"Ucieknie im albo się utopi. Ale nie wróci!" Fragment książki "Po dolary i wolność"
Ponad 100 lat temu miliony naszych rodaków wyemigrowały w nieznane. Byli pełni obaw, ale też nadziei na lepszą przyszłość. Do Stanów Zjednoczonych przybyły wtedy prawie trzy miliony emigrantów. To była największa emigracyjna fala, jaka kiedykolwiek w historii odpłynęła z terenów polskich.
Losy Polaków w Ameryce to fascynująca a niekiedy dramatyczna historia. Prezentujemy fragment książki "Po dolary i wolność. Śladami Polonii w Ameryce" Dariusza Terleckiego.
Od godziny potężny transatlantyk Lapland wolno przesuwał się po Zatoce Nowojorskiej w kierunku rozwidlenia dwóch rzek opływających Manhattan: Hudson i East River. Zamierzał wpłynąć do portu przy południowym wybrzeżu Manhattanu, gdzie stłoczone cumowały statki handlowe wypełnione towarem z całego świata. Dla większości z jego pasażerów, po przesiadce na dużo mniejsze miejscowe promy, portem docelowym była niewielka wysepka u wybrzeża Nowego Jorku zwana Ellis Island.
Lapland zbudowano ledwie cztery lata wcześniej w brytyjskiej stoczni Harland & Wolff Limited, zlokalizowanej w północnoirlandzkim Belfaście. Stocznia należała do dwóch przedsiębiorców, Jamesa Harlanda i urodzonego w Hamburgu Gustava Wolffa. To z jej pochylni zjechało słynne trio "klasy olimpijskiej” – najpotężniejsze w historii transatlantyki: Olimpic, Britannic i Titanic. RMS Titanic, o trzy razy większym niż Lapland tonażu, supernowoczesny i superluksusowy, właśnie cztery miesiące wcześniej wyruszył w swój pierwszy i ostatni rejs z Europy do Nowego Jorku. Lapland przy swoich "olimpijskich” braciach był nieporównywalnie skromniejszy; 17,54 tys. BRT wyporności, 620 stóp długości i 70 szerokości, silniki parowe napędzały podwójną turbinę. Nad pokładem, oprócz dwóch poziomów kabin, wznosiły się dwa kominy i cztery maszty.
Mimo swych nieco mizernych parametrów na tle transatlantyckich "braci olimpijczyków” Lapland był jednak w stanie na tej samej trasie zabrać tę samą liczbę pasażerów co Titanic. Tylko towarzystwo było inne i standard podróży zgoła inny. Nad pokładem usytuowane były kabiny 394 pasażerów pierwszej i 352 drugiej klasy. Pod pokładem i bezpośrednio na nim podróżowało stłoczonych 1790 pasażerów klasy trzeciej. Płynęli już 10. dzień z Antwerpii, przez angielski Dover do portu w Nowym Jorku. Dla Harlanda i Wolffa to był złoty interes. Od trzech lat ich transatlantyki pływały na tej trasie i w kierunku Ameryki mieli zawsze komplet. Oprócz kilkuset eleganckich pasażerów w kabinach pierwszej i drugiej klasy, na i pod pokład udawało się upchnąć prawie dwa tysiące skrajnie ubogich emigrantów z Europy Środkowej i Wschodniej, kandydatów na obywateli Stanów Zjednoczonych. Ten dochodowy interes zakończyła dopiero I wojna światowa i przystąpienie do niej USA w 1917 roku. Lapland "zmobilizowano” wtedy do US Army.
Zobacz także: Prolog: Magdalena Witkiewicz o miłości z wojną w tle
U bram Nowego Świata
Prawie wszyscy pasażerowie Laplandu od paru godzin stoją już na pokładzie. Teraz większość przyklejona do lewej burty obserwuje przesuwającą się przed oczami majestatyczną Statuę Wolności. Ci z dolnego pokładu na ogół w milczeniu. Eleganckie panie i panowie z klasy pierwszej i drugiej pokazują sobie dobrze już widoczne za prawą burtą drapacze chmur nowojorskiego Manhattanu. Bywalcy popisują się znajomością charakterystycznych dla Manhattanu budowli: Most Brookliński, 100-metrowe "żelazko”, czyli wieżowiec Flatiron Building. Emblematy Nowego Jorku witają prowincjuszy z Europy w Nowym Świecie!
