1 ###Vienne, Ile-Rien Była dziewiąta wieczorem. Tremaine bezskutecznie próbowała znaleźć metodę popełnienia samobójstwa, które sąd uznałby za śmierć z przyczyn naturalnych, gdy nagle rozległo się łomotanie do drzwi.
- A niech to diabli.
Kilka książek traktujących o różnych truciznach zsunęło się jej z kolan, kiedy podnosiła się z nazbyt miękkiego fotela. Został jej w ręku tylko drugi tom „Medycyny sądowej”, w którym założyła sobie palcem miejsce, gdzie skończyła czytać. Poszukiwania niemożliwej do wykrycia trucizny nie szły jej najlepiej: lekarze-czarnoksiężnicy potrafili je bardzo dobrze określać, ona zaś nie chciała, żeby wyglądało na to, że została zamordowana. Krwotok śródczaszkowy wydawał się niezłym pomysłem, tyle że trudno go sprowokować własnoręcznie. W końcu wywodzę się z Valiarde’ów, więc powinnam znaleźć jakieś rozwiązanie, pomyślała kwaśno. Owijając się kocem, przecisnęła się do drzwi, torując sobie drogę pośród stosów książek. Biblioteka w Coldcourt doskonale nadawała się do jej potrzeb, gdyż zawierała rozliczne dzieła na rozmaite tematy, w tym wszystko, co napisano w cywilizowanym świecie na temat morderstw i różnych okaleczeń ciała.
Hall był ciemnawy: oświetlała go tylko jedna żarówka, osadzona w starej gazowej lampie, umieszczonej nad schodami. Jej blask wydobył z mroku pożółkły tynk na ścianach, stare, drewniane boazerie i błękitntozłoty, wzorzysty dywan na gładkiej, kamiennej posadzce. Nazwa Coldcourt doskonale oddawała charakter budowli: zanim Tremaine dotarła do drzwi frontowych, jej bose stopy zdążyły doszczętnie przemarznąć. Dała swojej gospodyni wychodne na dzisiejsze popołudnie i wieczór, a teraz tego pożałowała, ale przecież nie mogła przewidzieć, że znalezienie odpowiedniego rozwiązania zabierze jej aż tyle czasu. W takim tempie nie zdąży umrzeć do końca tygodnia.
Nieproszony gość wciąż walił do drzwi.
- Kto tam? - krzyknęła, powątpiewając, czy ją w ogóle usłyszy. Coldcourt zbudowany jako wiejska rezydencja, miał mury z grubego kamienia, które doskonale chroniły przed chłodem vienneńskich zim. Usytuowany pośród innych, równie starych posiadłości tuż za granicami miasta, dwór ów rozsiadł się szeroko na swych zaniedbanych gruntach, roztaczając wokół siebie wdzięk swych asymetrycznych kształtów i zdobionych blankami wieżyczek. Drzwi miały kilka cali grubości, a stare, dębowe drewno pokrywała wytłaczana płyta z ołowiu, która wcale nie stanowiła tylko dekoracji: stanowiła ochronę przed kulami lub próbami włamania. Okna nad drzwiami wykonano z grubego szkła ołowiowego, wzmocnionego srebrnym drutem, a zgodnie z obowiązkiem zaciemnienia, zasłony były ściśle zaciągnięte. Wszystkie budynki miały zasłony zaciemniające, wymagane przez Centrum Obrony Cywilnej, ale pozostałe środki bezpieczeństwa należały do cech szczególnych Coldcourt. Tyle tylko, że wszystkie strażniki, chroniące przed atakami czarnoksięskimi w
obecnej sytuacji nie mogły się na wiele przydać.
- To ja, Gerard! - odezwał się stłumiony głos.
- O Boże. - Tremaine oparła ze znużeniem czoło o chłodną, drewnianą płytę drzwi. Wyznaczony testamentem jako zarządca majątku jej ojca, Guilliame Gerard był też prawnym opiekunem dziewczyny, dopóki nie ukończyła lat dwudziestu jeden, ale w ostatnich czasach nie widywała go nazbyt często. W pierwszej chwili pomyślała, że pewnie dostał list od kierowniczki grupy straży obywatelskiej, do której należała.
