Trwa ładowanie...
fragment
15 kwietnia 2010, 10:08

Upiór Opery

Upiór OperyŹródło: Inne
d3godml
d3godml

Tego wieczoru, gdy panowie Debienne i Poligny, ustępujący dyrektorowie paryskiej Opery, wydawali pożegnalne przedstawienie galowe, do garderoby znanej primabaleriny Sorelli wbiegło nagle kilka baletniczek wracających właśnie ze sceny. Powstało spore zamieszanie, jedne śmiały się sztucznie na całe gardło, inne pokrzykiwały lękliwie.
Sorelli, która pragnęła na chwilę choćby zostać sama, aby powtórzyć pożegnalną przemowę, z jaką niebawem miała wystąpić wobec dyrektorów, spojrzała z niezadowoleniem na ten tłumek, po czym zwróciła się do koleżanek z pytaniem o przyczynę niepokoju i rozgwaru. Mała Jammes - różowo-białe dziewczątko z zadartym nosem i oczami jak niezapominajki - odpowiedziała głosem drżącym, dławionym przerażeniem:
- Upiór!
I zamknęła drzwi na klucz.
Garderoba Sorelli urządzona była z banalną elegancją. Wielka szafa z lustrem, kanapa, toaletka oraz parę krzeseł i foteli stanowiły jej umeblowanie. Na ścianach wisiały pamiątkowe szkice i studia portretowe paru wybitniejszych malarzy. Jednakże dla małych baletniczek, mających wspólne ubieralnie, gdzie spędzały czas na śpiewach, igraszkach z fryzjerami i garderobianymi, gdzie w oczekiwaniu na znak inspicjenta popijały piwo, rum i lemoniadę, garderoba ta była nieomal pałacową komnatą.
Sorelli była przesądna. Słysząc, że Jammes mówi o upiorze, drgnęła i rzekła:
- Ty głuptasku!
Ponieważ jednak skłonna była wierzyć w upiory, a w upiora Opery w szczególności, zapragnęła natychmiast dokładniej się o wszystkim dowiedzieć.
- Widziałaś go? - zapytała.
- Tak jak panią widzę! - odrzekła z jękiem mała Jammes, która nie mogąc ustać na nogach, opadła na fotel.
Mała Giri zaś - wątła dziewczynka o kruczych włosach, ciemnej cerze i bystrych oczach - dodała:
- Jeśli to on, to jest bardzo brzydki!
- O, tak! - przyświadczyły chórem tancerki.
I zaczęły mówić jedna przez drugą. Upiór ukazał im się w postaci mężczyzny w czarnym fraku, który nie wiadomo skąd wyłonił się przed nimi nagle w korytarzu. Pojawił się tak niespodzianie, jakby wyszedł ze ściany.
- Eh! - odezwała się jedna z tancerek, która zachowała zimną krew - wy wszędzie widzicie upiory!
Od wielu miesięcy bowiem w Operze mówiono wciąż o upiorze w czarnym fraku, który jak cień snuł się po całym budynku nie odzywając się do nikogo. Nikt nie śmiał go zaczepić. Spostrzeżony, znikał natychmiast nie wiadomo jak i gdzie. Poruszał się bezgłośnie, jak na prawdziwego upiora przystało. Zaczęto się nawet śmiać i drwić z tej mary, odzianej jak światowiec lub karawaniarz. Niebawem jednak legenda o upiorze przybrała w całym balecie niesłychane rozmiary. Spotykały go rzekomo wszystkie baletnice i padały ofiarą jego czarów. I rychło nawet najwięksi dowcipnisie zaczęli odczuwać niepokój. Upiór, jeżeli nawet się nie pokazywał, ujawniał swą obecność lub bliskość dziwacznymi, a czasem złowrogimi znakami, za które powszechna niemal przesądność czyniła go odpowiedzialnym. Wszelkie wypadki, błahe częstokroć figle, zgubienie czegokolwiek - wszystko to miało się dziać z winy upiora Opery!

Lecz kto go właściwie widział? W Operze wszak spotkać można tyle czarnych fraków, których właściciele wcale nie są upiorami! Tyle że właściwością tego właśnie fraka było, że przyodziewał szkielet.
Tak przynajmniej mówiono.
No i oczywiście upiór miał trupią czaszkę.
Czy to wszystko należało brać poważnie? Prawdą jest, iż pogłoska o szkielecie zrodziła się z opisu podanego przez Josepha Buqueta, głównego maszynistę, który rzeczywiście widział upiora. Zetknął się z nim - trudno powiedzieć, "nos w nos", albowiem upiór nosa nie posiadał - na małych schodkach prowadzących do podscenia. Ujrzał go tylko na ułamek sekundy, gdyż upiór potem znikł, lecz zachował o nim niezatarte wspomnienie.
Oto jak Joseph Buquet opisywał upiora:
"Jest niesłychanie chudy, a czarny frak powiewa na szkielecie. Oczy ma tak głęboko osadzone, że niepodobna prawie rozróżnić nieruchomych źrenic, widać tylko dwa ciemne oczodoły. Skóra na kościach naciągnięta jest jak na bębnie i nie jest biała, lecz ohydnie żółta. Nos to ma taki, że nie widać go z profilu i właśnie brak tego nosa jest rzeczą okropną do oglądania. Nad czołem i przy uszach zwisają kosmyki włosów".
Buquet na próżno starał się wtedy doścignąć dziwne zjawisko. Zniknęło bez śladu, jak zaczarowane.
Maszynista był człowiekiem poważnym, trzeźwym, pozbawionym wyobraźni. Opowieści tej słuchano w osłupieniu i z zaciekawieniem i natychmiast znalazły się osoby, co rzekomo również widziały czarny frak z trupią czaszką. Ludzie rozsądniejsi, do których dotarły wiadomości o spotkaniu z upiorem, twierdzili zrazu, że to jakiś figiel, lecz niedługo potem zaszedł kolejno szereg wypadków tak dziwnych i niewytłumaczalnych, że zaniepokoiły nawet największych niedowiarków.
Na przykład pewnego wieczoru dyżurny straży ogniowej - złożonej na ogół z ludzi odważnych i nie bojących się byle czego - zszedł do podscenia dla dokonania codziennego obchodu, przy czym zapuścił się nieco dalej niż zwykle. Po chwili ukazał się blady, drżący i bliski omdlenia. I dlaczegóż to? Ponieważ ujrzał zmierzającą w jego stronę głowę ognistą pozbawioną reszty ciała.
Na wieść o tym w balecie zapanowała konsternacja. Tym bardziej że ta głowa ognista nie odpowiadała zupełnie opisowi, jaki podał Joseph Buquet. Zawyrokowano więc, iż upiór posiada kilka głów, które zmienia wedle upodobania. I baletnice wymyśliły, że zagraża im wielkie niebezpieczeństwo. Jeśli bowiem trwoga ogarnąć mogła nawet strażaka, to całkiem usprawiedliwione było ich przerażenie sprawiające, że co sił w drobnych nóżkach uciekały, gdy tylko się znalazły przed ziejącym ciemnością korytarzem.
Aby więc w miarę możności zabezpieczyć gmach, gdzie tak okropne rzeczy się działy, nazajutrz po wypadku ze strażakiem Sorelli osobiście, w otoczeniu zespołu tancerek, złożyła na stole w loży odźwiernego podkowę, której wszyscy - naturalnie z wyjątkiem przybywających do Opery widzów - musieli dotykać, nim weszli na pierwszy stopień schodów. W przeciwnym razie mogli łatwo paść ofiarą tajemnej siły mającej we władaniu cały gmach, od podziemi aż po strych.
Wszystko to daje pogląd na stan ducha tancerek owego wieczoru, kiedy wraz z nimi weszliśmy do garderoby Sorelli.