26-letni Mikołaj Terlecki stoi z tymi z dolnego pokładu przy lewej burcie razem ze swoją 21-letnią żoną Teklą i rocznym synem Józefem. Dla niego to już druga podróż do Ameryki. Na statku uchodzi za autorytet. On już tu był. Ponad cztery lata temu. Zarobił trochę dolarów, ale żony dla siebie nie znalazł. Po niespełna trzech latach wrócił do swoich Przyborowic, niedaleko Ostrowca Świętokrzyskiego, i ożenił się z Teklą, a teraz z nią i małym synkiem znowu dopływa do wybrzeża Ellis Island.
Wysepka Ellis Island w Zatoce Nowojorskiej to rodzaj obozu filtracyjnego dla przypływających z Europy emigrantów. Jedna z dwóch największych – obok Bostonu – amerykańskich "bram do Nowego Świata”. Setki tysięcy przybyszy co roku. 5 sierpnia 1912 roku cumuje tu tylko Lapland z Antwerpii. To tu immigration officers decydują, kogo wpuścić na amerykański kontynent, a kto będzie musiał wrócić, skąd przyjechał. Do Europy. Po zacumowaniu do nowojorskiego nabrzeża wszystko odbywa się bardzo sprawnie. 2536 pasażerów schodzi po trapach na ląd. 746 tych z pierwszej i drugiej klasy jest już w Ameryce. 1790 z trzeciej klasy kontynuuje podróż promami na nieodległą wysepkę Ellis Island. Tam są kierowani wprost do ogromnego, dwupiętrowego, nowoczesnego budynku. Na parterze Mikołaj oddaje na przechowanie swoją lichą walizkę, oznaczoną nazwiskiem i numerem. Clerks pozwalają Tekli zatrzymać przy sobie tylko niewielkie zawiniątko – najpotrzebniejsze rzeczy dla dziecka. Rodzaj bagażu podręcznego. Tu cała trójka Terleckich i niemal dwa tysiące ich współpasażerów z Laplandu spędzi swoje pierwsze godziny, niektórzy może i dni lub tygodnie, w Ameryce.
Ellis Island wydaje się nowym mieszkańcom piękne. Lśniące podłogi, wielkie okna oświetlające przestronne wnętrza budynku, bieżąca woda. To niebywały kontrast z kurnymi chatkami, w jakich większość z nich mieszkała jeszcze niedawno. Jeśli Ellis Island to zaledwie przedpokój Ameryki, to wyobraźni nie starcza, jak mogą wyglądać pokoje…
Godziny oczekiwania na "badanie” przybyłych przez urzędników imigracyjnych USA są nerwowe. W tłumie zaludniającym parter rządowego budynku na wyspie – tzw. baggage room – słychać chyba wszystkie języki świata. Tego dnia najczęściej polski. Przeróżne dialekty i gwary. Najzaradniejsi w oczekiwaniu na swoją kolej już dogadują się z miejscowymi dokerami i wynajmują się do pracy w porcie. Pomoc przy rozładunku przypływających statków, drobne prace remontowe. Pierwsze dolary.
Mikołaj i Tekla mają szczęście. Może mały Józio zmiękczył serca urzędników…? Nie muszą długo czekać. Stają w kolejce do badania jako jedni z pierwszych. Mikołaj i jego rodzina prowadzeni są po szerokich schodach na górną kondygnację budynku. Ogromna sala z wysokim łukowym sklepieniem, trochę jak ich kościół w Kiełczynie, tylko dużo większa. No i pod sufitem, zamiast biblijnych malowideł, zawieszone kolorowe, gwiaździste sztandary. Wokół holu ustawiony szereg wysokich i wąskich stolików. Ambony jakieś? Katedry? W Kiełczynie, w kościele, ksiądz z takiej ambony prowadzi czytanie i wygłasza kazania na mszy. Tu umundurowani urzędnicy imigracyjni czekają na przyjezdnych. W rzeczywistości ambony te bardziej służą do "spowiedzi” przyjezdnych niż do ich pouczania i prawienia kazań przez tutejszych 'kapłanów”. Mikołaja prowadzą do jednej z takich ambon.
