Uśmiercił ponad 200 osób. Kolejne czekają w kolejce
Wrocław lat 60. W mieście szerzy się epidemia czarnej ospy, jednak to dopiero początek problemów. Kolejne osoby zapadają na nieznaną chorobę, która przemienia ich w żywe trupy. Zaczyna się prawdziwa apokalipsa - taką rzeczywistość otwiera przed nami najnowsza książka Roberta J. Szmidta, pisarza, tłumacza i wieloletniego redaktora naczelnego miesięcznika "Science Fiction". - Wole tworzyć własne światy, niż opisywać te, które widzimy za oknem - przyznaje autor "Szczurów Wrocławia". Zaszufladkowanie? Nie boi się go, bo jak podkreśla, dobry tekst zawsze się obroni, niezależnie od etykietki przypiętej autorowi. "Szczury Wrocławia" jeszcze przed oficjalną datą premiery wywołały prawdziwą euforię wśród wielbicieli fantastyki. I nie tylko.
Rozmowa z Robertem J. Szmidtem
Robert J. Szmidt: Odnoszę wrażenie, że mamy właśnie do czynienia z prawdziwym renesansem apokalipsy zombie. W kinach pojawił się niedawno wysokobudżetowy "World War Z" z Bradem Pittem, w telewizji leci już piąty sezon bardzo wysoko ocenianego serialu "The Walking Dead" zrealizowanego na podstawie komiksów Roberta Kirkmana pod tym samym tytułem (które dzięki ekranizacji zyskały jeszcze bardziej na popularności), powstają gry komputerowe klasy AAA ("Dead Island", "Dying Light" - obie produkcje stuprocentowo polskie). Czemu więc nie miałaby teraz powstać książka dorównująca klasą wymienionym wyżej filmom i grom? Zwłaszcza w Polsce, gdzie ten temat był dotąd traktowany po macoszemu, nie licząc przeróbki "Przedwiośnia" i "Polaroidów z zagłady". Poza tym, siadając do pisania "Szczurów Wrocławia", postanowiłem nie tylko napisać dobrą książkę o apokalipsie zombie, ale także przedefiniować nieco sam gatunek. To nie jest kolejna kalka zachodnich wzorców, lecz oryginalny utwór, w którym zombie różnią się zarówno od
tych kanonicznych przedstawianych w filmach George'a Romero, jak i od nowych, stworzonych parę lat temu przez brytyjskiego wizjonera kina, Danny'ego Boyle'a. Ja poszedłem trzecią drogą, nie powiem jaką, niech to będzie niespodzianką dla czytelnika.
Poszukiwania
Robert J. Szmidt: Zbieranie materiałów do "Szczurów Wrocławia" trwało prawie trzy miesiące. Muszę przyznać, że nie była to łatwa praca. Internet jest pełen informacji dotyczących późniejszych czasów, ale gdy człowiek próbuje dotrzeć do danych z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, trafia na czarną dziurę. Na szczęście prócz źródeł pisanych miałem też dostęp do osób, które wciąż pamiętają czasy głębokiego PRL-u. Do tego mój ojciec chrzestny, niestety już nieżyjący Bogumił Arendzikowski, był lekarzem, który pierwszy zdiagnozował czarną ospę. Dzięki niemu już przed laty wiedziałem o tamtej epidemii znacznie więcej niż przeciętny człowiek. Teraz wystarczyło tylko usystematyzować tę wiedzę i obudować ją dostępnymi relacjami świadków, by powstał wiarygodny opis wydarzeń, które wprowadzają czytelnika w tę drugą, bardziej fantastyczną część "Szczurów Wrocławia".
''Wrocław inspiruje...''