Po słowach małej Jammes zapadło trwożne milczenie. Słychać było tylko szmer przyspieszonych oddechów. Nagle Jammes odskoczyła z nie skrywanym przerażeniem w najdalszy kąt pokoju i szepnęła:
- Słuchajcie!
W rzeczy samej, za drzwiami coś jakby zaszeleściło. Nie było słychać kroków, tylko niby szelest jedwabiu ślizgającego się po podłodze. Potem wszystko ucichło. Sorelli starała się okazać mniej strachliwa od koleżanek, podeszła więc do drzwi i spytała głucho:
- Kto tam?
Nikt nie odpowiedział.
Czując, że wszystkie oczy śledzą każdy jej ruch, zebrała się na odwagę i rzekła głośniej:
- Jest tam kto?
- Ależ tak, tak, na pewno ktoś tam jest - potwierdziła mała Meg Giri, przytrzymując Sorelli za gazową spódniczkę. - Niech pani nie otwiera! Na Boga, niech pani nie otwiera!...
Lecz Sorelli, uzbrojona w sztylet, z którym nie rozstawała się nigdy, przekręciła klucz i otworzyła drzwi, a wtedy dziewczęta cofnęły się w najdalszy kąt garderoby.
Sorelli mężnie wyjrzała na korytarz.
Był pusty. Gazowy płomyk lampy rzucał czerwone chwiejne światło, nie rozpraszając jednak panujących w korytarzu ciemności. Tancerka szybko zatrzasnęła drzwi i westchnęła z ulgą:
- Nie ma nikogo!
- Ale myśmy go widziały! - zapewniła znów Jammes, wracając lękliwie na swoje miejsce obok Sorelli. - On gdzieś tu krąży. Nie pójdę się przebierać. Zejdźmy teraz wszystkie razem do foyer pożegnać dyrektorów i potem razem wrócimy.
Mówiąc to, dotknęła koralowego pazurka, który miał ją chronić od złego. Sorelli zaś ukradkiem nakreśliła prawym kciukiem krzyż świętego Andrzeja na drewnianym pierścionku, noszonym na serdecznym palcu lewej ręki, po czym rzekła:
- Moje małe, trzeba się wreszcie opamiętać! Jaki znowu upiór! Nikt go pewnie dotąd nie widział...
- Ależ tak, tak, myśmy go widziały!... Przed chwilą!... Miał trupią czaszkę i czarny frak, jak tego wieczoru, kiedy widział go Buquet!
- Gabriel też go widział! - dodała Jammes. - Nie dalej jak wczoraj po południu... w biały dzień...
- Gabriel, nauczyciel śpiewu?
- No tak... Jak to? Nie wiecie?
- I w biały dzień był we fraku?
- Kto? Gabriel?
- Ależ nie! Upiór!
- Jasne, że był we fraku! - zapewniła Jammes. - Sam Gabriel mi to powiedział... Właściwie nawet po tym go poznał. To było tak: Gabriel siedział w gabinecie reżysera. Nagle drzwi się otworzyły i wszedł Pers... Wiecie, ten, co ma "złe oko"...
- Tak, tak - odpowiedziały chórem dziewczęta i dla odpędzenia uroku pokazały rogi Losowi, wyciągając palec wskazujący i mały, a serdeczny i duży przytrzymując kciukiem.
- Gabriel jest przesądny - mówiła dalej Jammes - ale też zawsze uprzejmy, więc gdy spotyka się z Persem, wkłada tylko spokojnie rękę do kieszeni, aby dotknąć kluczy, które tam nosi. Ale tym razem, kiedy Pers stanął w drzwiach, Gabriel porwał się z fotela, żeby dotknąć żelaznej kłódki przy szafie. Tylko że zaczepił przy tym o gwóźdź i rozdarł sobie palto. Potem, spiesząc do wyjścia, uderzył się o wieszak i nabił sobie guza; cofnął się wtedy gwałtownie i skaleczył się w rękę o parawan stojący koło fortepianu. Chciał się oprzeć o fortepian, lecz pokrywa spadła mu na rękę i przygniotła palce. Tego było już za wiele. Wypadł jak szalony z gabinetu, ale tak nieszczęśliwie, że zaraz potem stoczył się ze schodów. Akurat przechodziłam tamtędy z mamą, więc pobiegłyśmy mu na pomoc. Był mocno potłuczony i twarz miał zakrwawioną, co nas bardzo przestraszyło. On się jednak uśmiechnął i rzekł: "Dzięki Bogu, że się na tym skończyło!" Zaczęłyśmy go wypytywać i opowiedział nam, co wzbudziło w nim taki lęk. Otóż za plecami
Persa ujrzał upiora! Upiora z trupią czaszką, jakiego opisywał Buquet!