Tremaine przystąpiła do tej grupy, gdyż pracowała ona w zbombardowanych okolicach miasta i wielu jej członków, nawet doświadczonych policjantów czy też strażaków, albo byłych żołnierzy, zginęło od niewypałów lub podczas zawaleń budynków. Nieduża kobieta, która w szkole nigdy nie przodowała na gimnastyce nie miała prawa przetrwać nawet tygodnia w podobnej roli. Tremaine mogła więc liczyć na to, że zakończy życie nie zyskując więcej uwagi ponad wzmiankę na jednej z list ofiar opublikowanych w prasie. Każdy inny sposób musiałby doprowadzić do oficjalnego śledztwa, które bez wątpienia ujawniłoby bardzo nieprzyjemne fakty na temat niedawnej przeszłości jej rodziny, a Tremaine wcale by sobie tego nie życzyła. Tyle tylko, że pracując już sześć miesięcy w straży obywatelskiej, wciąż pozostawała przy życiu.
Z pewnością nadal nie umiałaby odbić piłki tenisowej, ale nauczyła się wspinać, gramolić i przeciskać pośród ruin niczym wiewiórka, unikać spadających kawałków gruzu, a kiedy z na pół zasypanej piwnicy wyskoczył na nią ghoul, instynkt podpowiedział jej, by zatłuc go kawałkiem ołowianej rury, w ten sposób triumfując nad pragnieniem samounicestwienia.
Jednak po pół roku igrania ze śmiercią, kierowniczka grupy poinformowała Tremaine, iż należy się jej miesiąc urlopu, a dopiero potem będzie mogła odpracować następną turę. Dziewczyna zaprotestowała z patriotycznym ogniem, który wzbudziłby niewątpliwy podziw jej teatralnych przyjaciół, gdyby oczywiście ci znajdowali się jeszcze przy życiu. Musiała jednak ugiąć się na widok wyrazu oczu swojej zwierzchniczki. Była nią bowiem księżna Duncanny, która nawykła do zarządzania swym wielkim majątkiem, a w dodatku na samym początku wojny przeszła szkolenie jako pielęgniarka. Posiadała zatem zbyt wiele spostrzegawczości i kiedy Tremaine spojrzała jej w oczy, pomyślała natychmiast: Ona wie. Domyśla się, dlaczego tu jestem. Należało zatem opuścić straż obywatelską i znaleźć jakiś inny sposób.
Na pewno skontaktowała się z Gerardem.
- A niech to wszyscy diabli. - Krzywiąc się, Tremaine przekręciła wielki klucz i otworzyła ciężką zasuwę.
Gerard wślizgnął się do środka, z nawyku szybko zamykając za sobą drzwi, żeby jak najmniej światła wydostało się na zewnątrz. Istniało nikłe prawdopodobieństwo, by peryferie Vienne miały się stać przedmiotem ataku z powietrza, a Tremaine nie słyszała dzisiaj w radiu żadnych ostrzeżeń bombowych.
Przybysz był wysokim mężczyzną około czterdziestki, o ciemnych, lekko tylko dotkniętych siwizną włosach. Krawat przekrzywił mu się, a na tweedowej marynarce widać było ciemne plamy. Gdy z zakłopotaniem przyglądał się dziewczynie, w jego okularach odbijało się światło żarówki.
- Tremaine, przepraszam za to najście, ale stało się coś strasznego.
Zniszczyli strażniki, pomyślała, patrząc na niego tępo. Pałac zburzony. Poczuła, jak w piersi wzbiera jej histeryczny śmiech. Nie będzie żadnych długotrwałych dochodzeń, ani przykrych artykułów w gazetach. Gardier zwyciężyli, a ona może teraz rozbić sobie głowę kamieniem i nikt temu nie poświęci najmniejszej uwagi.
- Zbombardowali pałac.
- Nie. - Gerard popatrzył na nią dziwnie. - Nie, to nie jest aż tak straszne. - Zaczerpnął gwałtownie tchu, starając się zebrać myśli. - Przyszedłem w sprawie projektu. Nasza ostatnia próbna kula uległa zniszczeniu.
- Och. - Tremaine zwilżyła wargi, usiłując ogarnąć sytuację. Mówił o projekcie prowadzonym przez Instytut Obrony imienia Villera, znajdujący się poza miastem. Mocniej owinęła się kocem i wygodniej ujęła grubą księgę, idąc za Gerardem w głąb hallu. - Czy chcesz, żebym wypisała ci czek? - zapytała. W mieście istniały osoby, które zajmowały się tym i innymi finansowymi sprawami Instytutu, ale może ich biura zostały zburzone lub ewakuowane. - Myślałam, że rząd zarekwirował dla was wszystko, czego wam trzeba.
Gerard zatrzymał się i spojrzał na nią ze zniecierpliwieniem.
- Tremaine, posłuchaj... - Zamrugał powiekami, dostrzegając wreszcie jej wygląd. - Czy to twój nocny strój?