Robert J. Szmidt: Urodziłem się we Wrocławiu, mieszkałem tam przez ponad dwadzieścia pięć lat, przesiąknąłem więc magią miejsc, o których potem niejednokrotnie miałem okazję pisać. Wrocław ma w sobie to coś, co wyróżnia go spośród wielu innych podobnych miast. Wiem, co mówię, ponieważ zdarzyło mi się odwiedzić niemal pięćdziesiąt krajów na pięciu kontynentach. W niektórych gościłem tylko przejazdem, w innych spędzałem więcej czasu, wracając tam przy każdej nadarzającej się sposobności, ale miast porównywalnych ze stolicą Dolnego Śląska znam tylko kilka. Wrocław inspiruje, zresztą nie tylko mnie, jak Pani doskonale wie. To tutaj rozgrywa się akcja najbardziej znanych kryminałów Marka Krajewskiego. To tutaj zaprasza nas w swoich książkach i opowiadaniach Andrzej Ziemiański. Ja także wracam do mojego rodzinnego miasta, kiedy tylko mogę. "Szczury Wrocławia" na pewno nie są ostatnią próbą zmierzenia się z zagadkami i tajemnicami grodu nad Odrą.
Początek epidemii
Robert J. Szmidt: Przyznam szczerze, że nie. Rzucając tę propozycję na jednym z portali społecznościowych, liczyłem na reakcję kilkudziesięciu znajomych, którzy od dawna wiedzieli, że lubię opisywać w swoich książkach przyjaciół i kolegów. Tymczasem okazało się, że już po tygodniu mam niemal czterystu chętnych. A kolejni kandydaci pojawiali się każdego dnia. Dzisiaj jest ich już niemal trzy tysiące, a to zapewne nie koniec. Ponieważ książka trafia właśnie do księgarń, epidemia dopiero zacznie się szerzyć.
Liczba chętnych to jednak nie wyłączny aspekt tej sprawy, który mnie zadziwia. Proszę sobie wyobrazić, że ludzie, którzy trafili na karty "Szczurów Wrocławia", są nie tylko biernymi uczestnikami, ale też promotorami mojej powieści. Spotykam się z nimi podczas cyklu prelekcji i nieodmiennie odnoszę wrażenie, że oni żyją tą książką nie mniej niż ja. Gdybym miał porównać to zjawisko do rozwiązań znanych ze świata kultury, powiedziałbym, że jestem kimś w rodzaju reżysera wysokobudżetowej produkcji z gwiazdorską obsadą, a oni pierwszo- i drugoplanowymi aktorami.
Chcieli umrzeć więc umrą
Robert J. Szmidt: Z tym uśmiercaniem to może przesada (przynajmniej do czasu wydania "Szczurów Wrocławia"), ale prawdą jest, że pisząc kolejne książki, umieszczałem w nich moich znajomych i opisywałem wydarzenia z ich życia. Tak zrobiłem w "Apokalipsie według Pana Jana", gdzie niemal połowa bohaterów to moi koledzy ze szkoły i fandomu. Podobnie postąpiłem w "Toy Land", gdzie opisałem - tym razem pod łatwo dającymi się rozszyfrować pseudonimami - kilku kolegów po piórze, czyniąc z nich pierwszoplanowych bohaterów rasowej space opery. Myślę, że spory wpływ na takie właśnie podejście do konstruowania postaci mógł mieć "Funky Koval", znany komiks z lat osiemdziesiątych, którym zaczytywałem się w młodości. Jego scenarzyści - a moi znajomi - stosowali w nim ten sam zabieg, umieszczając w rolach drugoplanowych ludzi związanych z redakcją miesięcznika "Fantastyka".
Robert J. Szmidt: Widząc ogromne zainteresowanie nieznanych mi do tej pory ludzi - zdecydowaną większość bohaterów "Szczurów Wrocławia" bowiem poznałem osobiście dopiero na spotkaniach po wydaniu książki - postanowiłem pójść krok dalej i nie tylko zabić ich na kartach powieści, ale też pozwolić, by podrzucali mi sugestie, jak mam to zrobić. Wszyscy wylosowani mogli napisać na Facebooku, jak chcieliby "zginąć". Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie przetworzył ich życzeń na swoją modłę. Tak więc urzeczywistniłem ich marzenia, choć czasami w bardzo przewrotny sposób.