– Your nationality? Narodowość? – pyta immigration officer przez tłumacza.
– No Polak przecież – odpowiada Mikołaj.
W tym czasie mieszkańców Kraju Przywiślańskiego, Kraju Warty czy Galicji szykowano już do walki przeciwko sobie w interesie trzech obcych monarchów. W Europie coraz głośniej mówiło się o wielkiej wojnie. Niewielu spośród 2600 pasażerów Laplandu – w większości wyruszających do mitycznej "Hameryki” z ziem polskich, od pokoleń poddanych cara lub jednego z dwóch cesarzy – stać było na taką identyfikację narodową. Państwo polskie nie istniało wszak od ponad 100 lat… Przez wielkie okna budynku bardzo dobrze widać Statuę Wolności – symbol marzeń o wolności i o wszystkim tym, co było nieosiągalne w dalekiej polskiej wsi. Z wyspy, przez okna budynku, Mikołaj wypatrzył już wyrastające niedaleko imponujące drapacze chmur Manhattanu. Symbol bogactwa i potęgi. I co z tego, że ten hipnotyzujący obrazek mignął mu już kiedyś, cztery lata temu, przed oczami. Powiedzieć, że Mikołaj nigdy czegoś takiego nie widział, to nic nie powiedzieć. Ma ze sobą pożyczone od całej rodziny i sąsiadów 35 dolarów i kartonową walizkę. Immigration officer nie wszystkich wpuszcza do raju. Mikołaj już wie, że nie pozwoli się odesłać z powrotem na statek i przez Antwerpię zawrócić na biedną wieś. Prędzej skoczy z nabrzeża do oceanu. Ucieknie im albo się utopi. Ale nie wróci.
Trzech urzędników: master officer, immigration officer i lekarz, kolejno, na pulpitach swoich "ambon” weryfikują uzyskane wcześniej na statku informacje pisujące Józefa Terleckiego – obcokrajowca przybyłego 5 sierpnia 1912 roku z Antwerpii do portu w Nowym Jorku jako pasażer statku Lapland. Rozpoczyna master officer Stan D. Dranund. Mozoli się z tymi dziwnymi nazwiskami podróżnych. Największy kłopot ma z brzmieniem litery "T”. Dodatkowo jeszcze trafia mu się Tekla ze swoim "T” w imieniu. Urzędnik jest trochę poirytowany, a trochę zobojętniały. Oni wszyscy mają jakieś dziwaczne te nazwiska. Jak się tak pochrzcili, to niech teraz mają za swoje. Zniecierpliwiony clerk macha ręką i pisze coś na odczepnego w dokumentach imigracyjnych. A kto to sprawdzi? Ta pomyłka urzędników imigracyjnych z 5 sierpnia 1912 na Ellis Island na ponad 100 lat skutecznie zatrze ślady po podróży i przybyciu rodziny do USA.
Później idzie już gładko. Mikołaj Terlecki, lat 26, żonaty, pracownik fizyczny, nieznający angielskiego ani w mowie, ani w piśmie, przybyły z Rosji, narodowości polskiej, ostatnio zamieszkały we wsi Przyborowice, koło Radomia, syn Józefa… itd. Po rejestracji i zweryfikowaniu podstawowych danych rodzina Terleckich przepytywana jest na okoliczność wywołującą zawsze dużą nerwowość nowo przybyłych na wyspę. Dolary. Mikołaj ma 35 USD. Jest jednym z najbogatszych podróżnych. Stan Dranund badał już dzisiaj i takich, którzy zeszli z Laplandu zupełnie bez grosza przy duszy. Na przykład taki Jan Kowalski (przynajmniej nazwisko proste), lat 24, zamieszkały we wsi Kasiuwka, obywatel austriacki, niepiśmienny robotnik rolny. W tym czasie w Senacie USA po raz kolejny pojawia się projekt ustawy Emergency Quota Act, wymagający, aby z portów amerykańskich odsyłać do Europy wszystkich emigrantów, którzy nie przywieźli ze sobą przynajmniej 30 dolarów. To byłby złoty interes dla gospodarki USA. Każdego roku Stany zasiliłyby miliony dolarów wwożonych przez przybyszy z Europy! W 1912 Kowalski ma jeszcze szczęście. Kolejni prezydenci USA blokują ten pomysł. Tak samo, jak zamknięcie Stanów Zjednoczonych przed analfabetami. Jeszcze przez kilka lat Ameryka będzie otwarta nawet dla najbiedniejszych i niepiśmiennych emigrantów.