Pełne przerażenia szepty rozległy się po tym opowiadaniu, które Jammes kończyła zadyszana, gdyż mówiła tak szybko, jakby poganiało ją widmo. Następnie na dłuższą chwilę zapadła cisza. Przerwała ją półgłosem mała Giri.
- Lepiej by było, gdyby Buquet przestał o tym gadać - rzekła.
- Dlaczego by miał przestać? - zapytano.
- Tak twierdzi moja mama... - odpowiedziała cichutko Meg, rozglądając się z obawą dokoła, jakby się obawiała, że jeszcze ktoś inny może ją posłyszeć.
- A dlaczego tak twierdzi twoja mama?
- Ciii! mama mówi, że upiór nie lubi, aby go niepokoić!
- A dlaczego mama tak mówi?
- Bo... bo... bo nic.
To sprytne zamilknięcie podsyciło tylko ciekawość tancerek, które skupiły się dokoła małej Giri, błagając o wyjaśnienia. - Przyrzekłam, że nic nie powiem - szepnęła Meg.
Lecz nie dały jej spokoju i tak solennie obiecały utrzymać to w tajemnicy, że Meg, którą paliło pragnienie, aby wyjawić sekret, zaczęła po chwili mówić z oczami wlepionymi w drzwi:
- Bo widzicie... to przez tę lożę...
- Jaką lożę?
- Lożę upiora!
- Upiór ma swoją lożę?!
Na myśl o tym, że upiór posiada swoją lożę, tancerki ogarnęło osłupienie pomieszane z wisielczą wesołością. Serca biły głośno, piersi podnosiły się szybko.
- Ach, mój Boże! mów dalej, mów...
- Ciszej! - przykazała Meg. - To loża numer pięć na pierwszym piętrze po lewej.
- Nie może być!
- To prawda... Mama jest bileterką przy tych lożach... Ale przysięgacie, że nie powiecie ani słowa?
- Ależ tak, tylko mów dalej!
- No i to jest właśnie loża upiora. Już od miesiąca nikogo tam nie było, z wyjątkiem upiora naturalnie, i administracja wydała polecenie, żeby tej loży nigdy nie sprzedawać...
- I to prawda, że upiór tam przychodzi?
- No pewnie!...
- Więc jednak ktoś przychodzi?
- Nie!... Przychodzi upiór, lecz w loży nie ma nikogo.
Tancerki spojrzały po sobie. Jeśli upiór przychodził do loży, musiano go widzieć, gdyż miał czarny frak i trupią czaszkę. Kiedy przedstawiły Meg swoje zastrzeżenia, ta odpowiedziała:
- No właśnie! upiorów przecież nie widać! On nie ma ani czarnego fraka, ani trupiej czaszki!... Wszystko, co opowiadają o trupiej czaszce i o głowie ognistej, to bujda! On nic takiego nie ma... Słychać go tylko, kiedy jest w 1oży. Mama nigdy go nie widziała, ale słyszała już nieraz. Mama wie dobrze, bo zawsze mu daje program!
Tu Sorelli uznała za stosowne wtrącić:
- Giri, kpisz sobie z nas.
Dziewczynka zaczęła płakać.
- Lepiej było nic wam nie mówić... Ach, gdyby mama się dowiedziała!... W każdym razie Buquet niepotrzebnie zajmuje się tym, co go nie obchodzi... To mu przyniesie nieszczęście... Mama mówiła o tym jeszcze wczoraj wieczorem...
W tej chwili na korytarzu rozległy się pospieszne ciężkie kroki i wołanie zadyszanym głosem:
- Cecylia! jesteś tam?
- To mama! - rzekła Jammes. - Co się stało?
Uchyliła drzwi. Okazała dama o posturze grenadiera wpadła do garderoby i rzuciła się z jękiem na fotel. Wywróciła przerażonymi oczami połyskującymi ponuro w twarzy czerwonej jak burak.
- Co za nieszczęście! - zakwiliła. - Co za nieszczęście!
- Co takiego? Co się stało?
- Joseph Buquet...
- No co z nim?
- Nie żyje!
Garderobę wypełniły okrzyki pełne strachu i zdziwienia oraz trwożliwe prośby o wyjaśnienie.
- Znaleźli go powieszonego w trzecim podsceniu... Ale najstraszniejsze, to że maszyniści, którzy odkryli ciało, twierdzą, że dokoła trupa - ciągnęła szacowna dama sapiąc - słychać było jakby pieśń żałobną!
- To upiór! - mimo woli krzyknęła Giri, lecz w tej samej chwili opamiętała się i zakrywając piąstką usta, dodała: - Nie, nie!... ja nic nie powiedziałam!... Co znowu...
Stojące koło niej przerażone towarzyszki powtarzały cicho:
- No jasne! to upiór!...
Sorelli pobladła jak kreda.
- W żaden sposób nie potrafię teraz wygłosić mojej mowy - rzekła.
Pani Jammes wypiła kieliszek likieru stojący na stole i wyraziła swoje zdanie:
- Na pewno upiór maczał w tym palce!
I w rzeczy samej, nie zdołano nigdy ustalić dokładnie, w jaki sposób umarł Joseph Buquet. Śledztwo nie dało żadnych rezultatów, orzeczono więc, że to zwykłe samobójstwo. W pamiętnikach pana Moncharmina, jednego z dwóch następców panów Debienne!a i Poligny!ego, sprawa ta przedstawiona jest następująco:

d3godml

"Przykry wypadek zamącił uroczyste przyjęcie wydawane przez panów Debienne’a i Poligny’ego z okazji ich odejścia. Znajdowałem się w gabinecie dyrekcji, kiedy wszedł nagle administrator Mercier. Z przerażeniem opowiedział mi, że przed chwilą w trzecim podsceniu, między dekoracjami z „Króla Lahauru”, znaleziono powieszonego maszynistę. Wykrzyknąłem na to: „Trzeba go zdjąć!” Kiedyśmy jednak przybyli na miejsce wypadku, na szyi powieszonego nie było już sznura!"

Wypadek ten pan Moncharmin uważa za zupełnie naturalny. Człowiek wiesza się na postronku, a gdy przychodzą go odciąć, postronka nie ma. Lecz pan Moncharmin wyjaśnia to w sposób bardzo prosty. Posłuchajcie, co o tym pisze: "Była to godzina lekcji baletu i solistki oraz baletniczki postarały się szybko o zabezpieczenie przeciwko urokom". To wszystko. Akurat! Cały balet zbiegł po drabinie i podzielił się sznurem wisielca w czasie krótszym, niż trzeba, aby to napisać! Bez sensu. Kiedy się natomiast zastanowię nad miejscem, gdzie znaleziono ciało - w trzecim podsceniu - wydaje mi się, że ktoś mógł mieć jakiś interes w tym, aby sznur zniknął po spełnieniu swego zadania. Czy moje domysły były błędne, okaże się później.
Ponura wieść rozeszła się szybko po Operze, gdzie Joseph Buquet był bardzo lubiany. Garderoby opustoszały, a tancerki skupiły się przy Sorelli jak wylękłe owieczki wokół pasterza i przez słabo oświetlone schody i korytarze skierowały się ku foyer, biegnąc co sił w drobnych nóżkach.

Na zakręcie schodów Sorelli natknęła się na hrabiego de Chagny. Hrabia, zazwyczaj tak spokojny i chłodny, okazywał tym razem wielkie podniecenie.
- Szedłem właśnie do pani - rzekł, dwornie witając primabalerinę. - Ach, Sorelli! jaki cudowny wieczór! A Krystyna Daae! Co za triumf!
- Niemożliwe! - zaprotestowała Meg Giri. - Jeszcze pół roku temu śpiewała baranim głosem. Lecz pozwól nam przejść, drogi hrabio - ciągnęło dziewczątko, zginając się w przesadnym ukłonie - idziemy się dowiedzieć o tego biedaka, którego znaleźli powieszonego.
Akurat przechodził tamtędy administrator, a usłyszawszy jej słowa, zatrzymał się.
- Jak to? Panienki już wiedzą? - rzekł nieco szorstko. - Ale proszę nie mówić o tym nikomu... A zwłaszcza żeby panowie Debienne i Poligny się nie dowiedzieli! W ostatnim dniu byłoby to dla nich bardzo przykre.
I wszyscy ruszyli do foyer.