- To kitel. Kitel artysty. - Większość ubrań Tremaine uległa zagładzie; krawcowa, u której je sobie szyła zamknęła swój zakład i opuściła miasto, a ona, Tremaine, nie miała najmniejszej ochoty wystawać godzinami w kolejkach do sklepów. - Ja... Nieważne. No... co się stało?
- Kula, której używaliśmy w eksperymencie uległa zniszczeniu - wyjaśnił Gerard. - To był prototyp Riardina kuli Villera, ostatni, jaki mieliśmy.
Teraz już zrozumiała.
- Zniszczona? - Czując nagły gniew, rzuciła „Medycynę sądową” na marmurowy stolik. - Co to ma u diabła znaczyć? Przez kogo?
- Przez Riardina. - Spoglądając na nią ponuro, Gerard poprawił sobie okulary. - Zabiła go i zniszczyła samą siebie.
Tremaine wypuściła powietrze z płuc i objęła palcami nasadę nosa.
- Idiota - mruknęła. Nie było się czemu dziwić. Ten projekt przyprawił o śmierć niejedną osobę.
- To przez nadgorliwość - przyznał Gerard. - Jednak nie mieliśmy nikogo lepszego niż on. Teraz ja zostałem czarnoksiężnikiem najwyższej rangi w tym projekcie. - Nabrał głęboko tchu, jakby jeszcze się nie oswoił z tą myślą.
Tremaine podniosła na niego wzrok, marszcząc brwi. Uniwersytet w Lodun został zapieczętowany przez swoje własne strażniki i znajdował się pod stałym atakiem Gardier. Przez dwa ostatnie lata nie można się tam było dostać i nikt nie zdołał zbliżyć się doń na tyle, żeby odkryć, czy uwięzieni w środku czarnoksiężnicy i mieszkańcy miasta żyją jeszcze, czy nie. Od tego czasu zostało niewielu czarnoksiężników, którzy nie zostali oddelegowani do obrony granic i wybrzeża. Gerard reprezentował przyzwoity poziom, ale daleko mu było do błyskotliwości Riardina. Samobójstwo dawało tę dodatkową korzyść, że nie trzeba było przyglądać się, jak giną przyjaciele.
- Gerardzie...
- Dwie pozostałe kule były dostosowane do Riardina. On je wykonał i on z nimi pracował. Nie ma teraz czasu, żeby zrobić następną dla mnie. - Popatrzył na dziewczynę z powagą. - Potrzebuję prototypu Damala.
- Och. - Arisilde Damal był największym czarnoksiężnikiem w historii Ile-Rien. Tremaine nazywała go wujkiem Ari. Teraz przez chwilę przyglądała się Gerardowi nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi, a potem zrozumiała, że prosi ją o pozwolenie. - Ach, tak. Ależ oczywiście. Gerard ruszył na górę, ale zatrzymał się, zdziwiony, gdy dziewczyna zawróciła do biblioteki, wciąż ciągnąc za sobą koc.
- Nie trzymasz jej w sejfie na górze?
- Czuje się samotna. Tam jest ciemno i zimno. Pewnie dlatego właśnie dwie pozostałe kule umarły. - Na początku istniały trzy takie przedmioty, skonstruowane przez Edouarda Viller, przybranego dziadka Tremaine, przechowywane w tajemnych skrytkach na strychu w Coldcourt. Dwie spokojnie oddały ducha po latach bezczynności, a jedna została osobiście zniszczona przez Arisilde Damala, podczas wykonywania wyjątkowo silnego zaklęcia. Kiedy ojciec Tremaine, Nicholas Valiarde, ufundował Instytut Villera, który miał kontynuować dzieło Edouarda Viller, Arisilde, współpracując ze specjalistami w filozofii naturalnej odtworzył pierwotny projekt Villera.
Tremaine poprowadziła swego gościa do biblioteki. Książki już dawno temu przestały się mieścić na sięgających sufitu półkach i zajmowały też sąsiedni salonik, jak również kilka pokoi na piętrze, ale tu wciąż znajdowała się główna część kolekcji. Choć biblioteka pilnie wymagała odkurzenia, pozostawała mimo to najprzyjemniejszym pomieszczeniem w całym domu, ze swymi różnobarwnymi, starymi parscyjskimi dywanami i miękkimi fotelami. Był to też jedyny pokój, w którym na ścianach nie widać było jaśniejszych prostokątów po zdjętych obrazach, które milcząco przypominały o stale obecnej groźbie inwazji. Zgodnie z instrukcjami, zostawionymi przez ojca, Tremaine przeniosła jego kolekcję dzieł sztuki do zapieczętowanego skarbca, ukrytego pod biurami Przedsiębiorstwa Importowego Valiarde w Vienne, razem z częścią mebli, co starszymi książkami, biżuterią matki i innymi cennymi przedmiotami. Od tamtej pory miała wrażenie, że dom stał się pustą skorupą, w której nie zostało nic, nawet ona sama. Podeszła do stojącej pod
ścianą szafki ze szklanymi drzwiami i otworzyła szufladę w poszukiwaniu klucza.