Plany na przyszłość
Robert J. Szmidt: Siadając do pisania, staram się zanurzyć jak najgłębiej w tworzony świat, a gdy już się w nim znajdę, pomysły same wpadają mi do głowy. Począwszy od tych ogólnych, a skończywszy na najdrobniejszych detalach. Bardzo ważnym źródłem inspiracji jest samo życie. Myślę, że my, twórcy, mamy dodatkowy zmysł, który pozwala nam widzieć i słyszeć w normalnych zdarzeniach to, czego nie dostrzegają stojący obok nas ludzie. Wydobywamy z otoczenia pozornie błahe elementy, z których budujemy potem nasze wewnętrzne światy. Dam Pani jeden przykład. W trakcie pisania "Kronik Jednorożca" nie mogłem znaleźć pomysłu na scenę, w której zetknąłbym dwóch kompletnie nie związanych ze sobą bohaterów. Miałem z tym problem, każdy pomysł wydawał mi się bowiem zbyt sztuczny albo zbyt wydumany. Któregoś dnia poszedłem z kolegą do restauracji i tam zaobserwowałem przy sąsiednim stoliku scenę, która trafiła niemal bez zmian do mojej książki. Patrząc na zwykłą scysję pomiędzy chłopakiem i dziewczyną, doznałem olśnienia.
To było to. Znalazłem genialne rozwiązanie problemu. Podpowiedziało mi je samo życie.
Warto czasem stracić głos
Robert J. Szmidt: Sława bywa męcząca. Udzielanie wywiadów co półtorej godziny od rana do późnego popołudnia jest zabójcze dla gardła. W ciągu dziesięciu dni podróży dwa razy straciłem głos. Gdyby ktoś słuchał mojej rozmowy z Dmitrijem Glukhovskym, kiedy spotkaliśmy się w hotelu podczas Pyrkonu, miałby niezły ubaw. Chrypieliśmy do siebie przez stół jak dwa zdezelowane terminatory. Z drugiej strony podpisywanie setek książek, jakkolwiek wyczerpujące, sprawia ogromną satysfakcję. Podobnie jak spotkania z czytelnikami, a do tych dochodzi czasem w najbardziej zaskakujących okolicznościach. Proszę sobie wyobrazić taką sytuację. Czekam na umówiony wywiad w jednej z warszawskich telewizji, obok mnie siedzi dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego, który zobaczywszy na ekranie telewizora zapowiedź mojego wystąpienia, spogląda na mnie, potem uśmiecha się szczerze i mówi, że czyta moje książki. Dzięki takim chwilom człowiek jest w stanie przetrwać najtrudniejsze momenty trasy promocyjnej i pokonać każdą niemoc.
Kobiety ciągną do książek
Robert J. Szmidt: Tak. Mam to szczęście, że "Szczury Wrocławia" jeszcze przed premierą wzbudziły ogromne zainteresowanie czytelników. I nie mówię tutaj tylko o osobach wylosowanych, które trafiły na karty pierwszego tomu. Na każdym kroku spotykam się na przykład z prośbami o wpisanie na listę ewentualnych ofiar w planowanej kontynuacji. I nie są to przypadki jednostkowe. Kilka dni temu urządziłem konkurs - wypisałem listę bilbordów reklamujących książkę w Warszawie, Katowicach, Krakowie i we Wrocławiu, obiecując, że pierwsze osoby, które zrobią sobie z nimi selfie, zostaną umieszczone w drugim tomie "Szczurów Wrocławia". Pierwsze zdjęcie, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, przyszło już po kilku minutach. Na drugi dzień miałem komplet fotek, a muszę zaznaczyć, że niektóre bilbordy stały przy trasach przelotowych, z dala od centrów miast i osiedli. Pomimo marnej pogody - nad Katowicami i Krakowem przeszły tego dnia potężne ulewy - ludzie ruszyli na miasto. Przy czym nie mówię tutaj o młodzieży, a co jeszcze
ciekawsze, kobiety stanowiły spory odsetek zwycięzców. To ogromne zainteresowanie skłoniło mnie zresztą do podjęcia działań, którymi odwdzięczam się fanom za niesamowite wsparcie. Zrobiłem na przykład specjalną zakładkę na stronie www.szczurywroclawia.pl, gdzie czytelnicy mogą znaleźć zdjęcia i szczegółowe informacje dotyczące osób, które stały się bohaterami mojej książki. Chciałbym, żeby sukces "Szczurów Wrocławia" stał się także udziałem tych, którzy mi zaufali, oddając w moje ręce życie swoje i bliskich. Tak, to nie żart. Zdarzyło mi się wprowadzić do fabuły całe rodziny.