Hrabia de Chagny miał słuszność: nigdy przedstawienie galowe nie udało się tak świetnie. Wszyscy ówcześni mistrzowie muzyki, jak Gounod, Reyer, Saint-Saexns, Massenet, Guirand, Delibes, ujmowali kolejno pałeczkę kapelmistrzowską i sami kierowali wykonaniem. Tego wieczoru olśniony i zdumiony Paryż poznał Krystynę Daae, której tajemnicze dzieje pragnę odsłonić w tej opowieści.
Wykonała ona najpierw kilka ustępów z "Romea i Julii". Ach, żałować należy tych, co nie słyszeli jej w roli Julii, co nie poznali jej naiwnego wdzięku, nie doświadczyli dreszczu, gdy rozległ się jej anielski głos, nie poczuli, jak dusza ich wzlatuje wraz z jej duszą ku grobowi kochanków z Werony.
Wszystko to jednak było niczym w porównaniu z nadludzkim akcentem, na jaki zdobyła się w roli Małgorzaty w "Fauście", śpiewając w zastępstwie niedysponowanej Carlotty. Nigdy nie widziano i nie słyszano nic podobnego! W interpretacji Krystyny Daae była to naprawdę "nowa Małgorzata", nadspodziewanie wspaniała, olśniewająca.
Sala uczciła tysiącznymi okrzykami niekłamanego wzruszenia Krystynę, która szlochała i słaniała się w ramionach koleżanek. Musiano ją przenieść do garderoby. Krytyka teatralna w osobach największych artystów i znawców muzyki była prawdziwie zachwycona. Wielbiciele opery zgodnie utrzymywali, że to piękne dziewczę wniosło owego wieczoru na deski sceniczne coś więcej niźli sztukę - wniosło także serce. A serce to było niewinne i jak oświadczył jeden ze znanych krytyków, aby pojąć, co zaszło w Daae, "siłą rzeczy nasunęło mi się, iż śpiewaczka niechybnie pokochała pierwszą miłością! Możem i niedyskretny" - dodawał - "lecz jedynie miłość zdolna jest dokonać takiego cudownego przeobrażenia. Przed dwoma laty słyszeliśmy Krystynę na popisie w konserwatorium, kiedy to budziła duże nadzieje. Skąd się wzięła dzisiejsza wzniosłość? Jeśli nie spłynęła z nieba na skrzydłach miłości, gotowym pomyśleć, iż pochodzi z piekieł i że Krystyna zawarła pakt z diabłem! Kto nie słyszał, jak Daae śpiewa w końcowym trio z „Fausta”,
opery tej wcale nie zna."

d3godml

Kilku starych bywalców wyrażało oburzenie. Jak można było tak długo ukrywać przed nimi podobny skarb? Krystyna Daae widywana była dotychczas jako wcale dobry Siebel obok Małgorzaty może nazbyt materialnie pojętej przez Carlottę. I trzeba było dopiero nagłej niedyspozycji Carlotty, aby na tym wieczorze galowym Krystyna mogła bez prób wystąpić w części programu zarezerwowanej dla hiszpańskiej diwy! Wreszcie dlaczego panowie Debienne i Poligny, pozbawieni Carlotty, zwrócili się do Krystyny? Znali więc jej ukryty geniusz? A skoro tak, to dlaczego dotąd go ukrywali? I dlaczego ona sama się ukrywała? Rzecz dziwna, nie słyszano, by miała nauczyciela śpiewu. Krystyna oświadczała tylko parokrotnie, iż od pewnego czasu pracuje sama. Wszystko to było doprawdy niewytłumaczalne.
Hrabia de Chagny obecny był w swej loży na przedstawieniu i dał się unieść ogólnemu entuzjazmowi.

Hrabia Filip Jerzy Maria de Chagny liczył podówczas czterdzieści jeden lat. Był to piękny mężczyzna i wielki pan. Po śmierci starego hrabiego stał się głową jednej z najwybitniejszych i najstarszych rodzin francuskich, której szlachectwo sięgało epoki Ludwika IX. Rodzeństwo hrabiego składało się z dwóch sióstr już zamężnych i brata Raoula, który teraz właśnie doszedł pełnoletności. Gdy zmarł stary hrabia, Raoul liczył sobie lat dwanaście i Filip zajął się wychowaniem brata. Chłopiec miał od dzieciństwa pociąg do marynarki, zaczął przeto kształcić się w tym kierunku i skończył szkołę morską. Dzięki szerokim stosunkom został właśnie członkiem wyprawy mającej w lodach podbiegunowych szukać śladów ekspedycji zaginionej od trzech lat. Na razie korzystał z dłuższego urlopu, który kończył się dopiero za sześć miesięcy.
Nieśmiałość młodego marynarza, powiedziałbym nawet - niewinność, była wprost niezwykła. Zdawało się, że dopiero co wyszedł spod pieczy kobiet. Wyrósłszy w towarzystwie dwóch sióstr i starej ciotki, nabrał w sposobie bycia wielkiej skromności, która jeszcze dodawała mu wdzięku. W tym czasie minęło mu już dwadzieścia jeden lat, choć wyglądał na osiemnaście. Miał jasny wąsik, piękne niebieskie oczy i cerę panny.
Filip kochał bardzo Raoula. Był z niego dumny i przewidywał dla młodszego brata pełną chwały karierę w marynarce, w której jeden z ich przodków, słynny Chagny de La Roche, zajmował ongiś stanowisko admirała. Obecnie korzystał z urlopu młodzieńca, aby mu w Paryżu pokazać w dziedzinie wytwornych rozrywek i przyjemności wszystko to, czego Raoul nie znał.
Hrabia uważał, iż w wieku Raoula nadmiar rozsądku jest nierozsądny. Lecz zrównoważony wykwintny światowiec, jakim był hrabia de Chagny, nie potrafił dać bratu złego przykładu. Zabierał go z sobą wszędzie, wprowadzając nawet do foyer tancerek. Powiadano, że hrabia ostatnio jest blisko z Sorelli, czy można jednak uznać za zbrodnię, że nieżonaty szlachcic spędza wieczorem godzinkę czy dwie w towarzystwie tancerki, wprawdzie nie tak bardzo bystrej, ale za to mającej najpiękniejsze w świecie oczy? Zwłaszcza że są miejsca, gdzie paryżanin tak wysoko postawiony jak de Chagny powinien bywać, a w owym czasie foyer tancerek Opery do miejsc tych właśnie należało.
Być może zresztą Filip nie zaprowadziłby brata za kulisy, gdyby ten parokrotnie nie dopominał się o to z pewnym uporem, co hrabia dopiero później miał sobie przypomnieć. Na przedstawieniu owego wieczoru Filip, oklaskujący gorąco Daae, odwrócił się do Raoula i zauważył z przerażeniem jego niezwykłą bladość.
- Nie widzisz - szepnął Raoul - że ta kobieta zaraz zemdleje? W rzeczy samej, na scenie musiano podtrzymać chwiejącą się Krystynę.
- Raczej ty zemdlejesz - powiedział na to hrabia, pochylając się ku niemu. - Co ci jest?
Lecz Raoul podniósł się z fotela.
- Chodźmy - rzekł nieswoim głosem.
- Gdzie chcesz iść? - spytał hrabia zaniepokojony jego zachowaniem.
- Chodźmy ją zobaczyć. Ona jeszcze nigdy tak nie śpiewała. Hrabia z zaciekawieniem spojrzał na brata i domyślny uśmieszek przewinął mu się przez usta.
- Ach, tak! - rzekł i po chwili dodał: - Chodźmy, chodźmy! Na twarzy miał wyraz wielkiego zadowolenia.
Skierowali się ku bocznemu wejściu na scenę, gdzie tłoczyło się wiele osób. Raoul miął nerwowo rękawiczki. Ujrzawszy tę niecierpliwość, hrabia pojął już wszystko. Wiedział teraz, dlaczego Raoul bywał tak roztargniony, gdy do niego mówiono, i dlaczego z takim upodobaniem sprowadzał często rozmowę na temat Opery.
Chwilę później byli na scenie. Panował tam gorączkowy ruch; wyfraczony tłum cisnął się ku foyer tancerek. Nawoływania przebiegających co chwila maszynistów mieszały się z ostrymi napomnieniami porządkowych, rozlegały się kłótnie statystów zmieniających naprędce kostiumy, piskliwe głosy i śmiechy spieszących dokądś baletnic. Spuszczano jedne dekoracje, podnoszono inne, wymieniano rekwizyty, ktoś stukał młotkiem. Zwyczajne to zamieszanie podczas antraktu zawsze wprawia w popłoch nowicjusza, jakim był Raoul idący tak szybko, jak mu tłok pozwalał, po scenie, na której Krystyna Daae odniosła właśnie triumf i pod którą Joseph Buquet umarł.

