„Umysł mistrza. Autobiografia”
Pete Sampras, Peter Bodo
Tego późnego popołudnia, 9 września 1990 roku, po drugiej stronie siatki stanął Andre Agassi – dzieciak taki jak ja. Rzucał się w oczy w szalonym, jaskrawozielonym stroju i wariackiej fryzurze. Wtedy tego jeszcze nie wiedziałem, ale Andre i mnie pisana była historyczna rywalizacja, obaj też trafiliśmy w końcu do Międzynarodowej Tenisowej Galerii Sławy. Przed tym finałem spotkaliśmy się z Andre na korcie tylko cztery razy. Nie znaliśmy swoich stylów gry, bo on trenował głównie na Florydzie, a ja – w Kalifornii.
Po raz pierwszy rywalizowaliśmy na twardej nawierzchni w juniorskim turnieju do lat dwunastu w Northridge, w Kalifornii. Żaden z nas nie pamiętał, kto wtedy wygrał, ale ja doskonale zapamiętałem tamtego Andre. Podjechał wielkim zielonym cadillakiem godnym mafiosa ze swoim tatą Mikiem. Samochód pasował do nich – rodzina Agassich mieszkała w Las Vegas, a Mike pracował w kasynie w Caesar’s Palace jako kierownik sali. Andre już w owym czasie zachowywał się jak młoda gwiazda rocka. Był chudy jak szczapa, ja też. Miał też potężny forhend i szybkie nogi.
Z Andre miałem zmierzyć się jeszcze na innym juniorskim turnieju. Na takich imprezach często grywa się dwa mecze tego samego dnia, a my wygraliśmy poranne pojedynki. Z jakiegoś powodu jednak Andre i Mike zniknęli. Po prostu wyjechali, oddając mecz walkowerem. W naszym pierwszym spotkaniu zawodowym, na czerwonej mączce w Rzymie w 1989 roku, Andre załatwił mnie, przegrywając tylko trzy gemy. Za to w meczu w Filadelfii, o którym wspominałem, byłem już równym przeciwnikiem.
W finale US Open Andre uważano za faworyta. Wspiął się w ekspresowym tempie na trzecie miejsce w rankingu, a w drodze do finału pokonał Borisa Beckera. Był wielkim showmanem, ale eksperci kwestionowali jego umiejętność wygrywania ważnych spotkań i sugerowali, że ważniejszy jest dla niego wizerunek niż gra. Te podejrzenia wydawały mi się dziwne, bo przecież nic nie mówiło więcej niż rezultaty. A jeśli o nie chodzi, Andre był doskonały, choć na turnieju Rolanda Garrosa dał się zaskoczyć debiutującemu w finale Wielkiego Szlema Andrésowi Gómezowi. Krytycy, w owym czasie zawsze chętni, by dogryzać Andre, ostro go wtedy potraktowali. Nawet nie wiedziałem, przez co wtedy przechodził, bo musiałem zająć się własnymi sprawami.
Nasze dwa poprzednie zawodowe spotkania nie były dobrym prognostykiem na finał US Open, bo w lecie 1990 roku moja gra bardzo się poprawiła. Andre nie mógł jej rozgryźć, co musiało go nieco przestraszyć – jeśli w ogóle był tego świadomy. Nie myślałem prawie wcale – grałem w finale US Open i uważałem, że nie mam nic do stracenia. Nie pojmowałem wszystkiego, co się działo, nie przeszło mi też przez myśl, że taka błoga ignorancja może mnie cokolwiek kosztować, że przyjdzie czas zapłaty.
Trybuny się wypełniły, ale byłem spokojny i opanowany. Po wygranych z Lendlem i McEnroe znajdowałem się w luksusowej sytuacji i nie bałem się o moją grę. Swoją bajkę na US Open już przeżyłem – o takim turnieju dzieciak mógł tylko marzyć. Taka opowieść zasługiwała też na ekscytujące zakończenie, nieziemską bitwę, zwroty akcji i nagłe olśnienia. Tyle że wcale ich nie było. Rozpocząłem ten mecz z poczuciem, że jestem niezwyciężony i rozstrzygnięcie jest oczywiste. Dzięki dobrze odbijanym piłkom po koźle dopasowałem ostatni element układanki. Poczułem, że mam Dar. Od początku zmuszałem Andre do biegania po korcie, a i tak dość często pudłował. Znów świetnie serwowałem – jakbym mógł posłać asa, kiedy tylko miałem na to ochotę. Do dziś doskonale pamiętam tamto uczucie i rytm. Czułem, że to będzie as, zanim odbiłem piłkę: „No dobra, zaserwuję asa, uwaga – bum! As!”.