Literatura będzie interaktywna
Robert J. Szmidt: Może nie jest to jeszcze konieczność, ale w społeczeństwie informacyjnym takie formy promocji na pewno sprawdzają się o wiele lepiej niż klasyczne kampanie reklamowe. Warto obserwować nowe rynki, takie jak choćby branża gier wideo - tam już dzisiaj dzieją się rzeczy, które wyznaczą nowe trendy mające wpływ także na przyszłość rynku księgarskiego. Rewolucja, której jesteśmy świadkami, już się rozpoczęła - e-booki zdominują rynek wydawniczy w ciągu najbliższych pięciu lat. Zmierzamy ku literaturze interaktywnej, wielopoziomowej, to już tylko kwestia odpowiednich nośników.
Dzięki ogromnemu wsparciu wydawnictwa Insignis zrobiłem krok, jak mniemam słuszny, w kierunku tej przyszłości. "Szczury Wrocławia" oprócz nowatorsko prowadzonej kampanii reklamowej otrzymały na przykład limitowaną edycję kolekcjonerską, taką samą, jaką mają gry wideo klasy AAA czy największe przeboje kinowe. W jej skład - oprócz specjalnego wydania książki w twardej oprawie - weszły: koszulka z grafiką okładkową, plakat, mapa Wrocławia z epoki oraz kupon na e-booka (w przypadku wylosowanych jest jeszcze "akt zgonu" z epoki). A wszystko to trafiło do przepięknego boxu. Zdecydowana większość kolekcjonerek stała się własnością osób będących bohaterami książki, a pozostałe - mniej niż sto egzemplarzy - rozeszły się jeszcze przed premierą. Dzisiaj, z tego co wiem, wydawca ma ich już tylko kilka. To też wiele mówi o zainteresowaniu czytelników, którzy w dodatku przysyłali zamówienia, zanim ustalono ostateczną cenę zestawu.
Możemy rywalizować z najlepszymi
Robert J. Szmidt: Tak. Nie ustępujemy pod żadnym względem Anglosasom. W wielu przypadkach książki pisane w Polsce są znacznie lepsze od ich zachodnich odpowiedników nie tylko pod względem wizji i kreacji, ale też warsztatowo. My naprawdę nie mamy się czego wstydzić. Nasza pierwsza liga śmiało mogłaby rywalizować z najlepszymi autorami ze Stanów Zjednoczonych. Naprawdę żałuję, że bariera językowa - mówię tutaj głównie o braku dobrych tłumaczy na język angielski - i zauważalna niechęć amerykańskich wydawców do wpuszczania nas na własny rynek uniemożliwiają inwazję naszej literatury na księgarnie Zachodu.
Robert J. Szmidt: Może dlatego, że miałem bardzo bogate życie i zwykłe problemy egzystencjonalne nie poruszają mnie tak, jak większość znanych mi ludzi? Z drugiej jednak strony bakcyla fantastyki połknąłem już jako dziecko. W szkole podstawowej zaczytywałem się książkami Tove Jannson, Hugha Loftinga i Juliusza Verne’a. Fantastyka była obecna w moim życiu na każdym etapie, a jako młody człowiek interesowałem się bardziej paleoastronautyką, podróżami kosmicznymi i obcymi światami niż sytuacją gospodarczą i polityczną w kraju. Wolę tworzyć własne światy, niż opisywać ten, który wszyscy widzimy za oknem. Moim zdaniem to bardziej odkrywcze i pasjonujące zajęcie niż kolejne próby dowiedzenia wyższości jednego uczucia nad drugim.