Nigdy nie było większego zamętu niż tego wieczoru, ale też nigdy Raoul nie czuł większej śmiałości. Zdecydowanie usuwał ze swej drogi przeszkody, nie zwracając najmniejszej uwagi na ścigające go komentarze. Opanowany był jednym tylko pragnieniem: ujrzeć tę, której cudowny głos wyrwał z jego piersi serce. Czuł bowiem, że ono już doń nie należy. Próbował się bronić od dnia, kiedy Krystyna, którą znał w dzieciństwie, naraz przed nim stanęła. Ogarnęło go wtedy dziwne a rozkoszne wzruszenie. Chciał je odpędzić, poprzysiągł sobie bowiem, że pokocha jedynie tę, co zostanie jego żoną, a nie mógł wszak ani przez chwilę myśleć o poślubieniu śpiewaczki; lecz oto wzruszenie przemieniło się w straszne uczucie. Czuł w piersi ból, jakby ktoś wyrwał mu serce. A potem doznał wrażenia okropnej pustki, którą mogłoby zapełnić jedynie czyjeś serce. Fenomen ten zwie się bardzo prosto: miłość od pierwszego wejrzenia.
Hrabia de Chagny z dobrodusznym uśmiechem na twarzy ledwie nadążał za spiesznie idącym bratem. Minąwszy drzwiczki prowadzące za kulisy, Raoul musiał się zatrzymać, aby przepuścić grupkę zagradzających mu drogę baletniczek. Z drobnych uróżowanych warg posypał się grad żartobliwych uwag pod adresem Raoula, nie reagującego bynajmniej na te zaczepki. Nareszcie jednak wydostał się na mroczny korytarz rozbrzmiewający wrzawą głośnych rozmów zebranych tam wielbicieli sztuki. Jedno imię zagłuszało wszystko inne: Krystyna Daae.
"A to szelma! zna drogę!" - myślał hrabia kroczący za bratem i zastanawiał się, w jaki też sposób Raoul mógł śpiewaczkę poznać. On go nigdy jeszcze do Krystyny nie przyprowadził. Zapewne Raoul zapuścił się już kiedyś w te labirynty, gdy on zwykle gwarzył we foyer z Sorelli, która czasem prosiła, by nie opuszczał jej aż do chwili wyjścia na scenę, a nawet wymagała, aby czekał za kulisami z parą maleńkich kamaszy mających ochronić przed zabrudzeniem jej atłasowe pantofelki.
Odkładając na później wizytę u Sorelli, hrabia posuwał się więc dalej korytarzem wiodącym do garderoby Krystyny, przy czym stwierdzał, że nigdy chyba nie przewijało się tam równie wiele ludzi jak tego wieczoru, gdy w całym teatrze panowało poruszenie wzbudzone sukcesem artystki i jej omdleniem. Krystyna nie odzyskała bowiem jeszcze przytomności. W tej właśnie chwili nadchodził wezwany lekarz teatralny, za nim zaś spieszył Raoul, następując mu niemal na pięty.
Lekarz i rozkochany młodzieniec znaleźli się równocześnie przy Daae i podczas gdy pierwszy udzielał artystce pomocy, drugi trzymał ją w ramionach. Hrabia z wieloma innymi pozostał przy drzwiach, w których panował ścisk nie do opisania.
- Czy nie uważa pan, doktorze - zapytał Raoul z niezwykłą śmiałością - że ci panowie powinni się wynieść z garderoby? Strasznie tu duszno.
- Ależ tak, najzupełniej słusznie - odpowiedział doktor i usunął z pokoju wszystkich z wyjątkiem Raoula i panny służącej. Ta ostatnia spoglądała na wicehrabiego z nieskrywanym zdziwieniem, gdyż nigdy go u swej pani nie widziała. Nie ośmieliła się jednak odezwać słowem. Lekarz zaś sądził, że skoro młodzieniec zachowuje się w ten sposób, to widocznie ma ku temu jakieś prawa. Raoul został więc w garderobie wpatrzony w powracającą do przytomności Krystynę, podczas gdy nawet obaj dyrektorowie, panowie Debienne i Poligny, którzy przybyli, aby osobiście wyrazić jej swój podziw, znaleźli się za drzwiami z szeregiem innych wielbicieli.
Hrabia de Chagny tymczasem w korytarzu śmiał się do rozpuku. "A to szelma! Co za szelma! I wierz tu, człowieku, tym młodzieniaszkom mającym pozory niewiniątek!" - myślał.
Promieniał z radości.
"To jednak prawdziwy de Chagny!" - stwierdził na koniec, po czym szczęśliwy i dumny skierował się do garderoby Sorelli, którą jak już powiedziano, spotkał po drodze do foyer baletu z jej wystraszonym stadkiem.

