dziennie: przed śniadaniem, po obiedzie i przed zmierzchem. Najczęściej nie widziałem nic, czasem tylko małą kropkę miasta. O miastach wiedzieliśmy znacznie wcześniej, gdy liny widoczne gołym okiem, zaczynały formować wiązkę. Nasze miasto w niewyjaśniony sposób samo omijało zagrożenia.
Gdy minęły trzy miesiące, miasta pojawiały się coraz rzadziej. W końcu nie mogliśmy wypatrzyć już żadnego. Minęło jeszcze pięć długich tygodni, gdy zagrożenie przybrało całkiem nową formę. Najpierw liny zaczęły układać się w równe rzędy. Z każdą godziną zbliżały się do jakiegoś uporządkowanego układu. Było to niezwykłe, ale tak naprawdę zaniepokoiło mnie coś innego. Zobaczyłem to w okularze teleskopu wieczorem, sto dwudziestego ósmego dnia. Położyłem się spać z dziwną nadzieją, że rano nic tam nie zobaczę i nasza podróż będzie trwać dalej. W nieskończoność. Rano jednak nie mogłem zaprzeczyć: Niebo pod nami wyglądało inaczej niż zawsze. Było szaroblade, i nie była to chmura burzowa.
Obszar bladości rozszerzył się od wieczora prawie dwukrotnie. Zbliżaliśmy się do Antycelu. Czymkolwiek on był, miałem mu za złe, że zburzył naszą spokojną egzystencję. Jednocześnie czułem, że to bez sensu, bo na tę chwilę czekałem od wielu lat, może nawet od pierwszej świadomej myśli.
Zacisnąłem palce na poręczy pokładu obserwacyjnego. Nie potrzebowałem już teleskopu, by widzieć to, co oczywiste. Nie było sensu zaprzeczać. W szarym ogromie dawało się zobaczyć rzadkie, białe błyski, które nic mi nie mówiły.