Wsparcie dla młodego pokolenia
Robert J. Szmidt: Przez wiele lat byłem redaktorem naczelnym miesięczników "Science Fiction" i "Science Fiction, Fantasy i Horror", na łamach których pojawiła się cała plejada autorów młodego pokolenia. To u mnie debiutowali Szczepan Twardoch, Łukasz Orbitowski, Robert M. Wegner, Tomasz Pacyński, Anna Kańtoch, Magda Kozak. Nie sposób wymienić wszystkich autorów, którzy przewinęli się przez łamy moich pism, dość powiedzieć, że było ich niemal dwustu. Po sprzedaży pisma nie spocząłem jednak na laurach. Dość szybko stworzyłem stronę www.fantastykapolska.pl, która jest jedną z największych legalnych bibliotek internetowych. Dzisiaj można na niej znaleźć teksty niemal stu autorów mających na koncie wydane książki (z wyjątkiem tzw. vanity press i self-publishingu) bądź serię publikacji w płatnych czasopismach. To niemal pięćset powieści, nowel i opowiadań prezentujących spory przekrój polskiej fantastyki od lat osiemdziesiątych aż po ostatnie miesiące. Teraz próbuję kolejnej formy promocji polskiej fantastyki.
Jeśli tylko wydawcy wyrażą zgodę, będę umieszczał w moich kolejnych książkach teksty dobrze się zapowiadających twórców młodego pokolenia, których warto polecić masowemu odbiorcy.
''Każdy powinien robić to, w czym jest dobry albo najlepszy.''
Robert J. Szmidt: Akcja drugiego tomu mojej powieści na pewno będzie się rozgrywała we Wrocławiu. Mam zamiar dokończyć opowiadaną w "Chaosie" historię i pokazać dalsze losy garstki ocalałych bohaterów, którzy spróbują przetrwać w świecie opanowanym przez hordy nieumarłych.
Nie myślał Pan o rozszerzeniu akcji powieści do innych miast? Epidemia nieznanego wirusa opanowuje cały kraj... Robert J. Szmidt: Odpowiedzią na takie zapotrzebowanie jest tworzone właśnie Uniwersum Szczurów Wrocławia, które wzorem Metra 2033 będzie otwarte dla innych autorów, aby mogli, trzymając się wyznaczonych ram, stworzyć własne wizje tej samej apokalipsy zombie, rozgrywające się już w innych miastach albo państwach.
Robert J. Szmidt: Absolutnie się tego nie obawiam. Tom Clancy albo Dan Brown - którego nawiasem mówiąc, miałem okazję tłumaczyć - to autorzy identyfikowani z jednym tylko gatunkiem literatury. Wątpię jednak, aby byli kiedykolwiek niezadowoleni z tego, że tak ich zaszufladkowano. Każdy powinien robić to, w czym jest dobry albo najlepszy. Tylko w taki sposób można osiągnąć mistrzostwo.
Postapokalipsa jest najważniejsza
Robert J. Szmidt: Moją pasją jest postapokalipsa, to prawda, ale w odróżnieniu od wspomnianych autorów napisałem także kilka książek mieszczących się w szeroko rozumianym nurcie fantastyki naukowej. Mówię o opowiadaniach i powieściach dalekich od tematyki postapokaliptycznej. Weźmy wydane w zeszłym roku "Łatwo być bogiem". To najprawdziwsza space opera, która cieszyła się bardzo dużym wzięciem i uznaniem zarówno krytyki, jak i czytelników. Dobry tekst zawsze się obroni, a etykietka przypięta autorowi może mu, paradoksalnie, pomóc, ponieważ zwiększa jego rozpoznawalność.
Justyna Koszewska/ksiazki.wp.pl