Michel Houellebecq, literacka gwiazda Francji, krytykuje zachodni system oparty na seksualnej atrakcyjności i pieniądzach. Nowy Sartre czy pornograf i faszysta?
Jego szczurza twarz na przełomie sierpnia i września tego roku patrzyła z niemal wszystkich okładek, a fenomen Michela Houellebecqa rozpracowywały wszystkie media we Francji. Nie sposób było przeoczyć tego, że wydał nową powieść La possibilité d'une île (Możliwość wyspy).
Premiera była owiana tajemnicą i przebiegała w aurze skandalu. Wydawnictwo Fayard, biorąc przykład z wydawców Harry'ego Pottera, do ostatniej chwili starało się utrzymać w tajemnicy treść książki. Rzeczywiście sporo zainwestowało: Houellebecq, przechodząc do Fayarda, otrzymał 1,4 miliona euro zaliczki. Zresztą powodzenie było gwarantowane, wszak same Cząstki elementarne sprzedały się w 500 tysiącach egzemplarzy.
Jednak Fayard wolał się zabezpieczyć i zapewnić sobie dobre recenzje, więc zdecydował się na krok bezprecedensowy: rozesłał tekst przed premierą tylko do 15 zaprzyjaźnionych dziennikarzy i krytyków. Co oczywiście rozwścieczyło wszystkich innych. Jeden z nich, członek nobliwej Akademii Francuskiej, wyrzucił nową powieść do kosza. „Nie ma nic, co byłoby bardziej jałowe, nędzne i jednocześnie bardziej obskurne” - napisał.
Wydawca mierzy wysoko - w październikową Nagrodę Goncourtów. Stąd też tak liczyły się przychylne książce głosy. Mimo tych zniechęcających zabiegów trzeba przyznać, że recenzje w poważnych mediach są w dużej mierze pozytywne. „Wróćmy do książki, najbardziej dojrzałej z dotychczasowych, i zostawmy już aferę Houellebecqa” - pisze „Le Monde”.
Francja się spolaryzowała: „Albo kochasz Houellebecqa i uważasz go za niezrozumianego bohatera jak Sartre czy Céline, albo nienawidzisz go za jego komercję”. Ktoś inny złośliwie streszcza tematy pisarza: „seksturystyka, klonowanie, schyłek ludzkości, sekty i wszystko to zaprawione ostrymi scenami erotycznymi”. Afera tymczasem trwa w najlepsze.
Równocześnie z premierą powieści ukazał się pamflet o uroczym tytule Pomocy! Houellebecq wrócił! i nieautoryzowana biografia pisarza, w której autor, dziennikarz „Le Point”, udowadnia, że pisarz całkowicie zmistyfikował swoje życie. Atmosferę w Paryżu podgrzewały jeszcze tajemnicze płyty CD, które podawano sobie w literackich zakątkach bulwaru Saint-Germain. To nagrania Houellebecqa przed laty recytującego swoje wiersze do psychodelicznej muzyki. Pochodzą z czasów, kiedy jego nazwisko było znane jedynie wśród najbardziej awangardowej młodzieży Paryża. Jeszcze wcześniej, zanim stał się obiektem miłości i nienawiści, był nieznanym nikomu programistą komputerowym zatrudnionym w parlamencie.
Dandys z reklamówką
Naprawdę nazywa się Michel Thomas. Houellebecq to nazwisko jednego z przodków. Kiedy stał się sławny, zmienił swoje akta, żeby nikt nie dotarł do jego wcześniejszego życia. Urodził się 1956 roku, a nie w 1958, jak twierdził. „Czy on jest gwiazdą filmową, żeby się odmładzać?” - denerwował się autor biografii. Gdziekolwiek poskrobał, natrafiał na zmyślenia. Sam Houellebecq wielokrotnie sugerował biograficzne tło swoich powieści.