Następnie rodzina Terleckich zasypywana jest w "pokoju badań” kolejnymi, niełatwymi pytaniami sprawdzającymi. Podróżni z Europy muszą nieustannie zachować czujność, bo kolejne pytania wymagają już od emigrantów udowodnienia, że odrobili lekcje i rzeczywiście przygotowali się do tej rozmowy. Kolejny immigration officer dopytuje, czy obcokrajowiec był już kiedyś w Stanach Zjednoczonych. I tu niespodzianka! Informacja o tym, że dla Mikołaja to już druga podróż, wywołuje spore poruszenie w "pokoju badań”. To absolutna rzadkość wśród pasażerów trzeciej klasy spod pokładu Laplandu. Mikołaj był w Niagara Falls. W tym samym miejscu, do którego deklaruje, że udaje się i tym razem – do kuzyna, Jana Malczyka, 223 Kosciuszko Street, Niagara Falls. Też z Przyborowic. Pytania o poligamię lub anarchizm skierowane do bardzo konserwatywnych rolników z Europy, to czysta formalność. Miejsce urodzenia również niemal 100-procentowo pokrywa się z miejscem zamieszkania.
List or manifest bierze w swe ręce także lekarz, doktor R. Kemel, absolwent katolickiego University of Louvain w Belgii z 10-letnią praktyką chirurga. Badanie jest banalnie proste i szybkie. Terleccy wydają się zdrowi, choć wymizerowani wielotygodniową podróżą i stresem wynikłym z oczekiwania na badanie, które właśnie przechodzą, a wreszcie oczekiwaniem na werdykt trójki "badaczy”, którzy ich przepytują. Przybyły z Belgii chirurg nie ma zamiaru wnikać zanadto w szczegóły kondycji zdrowotnej swoich pacjentów. Absolwent University of Louvain szybko weryfikuje pozostałe rubryki z danymi Mikołaja: wzrost – pięć stóp, kolor włosów – brązowe, oczy – niebieskie, znaków szczególnych brak. Nie dopatruje się także żadnych symptomów chorób zakaźnych lub umysłowych.
Na końcu Stan Dranund i dr Kemel oświadczają, że wykonali badanie rodziny Terleckich: Mikołaja, Tekli i Josefa, zarówno "fizycznie”, jak i uzyskując informacje ustne. Na podstawie tychże danych stwierdzają, że badani cudzoziemcy nie są "ani idiotami, ani imbecylami, ani osobnikami ograniczonymi umysłowo”, tudzież szaleńcami. Ponadto zaświadczają, iż działając w oparciu o swoją najlepszą wiedzę i dochowując najwyższej staranności prowadzonego badania, nie stwierdzają, by ktokolwiek z badanych cudzoziemców był żebrakiem, dotknięty gruźlicą lub inną chorobą zakaźną, osobą skazaną za popełnione przestępstwa lub inne czyny kryminalne, a także wykroczenia przeciw moralności, takie jak poligamia, lub propagowanie poligamii, anarchizm, prostytucja (…), nie są kobietami lub dziewczętami przybywającymi do USA w celu uprawiania prostytucji ani też żadnego innego niemoralnego procederu .
Mikołaj i Tekla z malutkim Józiem przekraczają bramę do Nowego Świata. Bramę raju.