I był as.
Nadszedł moment piłki meczowej przy serwisie Andre, przy stanie 2–5 w trzecim secie. Stanąłem przed szansą zostania najmłodszym zwycięzcą US Open w historii. Spojrzałem na przeciwnika – wydawał się taki mały, bardzo odległy. Mimo to piłki, które posyłał, wydawały się wielkie jak grejpfruty. Miałem mnóstwo czasu, by zaplanować odbicie. W takim transie wszystko wydaje się nieco zaburzone.
Andre odbijał piłkę, przygotowując się do serwisu. Włosy miał lekko mokre od potu i niemal lśnił w tym krzykliwym, jaskrawozielonym stroju. Pochyliłem się, gotowy na odbiór. Mieć przewagę jednego serwisu i piłkę meczową, gdy przeciwnik serwuje, to idealny koniec gry. Zero ciśnienia. Możesz jeszcze spróbować raz czy dwa razy i wtedy zakończyć mecz. Na szybkim korcie masz szansę wygrać, póki dobrze serwujesz i jeśli nie spanikujesz. W takiej chwili grasz cudzymi pieniędzmi, możesz zaryzykować return i nic nie tracisz. Za to przeciwnik serwujący, by pozostać w grze, czuje zaciskającą się pętlę.
Przez całą karierę Andre zawsze grał szybko. Od razu przechodził do rzeczy. Jednak w ważnych momentach meczu wszystko nieco zwalnia – a jeśli tak się nie dzieje, musisz do tego doprowadzić. To jedna z pierwszych i najważniejszych zasad, których powinieneś się nauczyć, by skutecznie kończyć pojedynki. Musisz też być rozważny, bo wymaga to ogromnej samokontroli.
Andre odbijał piłkę, wpatrywał się w swoje buty, bez wątpienia zastanawiając się, czy powinien zaserwować agresywnie i zdobyć punkt, czy nie ryzykować i pozwolić mi wygrać. W takiej sytuacji łatwo o zbytnią ostrożność lub nadmierną ekscytację. To jeden z najstarszych dylematów tego sportu, ale zawsze umiałem sobie z nim poradzić. Wolałem mieć kontrolę do ostatniego punktu meczu, bez względu na wynik końcowy.
Andre odbił piłkę ostatni raz i zaserwował po swojemu – typowo i szybko. Byłem gotowy. Prawie dziesięć tysięcykilometrów od Nowego Jorku, w centrum handlowym niedaleko mojego rodzinnego domu w Palos Verdes, szczupły mężczyzna greckiego pochodzenia chodził po sklepie razem z żoną. Moi rodzice za bardzo się denerwowali, by oglądać mecz, postanowili więc zamiast tego pójść na zakupy.
Andre dobrze zaserwował, odbiłem piłkę z bekhendu. To był defensywny return, nieco za krótki. Andre wszedł w kort, by uderzyć ze stosunkowo łatwego forhendu, ale zepsuł i piłka wpadła w siatkę.
Wyrzuciłem ręce w górę i spojrzałem na lożę zawodniczą. Było tam wielu wiwatujących ludzi, lecz znałem jedynie Joego Brandiego. Po drugiej stronie kraju, w tamtym centrum handlowym, moi rodzice wciąż robili zakupy, nie wiedząc, co się stało. Dopiero po jakimś czasie przechodzili obok sklepu RTV i zobaczyli, że wszystkie telewizory przełączone są na relację z ceremonii dekoracji US Open.
Ten dzieciak na ekranie unoszący w górę puchar dla zwycięzcy męskiego singla – to byłem ja. Dotarłem do celu z oszałamiającą prędkością. Teraz jednak znajdowałem się w miejscu zupełnie dla mnie obcym, na które nie byłem przygotowany. Kiedyś musiałem za to zapłacić, bo w życiu nie ma nic za darmo.
Przeł. Dobromiła Jankowska