W Cząstkach elementarnych opowiedział historię dwóch braci, ofiar rodziców hipisów oddanych ideałom rewolucji '68. To pasowało do dzieciństwa Houellebecqa, którego po rozwodzie rodziców wychowywała babka, komunistka w wydaniu stalinowskim. „Gdybym miał takie dzieciństwo, też pisałbym tak ponure książki - powiedział jeden z jego przyjaciół.
Houellebecq utrzymywał, że jego matka z kolei zakochała się w muzułmaninie i przeszła na islam. To jednak znowu nieprawda. W niedawnym wywiadzie mówił też, że matka nie żyje. Tymczasem ma się całkiem dobrze, tyle że nie utrzymują ze sobą kontaktów od 1991 roku, kiedy się pokłócili w paryskim McDonaldzie. Matka w rozmowie z dziennikarzem odmalowała swojego syna jako „fanatycznego ultraprawicowca”.
„Moje emocje są szczere, ale jednocześnie cały czas gram” - mówił. I w literaturze, i w życiu pracowicie tworzył portret przegranego antybohatera, w którym skupiłaby się cała nędza naszych czasów - pracownika firmy komputerowej z Poszerzenia pola walki, który podgląda i zabija (albo marzy o zabijaniu) młode kochające się pary, erotomana Bruna i jego brata, biologa Michela z Cząstek elementarnych, aż po bohatera najnowszej powieści, który znów niezdolny do miłości nie jest w stanie przejąć się utratą syna.
„Życie samo w sobie jest zawsze nieudane” - twierdził Oscar Wilde. Houellebecq wziął to sobie mocno do serca. Wie, że trzeba kreować, siebie również. Pozował więc do zdjęć jako dandys końca XX wieku z reklamówką z supermarketu na tle obskurnej klitki. Budował legendę. I wbrew demaskatorskiemu tonowi jego biografa czy przeciwników ma do tego święte literackie prawo. I tylko jego rozmaite szumne deklaracje należy czasem brać w nawias - może jednak z nas drwi?
Ben Laden literatury
Jest spod znaku Ryb, jak ben Laden - wypomniała mu to ostatnio jego przyjaciółka, piosenkarka i astrolożka Franuoise Hardy. Jego droga na szczyt popularności wiedzie poprzez narażanie się wszystkim z prawa i z lewa. W oczach lewicy jest nowym reakcjonistą. Wszystkie jego książki przynoszą krytykę liberalnego Zachodu, systemu opartego na atrakcyjności seksualnej i pieniądzach. Dostaje się przy okazji wszelkim ideologiom, rewolucyjnej lewicy, Kościołom i konserwatywnej hipokryzji.
O jego poglądach trudno wyrokować, bo myli tropy: raz zachowuje się jak rasowy prawicowiec, z kolei w wyborach prezydenckich we Francji sympatyzuje z kandydatem socjalistów (który - co musiało mu się podobać - nie miał najmniejszych szans). Najwięcej kłopotów (i reklamy) przysporzyła mu krytyczna opinia o islamie wygłoszona przez jednego z bohaterów Platformy z 2001 roku. Powieść, w której opisał atak terrorystyczny, ukazała się tuż przed 11 września. - To była kwestia czasu. Przecież to mordercy - mówił, gdy pytano go o ten zbieg okoliczności. Wtedy podobno naprawdę się bał.
Dostawał anonimy. Zadzwonił nawet do Franuoise Hardy, żeby jeśli go zabiją, zaopiekowała się jego psem. Zaszczuty zamykał się w mieszkaniu. Jednak w 2002 roku wygrał proces, który wytoczyły mu organizacje muzułmańskie i Liga Obrony Praw Człowieka. Co ciekawe, pod gmachem sądu w jego obronie stali młodzi radykalni lewacy i łysi bojówkarze z jednej z frakcji Frontu Narodowego. Znaleźli, jak widać, platformę porozumienia.