W Europie wojna idzie – wracajmy pilnować domu
Rodzina Terleckich dotarła do Ameryki w ostatniej chwili. W roku 1914 ruch pasażerski na Atlantyku bardzo zmalał, a w 1917 praktycznie zaniknął. Niemieckie U-Booty rozpoczęły ataki bez ostrzeżenia na każdą jednostkę pływającą, łącznie z handlowymi i pasażerskimi. W kwietniu roku 1917 USA przystąpiły do wojny, co w zasadzie było już tylko postawieniem kropki nad i w kwestii masowych podróży transoceanicznych pomiędzy Europą i Stanami. Z kolei po zakończeniu wielkiej wojny, Kongres i prezydent USA kolejnymi ustawami praktycznie zamknęli drzwi do Stanów dla emigrantów z Polski. Byli gorsi od miejscowych, bo zbyt biedni, niepiśmienni, nieznający angielskiego, o bardzo dziwnych obyczajach, jak na amerykańskie standardy fanatycznie religijni, w dodatku katolicy i generalnie "zbyt zacofani”, żeby się zaadaptować.
W 1913, zaledwie rok po przybyciu do Ameryki, Tekla decyduje:
– Wracam z Józiem do Przyborowic. W Europie wojna idzie. Trzeba pilnować domu. Mikołaj, ty zostań i zarabiaj. Jak to wszystko się uspokoi, to wtedy zobaczymy.
Trudno powiedzieć, jak 22-letnia Tekla z dwuletnim dzieckiem zamierzała bronić domu w czasach wojny. To był bardziej instynkt niż racjonalna decyzja. Pewnie marne miała nawet wyobrażenie o tym, jak ta wojna może wyglądać.
(...)
Tymczasem wielka wojna 1914–1918 w niczym nie przypominała żadnej wcześniejszej. Tak zresztą jak każda następna wojna, niepodobna była do swoich poprzedniczek. Począwszy od liczby ofiar, poprzez skalę zbrodni, po technologię zabijania. Każda też naznaczyła historię ludzkości zbrodniczym emblematem: iperyt, Auschwitz, napalm…
Tekla miała rację. W 1913 wojna w Europie wisiała już na włosku. Największe mocarstwa europejskie podzieliły się na dwa wrogie obozy militarne: Anglicy, Francuzi i Rosjanie przeciw Niemcom, Austriakom z Węgrami i Włochom. Później dopiero Włosi – na szczęście dla siebie – zmienili koalicję.(...) Beczka pełna prochu już stała. Lont zwisał. Jeszcze tylko rok dzielił świat od zamachu w Sarajewie na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda Habsburga.
W Przyborowicach stacjonowali Austriacy. Nie traktowali miejscowych jak wrogów do wytępienia. Z gospodarzami przehandlowali, lub po prostu zostawili im, elementy ekwipunku wojskowego przydatnego w gospodarstwie, nie oglądając się specjalnie na wojskowe regulaminy. C.k. armia nie była wzorem dyscypliny. Na szczęście dla mieszkańców Przyborowic ich wieś nawiedziły oddziały Szwejków i raczej nielicznych jeszcze w tym okresie c.k. dezerterów. Tekla i Józio przetrwali wojnę razem ze swoim dobytkiem.
Mikołaj pozostał w Stanach. Najwyraźniej nie miał jednak charakteru pozwalającego na prowadzenie spokojnego, stabilnego życia robotnika emigranta, przykutego wielogodzinną harówką do swojego warsztatu pracy (w fabryce lub na farmie) z przerwami tylko na sen. Według relacji rodzinnych wielokrotnie podróżował pomiędzy swoją wsią a USA. W amerykańskich archiwach są udokumentowane co najmniej dwie takie wyprawy. Na początku XX wieku podróże z Europy do Ameryki to był, jak już tu wspomniano, znakomity biznes. Duży, dynamicznie rosnący z roku na rok, bardzo agresywny, słabo uregulowany i kontrolowany, obrosły pośrednikami, oszustami lub tylko chciwymi, początkującymi przedsiębiorcami. Milionom emigrantów płynących za ocean towarzyszyły miliony dolarów, które na tych biedakach udawało się zarobić. Zarabiały linie oceaniczne i kolejowe – to oczywiste. Ale oprócz nich rząd USA już na miejscu wyciągał rękę po swoje. Do tego dochodziło mnóstwo pośredników, biur emigracyjnych i cała armia innych "załatwiaczy”. Mikołaj – niespokojny duch – gdzieś w tej międzykontynentalnej machinie robiącej biznes na emigrantach też musiał znaleźć swoje miejsce…
#
Wielokrotnie był Mikołaj Terlecki klientem linii oceanicznych obsługujących rejsy do Ameryki i z powrotem do Europy. Jednak w którymś momencie kontakty z rodziną w Polsce się urwały. Żadnych listów, brak wieści. Nie zachowały się prawie żadne zdjęcia. Tekla Terlecka, kobieta bardzo energiczna i lubiąca rozmawiać z ludźmi, do chwili śmierci w 1983 roku w Polsce, w Jeleniej Górze (Cieplice Śląskie-Zdrój), bardzo rzadko wspominała o swoim mężu. Żyjące córki i wnuczki też o nim nie mówią. Kamień w wodę…
Tekla potrafiła tylko rzucić niekiedy, że Mikołaj wyjechał, bo Zamielina, sąsiadka z domu Zamiela, pożyczyła mu pieniądze na bilet.