d3godml

Tymczasem Krystyna Daae wydała głębokie westchnienie, któremu echem odpowiedziało inne. Obróciła głowę, a ujrzawszy Raoula, zadrżała. Uśmiechnęła się do lekarza, popatrzyła na pannę służącą i znów na Raoula.
- Kim pan jest? - zapytała słabym jeszcze głosem.
A on przyklęknął i składając gorący pocałunek na jej dłoni, powiedział:
- Jestem tym chłopcem, który niegdyś wyłowił pani szal z morza.
Krystyna spojrzała na lekarza i pokojówkę, po czym wszyscy troje wybuchnęli śmiechem. Raoul podniósł się na nogi cały czerwony.
- Ponieważ nie chce się pani przyznać do znajomości ze mną, proszę o chwilę rozmowy na osobności w sprawie bardzo ważnej.
- Jak mi już będzie lepiej, dobrze? - odparła drżącym głosem. - Pan jest bardzo miły...
- Lepiej, żeby pan teraz poszedł - uprzejmie wtrącił doktor. - Ja się panną Daae zaopiekuję.
- Ależ ja nie jestem chora - odezwała się naraz Krystyna z nieoczekiwaną dziwną energią. Podniosła się i szybkim gestem przetarła oczy. - Dziękuję, doktorze... Teraz potrzebuję samotności... Idźcie już, panowie, proszę... Jestem dziś bardzo zdenerwowana...
Lekarz chciał protestować, lecz widząc silne rozdrażnienie śpiewaczki uznał, że w podobnym stanie lepiej się jej nie sprzeciwiać. Wyszedł więc z zawiedzionym Raoulem na korytarz.
- Nie poznaję jej... - rzekł. - Zwykle jest taka łagodna.
Pożegnał młodzieńca i odszedł.

Raoul został sam. Cała ta część teatru była teraz pusta. Wszyscy zebrali się w głównym foyer, gdzie odbywało się pożegnanie dyrektorów. Raoul sądził, że i Krystyna za chwilę tam podąży, czekał więc na korytarzu w ciszy i samotności. Wsunął się nawet w mroczne zagłębienie drzwi. W piersiach odczuwał ciągle ten sam okropny ból. O nim właśnie chciał jak najprędzej powiedzieć Krystynie.
Nagle drzwi garderoby otworzyły się szeroko i Raoul ujrzał pokojówkę wychodzącą z zawiniątkiem w ręce. Zatrzymał ją w przejściu i zapytał, jak się miewa jej pani. Dziewczyna ze śmiechem odrzekła, że śpiewaczka czuje się już zupełnie dobrze, lecz nie należy jej przeszkadzać, gdyż pragnie być sama.
Raoulowi przemknęło przez myśl: pragnie być sama dla niego!... Czyż nie wspomniał, że chce z nią pomówić na osobności? Zapewne dlatego zręcznie pozbyła się wszelkiego towarzystwa.
Wstrzymując oddech podszedł do drzwi garderoby i już miał zapukać... lecz ręka jego opadła. Dobiegł go bowiem z pokoju męski głos mówiący rozkazująco:
- Krystyno! ty musisz mnie kochać!
A drżący, pełen bólu, nabrzmiały łzami głos śpiewaczki odpowiedział:
- Jak możesz tak do mnie mówić? Przecież ja śpiewam tylko dla ciebie!
Raoul oparł się o futrynę drzwi, by nie upaść. Sądził niedawno, że serce wyrwano mu z piersi. Teraz jednak waliło jak młot. Zdawało mu się, że jego uderzenia rozlegają się w całym korytarzu. Usłyszą je w końcu w garderobie i sromotnie przepędzą spod drzwi jego, Raoula de Chagny! Przycisnął piersi mocno rękami, chcąc zagłuszyć te szalone uderzenia. Na darmo jednak.
- Musisz być bardzo zmęczona - odezwał się znowu w garderobie męski głos.
- Och! dzisiaj duszę ci oddałam.
- Piękną masz duszę, moje dziecko - mówił głos z powagą. - Żaden monarcha nie otrzymał nigdy w darze podobnego skarbu. Aniołowie dzisiaj płakali.
Po tych słowach Raoul nie usłyszał już nic więcej.
Nie odszedł jednak, tylko w obawie, że zostanie odkryty, skrył się z powrotem w mrocznym kątku oczekując wyjścia mężczyzny. Równocześnie poznał miłość i nienawiść. Wiedział, kogo kocha. Chciał się dowiedzieć, kogo nienawidzi.
Ku ogromnemu jego zdumieniu drzwi garderoby otworzyły się i Krystyna Daae, otulona futrem, z twarzą przysłoniętą koronką, wyszła sama. Zatrzasnęła za sobą drzwi, lecz Raoul zauważył, że nie zamknęła ich na klucz. Przeszła obok niego, ale nawet za nią nie spojrzał, gdyż wzrok utkwił w drzwiach.
Kiedy śpiewaczka przeszła, Raoul wrócił przed drzwi garderoby, otworzył je i zaraz za sobą zamknął. Znalazł się w głębokich ciemnościach. Światło w pokoju było zgaszone.
- Wiem, że ktoś tu jest! - zawołał wibrującym głosem. - Dlaczego się ukrywa?
Mówiąc to, opierał się plecami o zamknięte drzwi. Z ciemności nie dobiegał najlżejszy dźwięk. Słyszał tylko własny oddech.
- Nie wyjdziesz pan stąd, aż za moim pozwoleniem - gorączkował się dalej. - Jeżeli nie odpowiesz, jesteś podłym tchórzem! Ale potrafię cię zdemaskować.
Potarł zapałkę i płomyk oświetlił pokój. Nie było w nim nikogo! Raoul przekręcił klucz w zamku i pozapalał lampy. Zajrzał do umywalni, otworzył szafy, spoconymi rękami obmacał mury.
W garderobie nie było nikogo.
- Ja chyba tracę zmysły! - rzekł na głos.
Długą chwilę stał wsłuchany w szmer palącego się gazu. Wyszedł półprzytomny, nie wiedząc, dokąd idzie ani co czyni. W pewnej chwili zimne powietrze owionęło mu twarz. Znajdował się na dole wąskich schodów, którymi szło właśnie w milczeniu kilku robotników, dźwigając nakryte białym płótnem nosze.
- Gdzie jest wyjście? - zapytał ich Raoul.
- A tu, naprzeciwko - odpowiedziano mu. - Drzwi są otwarte. Ale proszę nas przepuścić.
- A to co? - zapytał machinalnie Raoul, wskazując na nosze.
- To ciało Josepha Buqueta, którego znaleziono powieszonego w trzecim podsceniu, obok dekoracji z "Króla Lahauru".
Raoul usunął się z drogi, uchylił kapelusza i wyszedł.