Nie tylko islam trafił pod ostrzał pisarza. I w powieściach, i w wywiadach krytykuje wszystkie religie monoteistyczne. Ogłosił nawet ich zmierzch. Bohater Platformy próbował co prawda stać się osobą wierzącą, nie przestając być jednocześnie erotomanem, ale to mu się nie udało. Jednak cywilizacja według Houellebecqa nie przetrwa bez jakiejś religii, nawet ateistycznej, jak to jest w buddyzmie.
- Mimo bolesnej potrzeby wymiaru religijnego sam jestem z gruntu areligijny. Problem tkwi w tym, że żadna z aktualnych religii nie odpowiada naszemu stanowi świadomości; mówiąc otwarcie, potrzeba nam nowej ontologii - mówił w wywiadzie kilka lat temu. Rozwój cywilizacji to prosta droga ku zatraceniu. Zaś wszystkie jego książki zrodziły się z intuicji, że „cały wszechświat opiera się na separacji, cierpieniu i złu”. W nowej powieści idzie nawet o krok dalej: opisuje schyłek wielkich religii i zwycięstwo sekty Raelian. Tego opinia publiczna szczególnie nie może mu darować.
Mój przyjaciel Rael
Przez ostatnie dwa lata nie bardzo wiadomo było, co się dzieje z Houellebeckiem. Wyniósł się na stałe z Francji do Irlandii, raju podatkowego, a potem zamieszkał w Hiszpanii w strzeżonej posesji, gdzie siedział tylko z psem. W pewnym momencie zaczęły do Paryża dochodzić wieści, że wstąpił do sekty Raelian znanej choćby z tego, że prowadzi kliniki klonowania, a w 2002 roku ogłosiła nawet publicznie, że udało jej się sklonować pierwszego człowieka.
Na jej czele stoi Rael, który w 1973 roku przeżył oświecenie i spotkał się z przedstawicielem Elohim, kosmitów, którzy mieli zaszczepić życie na Ziemi. Wierni czekają teraz na powtórne ich przyjście. Guru, bardzo sympatyczny, jak twierdzi Houellebecq, żyje sobie niezwykle przyjemnie otoczony gronem „aniołków”, czyli młodych kobiet, które zaspokajają wszelkie jego zachcianki.
Kiedy te rewelacje dotarły do Paryża, nawet entuzjastom Houellebecqa zrzedły miny. Jak to, to po to krytykował wszelkie ideologie, po to zaszczepiał nieufność, żeby tak łatwo znaleźć prawdę objawioną? - Drażniła mnie pogarda, z jaką we Francji mówi się o sektach. Ta wydawała się najinteligentniejsza i najbardziej dostosowana do naszych czasów. Nie stałem się adeptem guru Raela. Przeszedłem inicjację, żeby zobaczyć wszystko od środka i potem umieścić to w książce - tłumaczył w wywiadzie.
U Raelian przypadła mu do gustu szczególnie idea nieśmiertelności. W powieści Daniel, sfrustrowany seksualnie jak inni bohaterowie Houellebecqa, odkrywa sektę, zostaje sklonowany i staje się nieśmiertelny. Ale jego kolejne wcielenia nie są wcale szczęśliwsze od niego. „Neoludzie” nie odczuwają żadnych emocji i potrzeb, nie cierpią, ale nie kochają. Ich życie okazuje się całkowicie puste. Po kilkuset latach klon Daniel 25 próbuje wyrwać się z tego świata, odnaleźć nowe społeczeństwo. A więc Houellebecq nie przestał być mrocznym profetą. Żadne klonowanie nam nie pomoże. „Przyszłość jest nieodwracalna - mówi. - Ale na pewno nie chciałbym nigdy poznać swojej sklonowanej wersji”.
Skąd siła Houellebecqa? Mówi przecież same nieprzyjemne rzeczy i nawet nie ma własnego stylu, pisze przezroczyście, ważne są dla niego tylko tematy. Ale ma to tę dobrą stronę, że można o nim bez końca debatować w kawiarni. Nawet nie znając książek. I za to akurat Francuzi go cenią.