– Wszystko przez tę żółtą małpę! – mówiła.
Zamielina podpadła Tekli podwójnie, bo nie dość, że pożyczyła pieniądze na pierwszy wyjazd Mikołaja do Ameryki, to jeszcze miała specyficzny, jasnocytrynowy kolor włosów.
Nikt w naszej rodzinie prawie nic nie wiedział o moim pradziadku Mikołaju Terleckim.
– Nie wiesz, co to była za "siw karta”, z którą Mikołaj jechał do Ameryki? – pytał mnie już w XXI wieku parę razy jego wnuk Henryk Terlecki.
W Przyborowicach "siw karty”, będące 100 lat temu przepustką do mitycznej Ameryki, obrosły legendą. Ship card albo – najczęściej w niemieckich liniach oceanicznych – Schiffskarte załatwiał dla Mikołaja miejscowy ksiądz z parafii w Kiełczynie. Ani na papierze, ani w pamięci ludzi nic więcej się o Mikołaju nie zachowało. Podobnie jak o bardzo wielu z trzech milionów emigrantów z ziem polskich do USA pod koniec XIX i na początku XX wieku.
W Polsce trudno było się czegoś więcej dowiedzieć. Nie było środków, zwyczaju oraz warunków do dokumentowania emigracji milionów najbiedniejszych współmieszkańców. W dodatku kolejne wojny, powstania i okupacje spustoszyły to, co zachowało się w muzeach i archiwach. Za to Amerykanie potrafią być niezwykle pedantyczni w archiwizowaniu swojej historii i eksponowaniu jej przed obliczem całego świata. Ellis Island musiało przyjąć Mikołaja, skoro pływał tam w tę i z powrotem. Ellis Island to był klucz do odnalezienia jego śladów. I choć początek był bardzo zniechęcający, to potem, po długich okresach absolutnie jałowego przeszukiwania różnych źródeł, następowały sensacyjne przełomy i odkrywały się zupełnie nieznane ścieżki, które przemierzał Mikołaj. Niekiedy jedynie poszlaki, że mógł je przemierzać…
Jednocześnie, wraz z historią mojego pradziadka, odsłaniała się przede mną historia losów całych pokoleń Polaków, milionów ludzi znad Wisły, Warty i Niemna, którzy w tamtej epoce szukali swego miejsca na ziemi z dala od ojczyzny. Dla nich życie na innym kontynencie w tamtych realiach to tak, jak dla nas życie na innej planecie. Jakby wyłaniała się powoli z mroków pamięci historia zaginionego i zapomnianego lądu. I trzech milionów jego mieszkańców. Naszych współrodaków. Takiej naszej Atlantydy.
Dzisiaj ich potomkowie to 10-milionowa rzesza Amerykanów polskiego pochodzenia. Mogliby teoretycznie stanowić prawie 30 procent obywateli współczesnego polskiego państwa. Kiedyś świetnie zorganizowani w USA. Głównie wokół parafii. Budujący imponujące i zachwycające do dziś kościoły. Ze swoimi związkami, szkołami, kongresmenami, prasą, sklepami i sektorem usług, wreszcie całymi dzielnicami w największych miastach Stanów Zjednoczonych.
(...)