We foyer baletu odbywało się tymczasem uroczyste pożegnanie ustępujących dyrektorów Opery. Brał w nim udział cały świat artystyczny Paryża.
Sorelli z pucharem szampana w ręce, gotowa wygłosić przemówienie, stała pośrodku, a za nią cisnęły się wszystkie jej koleżanki. Jedne poszeptywały o wydarzeniach dnia, inne kierowały porozumiewawcze znaki do przyjaciół, rozgadanym tłumem otaczających bufet ustawiony w sali. Kilka tancerek przebrało się już, lecz większość zachowała tiulowe spódniczki. Mała Jammes, która dzięki swoim piętnastu wiosnom zdołała zapomnieć o śmierci Josepha Buqueta i upiorze Opery, kręciła się niespokojnie wybuchając co chwila śmiechem, podskakiwała, aż Sorelli musiała przywołać ją do porządku, kiedy na schodach pojawili się dyrektorowie.
Wszyscy zauważyli, że ustępującym dyrektorom dopisuje humor, co na prowincji zadziwiłoby każdego, lecz w Paryżu należało do dobrego tonu. Nie mógłby się bowiem poszczycić mianem "prawdziwego paryżanina" ten, kto by nie umiał pod maską wesołości ukrywać swych cierpień. Skoro wiadomo, że przyjaciel pogrążony jest w smutku, nie należy go pocieszać, gdyż powie, że już został pocieszony; a skoro spotkało go coś dobrego, nie wolno mu składać powinszowań, albowiem paryżanin uważa własne powodzenie za coś tak naturalnego, że dziwi się, gdy ktoś o tym mówi. W Paryżu trwa wieczna maskarada, a panowie Debienne i Poligny byli ludźmi zbyt doświadczonymi, by we foyer zdradzić swój rzeczywisty smutek. Uśmiechali się więc szeroko do Sorelli, która zaczęła swą przemowę, gdy wtem przeraźliwy krzyk małej Jammes tak nagle uśmiech ten zgasił, że oczom wszystkich ukazał się zamaskowany dotąd niepokój i strach dyrektorów.
- Upiór Opery!
Jammes rzuciła te słowa z nieopisanym przerażeniem; palcem wskazywała pośród wyfraczonego tłumu oblicze blade, posępne, tak szpetne z dwoma czarnymi, głębokimi oczodołami, że przyjęto je z szalonym aplauzem.
- Upiór Opery! Upiór Opery! - rozlegało się dokoła.
Wszyscy się śmiali, przepychali, każdy chciał stawiać upiorowi Opery szampana. Upiór jednak znikł! Wmieszał się w tłum i na próżno go szukano.
Sorelli była wściekła, bo nie zdołała dokończyć przemowy. Debienne i Poligny podziękowali jej serdecznie i znikli równie szybko jak upiór. Nikt się tym zbytnio nie zdziwił, gdyż wiedziano, że podobna uroczystość czeka ich jeszcze na wyższym piętrze, we foyer chóru, a na koniec podejmować będą najbliższych przyjaciół w holu gabinetu dyrektorskiego, gdzie przygotowano wystawną kolację.
Tam też znaleźli się nowi dyrektorowie, Moncharmin i Richard. Ledwie się znali z ustępującymi, wszyscy czterej jednak obsypywali się nawzajem komplementami i serdecznościami, co wpłynęło dodatnio na usposobienie gości, tak że podczas kolacji nastrój panował niemal radosny. Po kilku toastach atmosfera jeszcze się ożywiła, kiedy zaś Debienne i Poligny wręczyli swoim następcom dwa kluczyki uniwersalne otwierające wszystkie drzwi Narodowej Akademii Muzyki, wzbudziły one powszechne zainteresowanie. Podawano je sobie z rąk do rąk, gdy wtem uwagę niektórych odwróciło uczynione nagle odkrycie: na końcu stołu ujrzeli ową bladą, niesamowitą twarz o pustych oczodołach, powitaną przedtem przez małą Jammes okrzykiem: "Upiór Opery!" Osobnik ów siedział przy stole jak każdy z gości, tyle że nie jadł i nie pił.
Ci, co początkowo przyglądali mu się z uśmiechem, odwrócili w końcu głowy, ogarnięci nagle ponurymi myślami. Nikt nie śmiał dowcipkować jak we foyer, nikt nie zawołał: "To upiór Opery!" On zaś nie wyrzekł słowa, a najbliżsi sąsiedzi nie mogliby orzec, w jakiej chwili zasiadł przy stole. Każdy wszakże pomyślał, że jeśli zmarli zjawiają się czasem pośród żywych, to chyba nie pokazują ohydniejszego oblicza.
Przyjaciele Richarda i Moncharmina przypuszczali, że ten dziwaczny gość należy do znajomych Debienne’a i Poligny’ego, ci zaś sądzili na odwrót. Dlatego też nie pozwolono sobie na żarty, niestosowne pytania czy gest niechęci względem niesympatycznego przybysza z zaświatów. Każdy, kto słyszał legendę o upiorze Opery i znał jego wygląd z opisu Josepha Buqueta - a nie wiedział jeszcze o tajemniczej śmierci maszynisty - uważał in petto, że człowiek siedzący na końcu stołu mógłby z powodzeniem uchodzić za żywe wcielenie postaci będącej, zdaniem większości, wytworem imaginacji niepoprawnie przesądnych pracowników Opery. Tyle że według legendy upiór nie posiadał nosa, a jemu tej ozdoby twarzy nie brakowało. Jednakże Moncharmin w swoich pamiętnikach twierdzi, że nos dziwnego gościa "był długi, cienki i przezroczysty" - a ja dodam, że mógł być sztuczny.