- Raz jeszcze przepraszam za to najście. Wiem, że masz teraz urlop. - Gerard rzucił okiem na skąpy ogień, płonący na kominku i stosy książek, otaczające fotel. - Piszesz coś nowego?
- Uhm. - Tremaine zrezygnowała z odnalezienia klucza pośród ogryzków ołówków, skrawków papieru i najrozmaitszych rupieci, zgromadzonych przez kilka dekad i mocnym szarpnięciem otworzyła drzwi szafki. Kula spoczywała na górnej półce, razem ze licznymi pożółkłymi notatnikami i teczkami. Była nieduża, wielkości piłki do krykieta, składała się z pasów metalu o barwie miedzi, a w środku miała mnóstwo maleńkich kółeczek i zębatych przekładni. Tremaine wzięła ją z półki, tracąc na chwilę czucie w palcach po bezpośrednim zetknięciu z mocą, która drzemała w tym przedmiocie. Chuchnęła na kulę, która zrobiła się ciepła w dotyku.
Przytrzymała ją przy piersi, zamykając drzwiczki.
- Żadnych magicznych zamków? Żadnych tajemnych urządzeń? - zapytał z lekkim rozczarowaniem Gerard, podchodząc bliżej. - Rodzina Valiarde schodzi na psy.
- Naprawdę? - Gerard był zaufanym przyjacielem jej ojca, więc miał prawo do takiej uwagi, ale mimo to zabolała ona Tremaine. - Możesz od razu wbić mi nóż w plecy; po co tracić czas - mruknęła.
- Przepraszam. - Rzeczywiście wyglądał na skruszonego, gdy odbierał od niej kulę. - Zawsze lubiłem tajemne magiczne zamki - dodał z żalem.
- Ja także. - Tremaine przyglądała się, jak wewnątrz kuli błękitne i złote światełka gonią się po swych metalowych ścieżkach. Łącząc w sobie zdobycze alchemii i filozofii naturalnej, kula posiadała, ale dziewczyna nie miała pojęcia, skąd się to bierze. Ta właśnie kula nigdy nie była badana w Instytucie. Wuj Ari dał ją Tremaine, gdy ta była jeszcze mała, w dniu, kiedy jej ukochany kot umarł ze starości. Czarnoskiężnik powiedział wtedy dziewczynce, że okrucieństwem byłoby przedłużać życie zwierzęcia, ale ten przedmiot może także stać się jej przyjacielem. Wuj Ari nie zawsze grał w otwarte karty, ale był bardzo miły. Jako pierwszy rozpoczął wielkie badania Instytutu Villera i stał się też pierwszą ofiarą. - Daj jej minutę, żeby się rozgrzała - rzekła Tremaine.
Gerard przyglądał się jej z powagą.
- Miałem ją w ręku, gdy Arisilde ładował ją po raz pierwszy, ale to było wiele lat temu. Czy łatwo się nią posługiwać?
Wzruszyła ramionami.
- Nigdy nie miałam nią większych kłopotów, ale też nigdy nie używałam jej do rzucania prawdziwych zaklęć. - Nie trzeba było czarnoksiężnika, by uruchomić kulę, ale należało mieć choć odrobinę talentu do magii. Pra-prababcia Tremaine była potężną czarownicą i wszyscy w rodzinie jej matki mieli pewne zdolności magiczne, chociaż sama matka Tremaine została aktorką. Jako dziecko Tremaine dysponowała wystarczającym zasobem magii, żeby używać kuli do odnajdywania zagubionych zabawek, tworzenia niewielkich iluzji i kolorowych świateł, ale ten niewielki talent osłabł z braku ćwiczenia. A teraz pewnie już nigdy nie zobaczy tej kuli. - Jak wam idzie? - spytała, nie spodziewając się optymistycznej odpowiedzi. - Poza tym, że Riardin wysadził się w powietrze? Oczywiście, trudno to nazwać postępem, ale...
Gerard zbyt dobrze ją znał, żeby się obrazić.
- Myślę, że jesteśmy już blisko celu. Eksperyment, który przeprowadzał Riardin... Podszedł do zaklęcia z zupełnie innej strony. - Pokręcił głową, zdjął okulary i przetarł sobie oczy. - Niewiele nam brakuje do rozszyfrowania tajników projektu Arisilde’a.
- Więc wiecie już dokładnie, co zabiło wuja Ari i mojego ojca. - Tremaine pokręciła kulą, obserwując, jak iskry znikają w jej głębi. Urządzenie było dzisiaj bardzo aktywne, o wiele bardziej niż kiedykolwiek. Może dlatego, że nie wyjmowała go od zeszłego roku. Zeszłego roku? A może jeszcze dawniej?
- Chcieli nas ochronić przed tym wszystkim, Tremaine - powiedział cicho Gerard. Machnął ręką w stronę zasłon, ściśle zakrywających wąskie okna biblioteki. - Przed tą wojną.
- Wiem. - Nicholas Valiarde i Arisilde Damal jako pierwsi odkryli ślady działalności Gardier, wrogów bez twarzy, którzy pojawili się znikąd i atakowali bez powodu, niszcząc bez trudu zarówno broń konwencjonalną jak i magiczną. Miało to miejsce na wiele lat przed tragicznym atakiem na miasto Lodun, zanim nieduży kraj o nazwie Adera został opanowany i użyty przez Gardier jako punkt wyjścia do ataków na Ile-Rien.
Tremaine nie obwiniała Nicholasa i Arisilde za to, co nastąpiło później, po tym, jak ci dwaj, przez całe życie balansujący na cienkiej linii pomiędzy życiem a śmiercią, kilka razy pod rząd popełnili błędy w ocenie sytuacji. Wzdychając, Tremaine podała kulę Gerardowi.
- Wuj Ari nigdy nie chciał tworzyć broni.
Ostrożnie odebrał od niej kulę.
- Wolałbym nie dramatyzować, ale ten przedmiot może okazać się ostatnim ratunkiem... - Popatrzył na kulę z konsternacją. - Wyłączyła się.
- Nie. - Marszcząc brwi, Tremaine odebrała mu ją. Potrząsnęła nią lekko, na co Gerard skrzywił się boleśnie, ale w końcu przyzwyczajony był on do znacznie delikatniejszych instrumentów konstruowanych przez Riardina i innych specjalistów, którzy próbowali odtworzyć dzieło Arisilde’a. - Nic się nie stało. - Podała mu ją znowu, pokazując, że w głębi urządzenia nadal poruszają się światełka.
Gerard odebrał od niej kulę, a Tremaine pochyliła się nad nią i zmarszczyła czoło, gdy urządzenie znowu zamarło. Potrząsnęła z irytacją głową i znowu wzięła instrument do ręki.
- Kiedyś przecież działała, gdy chciałeś jej użyć, prawda?
Znowu potrząsnęła kulą, ale on szybko ją pohamował.
- Może... Nie pracowałem z nią od ponad dziesięciu lat. Jeśli to dlatego... Nie mamy innych działających kul, żeby kontynuować nasze badania - rzekł.
- Chcesz powiedzieć, że cię zapomniała? - Ściągając brwi dziewczyna wysunęła kulę w jego stronę. - Spróbuj jej użyć, kiedy ją trzymam. Zrób coś prostego.
Gerard lekko położył palce na kuli, skupiając się. Przez chwilę Tremaine myślała, że nic się nie stanie. Potem wir magicznego światła przesunął się nad pięknym starym dywanem w pobliżu kominka, iskrząc jak złoty pył i sprawiając, że blask płomieni w kominku a także światło żarówki w lampie przygasły i zamigotały.
Czarnoksiężnik odetchnął z ulgą i zdjął rękę z kuli. Światło znikło.
- Nadal mnie pamięta, ale najwyraźniej potrzebuje także kontaktu z tobą. - Spojrzał jej poważnie w oczy. - Tremaine, wcale nie chcę cię o to prosić, ale... to chyba niezbędne dla dalszych badań. Jesteśmy bardzo blisko sukcesu...
Dziewczyna rozejrzała się po bibliotece, wykonując bezradny gest. Nie mogła sobie teraz pozwolić na żadne dodatkowe zajęcia. - Jestem właśnie w trakcie...
-... wiem, że to niebezpieczne, ale gdybyś...
Niebezpieczne. Tremaine popatrzyła na niego z błyskiem w oku. Doskonale. Kiwnęła głową.
- Daj mi chwilę czasu. Muszę się przebrać.