d3godml

Czy rzeczywiście upiór Opery zjawił się tego wieczoru bez zaproszenia na bankiecie wydanym przez dyrektorów? I czy można mieć pewność, iż owa twarz należała do upiora? Kto by ośmielił się tak twierdzić? Wspominam o tym incydencie nie w celu przekonania czytelnika, iż tajemniczy upiór był zdolny do tak zuchwałego czynu, lecz dlatego, że wydaje mi się to bardzo prawdopodobne. Armand Moncharmin bowiem w swoich pamiętnikach pisze tak: "Kiedy przypominam sobie ten wieczór, trudno mi rozdzielić tajemnicę, jaką w gabinecie dyrektorskim wyznali nam Debienne i Poligny, od obecności na bankiecie tego upiornego osobnika, którego żaden z nas nie znał."
Oto co się wtedy wydarzyło:
Debienne i Poligny, siedzący pośrodku stołu, nie spostrzegli jeszcze osobnika o trupiej twarzy, gdy tenże odezwał się niespodziewanie.
- Panienki z baletu mają słuszność - rzekł. - Śmierć tego Bouqueta nie jest może tak naturalna, jak się wszystkim wydaje. Ustępujący dyrektorowie podskoczyli na krzesłach.
- Bouquet nie żyje? - zawołali.
- Tak - odpowiedział spokojnie ów człowiek, a raczej cień człowieka. - Znaleziono go dzisiaj powieszonego w trzecim podsceniu.
Eks-dyrektorzy powstali na te słowa i dziwnie przyglądali się nieznajomemu. Mocno byli wzburzeni, bardziej może, niż zasługiwały okoliczności. Spojrzeli po sobie. Byli bladzi jak obrus nakrywający stół. W końcu Debienne skinął na Richarda i Moncharmina, Poligny zaś w kilku słowach przeprosił obecnych, po czym wszyscy czterej opuścili salę.
Oddaję teraz głos dyrektorowi Moncharminowi.
"Niepokój Debienne’a i Poligny’ego" - pisze w swoich pamiętnikach - "wzrastał z każdą chwilą. Miałem wrażenie, że chcą nam powiedzieć coś, co wprawia ich w zakłopotanie. Najpierw zapytali nas, czy znamy osobnika siedzącego na końcu stołu; na naszą przeczącą odpowiedź zmieszali się jeszcze silniej. Wzięli z naszych rąk kluczyki uniwersalne, chwilę namyślali się i wreszcie poradzili, aby w największej tajemnicy wymienić zamki w tych pomieszczeniach, które pragnęlibyśmy mieć pod pewnym zamknięciem. Wyglądali przy tym tak dziwnie, aż roześmialiśmy się z Richardem pytając, czy w Operze są złodzieje. Odparli, że jest coś gorszego, bo upiór! Zaczęliśmy śmiać się na dobre, przekonani, że żartują sobie z nas na zakończenie udanego wieczoru. Lecz na ich prośby spoważnieliśmy, chcąc sprawić im przyjemność uczestnictwem w tej, jak sądziliśmy, zabawie. Powiedzieli nam wówczas, że nie byliby uczynili najmniejszej wzmianki o upiorze, gdyby nie otrzymali od niego wyraźnego polecenia, aby nas zobowiązać do uprzejmości wobec
tego osobnika i spełniania wszelkich jego życzeń. Szczęśliwi, że opuszczają przybytek, gdzie niepodzielnie panowała owa zjawa, do ostatniej chwili wahali się, czy zwierzać nam się z tych niezwykłych faktów, na które nasze sceptyczne umysły z pewnością nie były przygotowane, gdy wieść o śmierci Josepha Bouqueta przypomniała im brutalnie, że ilekroć nie wypełnili żądań upiora, zawsze jakiś nieoczekiwany a przykry wypadek na nowo umacniał ich w poczuciu zależności. Podczas tej nieoczekiwanej przemowy, wypowiedzianej poważnie w formie zwierzenia, nie spuszczałem oka z Richarda. Richard jeszcze ze studenckich czasów znany był ogólnie jako wyjątkowy żartowniś. Toteż teraz jakby się rozkoszował tym, co mu serwowano. Słuchał uważnie, chociaż śmierć Bouqueta przydawała wszystkiemu nieco makabrycznego smaczku. Ze smutkiem kiwał głową, a w miarę jak opowieść się rozwijała, na twarz wypływał mu coraz większy żal, jakby mu przykro było z powodu tej sprawy w Operze teraz, gdy dowiadywał się, że zamieszany w nią jest
upiór. Ja naśladowałem jego zachowanie, lecz przyszła chwila, kiedyśmy nie strzymali i parsknęli śmiechem. Nasi rozmówcy zaś, widząc, że tak szybko przechodzimy od rozpaczy do szalonej wesołości, sądzili chyba, że mają do czynienia z ludźmi niespełna rozumu.
Żart trwał jednak cokolwiek za długo, Richard zapytał więc pół żartem, pół serio:
- Ale czego właściwie życzy sobie ten upiór?
Poligny podszedł do biurka i wrócił z egzemplarzem księgi adiudykacyjnej zaczynającej się tymi słowy: :Dyrekcja Opery obowiązana jest utrzymywać Narodową Akademię Muzyki na należytym artystycznym i kulturalnym poziomie...; a kończącym się artykułem 98 tak oto sformułowanym:
Przywilej ten może być cofnięty:
1) jeżeli dyrektor postąpi niezgodnie z określonymi w księdze adiudykacyjnej zaleceniami.
Dalej wyliczone były owe zalecenia.
Zapis w księdze sporządzono czarnym atramentem w brzmieniu identycznym z egzemplarzem, który myśmy otrzymali. Jednakże zauważyliśmy w niej dopisek zrobiony czerwonym atramentem, pismem dziwacznym, nierównym, przypominającym pierwsze litery stawiane ręką dziecka. Dotyczył on artykułu 98 i brzmiał następująco:
5) Jeśli dyrekcja opóźni więcej niż o 15 dni wypłatę miesięcznej należności upiora Opery, ustaloną do nowego rozporządzenia na 20000 franków miesięcznie - czyli 240000 franków rocznie.
Poligny drżącym palcem wskazywał nam tę ostatnią klauzulę, której zupełnieśmy się nie spodziewali.
- Czy to wszystko? Czy on nie żąda nic więcej? - zapytał z zimną krwią Richard.
- Owszem - odparł Poligny.
Przerzucił kilka stronic.
Prawa loża prosceniowa nr 1 przeznaczona jest dla członków rządu.
Loża nr 27 na drugim piętrze będzie codziennie zatrzymywana dla prefektów departamentu Sekwany.
Na końcu tego artykułu czerwonym atramentem dodano:
Loża nr 5 na pierwszym piętrze pozostawać ma zawsze do dyspozycji upiora Opery.
Poruszeni jedną myślą powstaliśmy z Richardem i wyciągając w serdecznym uścisku dłonie do Debienne’a i Poligny’ego, powinszowaliśmy im dowcipnego żartu, świadczącego, że francuskie poczucie humoru jeszcze nie wygasło. Richard nawet dodał, iż teraz rozumie powód ich ustąpienia: z tak wymagającym upiorem niepodobna prowadzić interesów.
- Zapewne - potwierdził z powagą Poligny - dwustu czterdziestu tysięcy franków rocznie na ulicy się nie znajduje, a jeszcze proszę policzyć, ile kosztuje nigdy nie sprzedawana loża! Doprawdy, trudno jest pracować na utrzymanie upiora! Wolimy odejść!
- Tak jest - powtórzył Debienne. - Wolimy odejść. Chodźmy więc.
I przy tych słowach powstał.
- Zdaje mi się jednak - żartował dalej Richard - iż panowie są zbyt łagodni wobec tego upiora. Gdybym ja miał upiora tak kłopotliwego, nie omieszkałbym oddać go pod opiekę policji.
- Tylko jak? - zawołali chórem. - Myśmy go nigdy nie widzieli!
- Jak to? A w loży, kiedy przychodzi na przedstawienie?
- Nie widzieliśmy go nigdy w loży!
- To czemuście jej nie sprzedali?
- Sprzedać lożę upiora Opery! Ano, moi panowie, spróbujcie!
Po tych słowach wyszliśmy wszyscy z gabinetu. Nigdy jeszcze nie ubawiliśmy się z Richardem tak dobrze."

d3godml
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3godml

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj